„Diabelski owoc” to powieść dla smakoszy. Kryminał kulinarny Toma Hillenbranda jest pierwszym z czterotomowej serii, sprzedanej w samych Niemczech w nakładzie ponad pół miliona egzemplarzy.


Diabelski owocXavier Kieffer, niegdyś mistrz kuchni pracujący w wykwintnych restauracjach, wyrzekł się haute cuisine i prowadzi w Luksemburgu knajpkę, gdzie serwuje swoim gościom potrawkę z zająca oraz paszteciki podlewane rieslingiem.

Nagle w jego lokalu umiera znany paryski krytyk kulinarny, a mistrz, u którego Kieffer się uczył znika bez śladu. Podejrzany o morderstwo restaurator podejmuje się śledztwa na własną rękę. Zagłębia się w świat wybitnej, ale i bezwzględnej kuchni, zdominowany przez walkę z konkurencją oraz presję jakości.

Trafia na pozbawione skrupułów koncerny spożywcze, chorobliwie egoistycznych kucharzy, prowadzących programy telewizyjne i tajemniczy, niezwykle smaczny owoc. Krok po kroku odkrywa, o co toczy się gra.

Tom Hillenbrand kryminalną intrygę przeplata pełnią smaków. Podaje nam pyszną powieść o jedzeniu, choć „Diabelski owoc” to nie książka kucharska. Potrawy rozbudzające pragnienie skosztowania kryją za sobą nie tylko ostrość czy słodycz, lecz także równie dobrze przyprawioną, półkrwistą intrygę. Hillenbrand udowadnia, że wbrew przypuszczeniom dwie sztuki – kulinariów i zbrodni – są sobie bardzo bliskie. Łączy je styl i paleta doznań, które równie mocno potrafią wyzwolić żądzę, niepewność, zaintrygowanie. Na talerzu, poza zmyślnie przygotowanym daniem i śmiercią, autor serwuje dużą porcję dowcipu.

Miesiąc po premierze „Diabelskiego owocu”, 19 października 2016 roku, ukaże się drugi tom serii, „Czerwone złoto”. Tom Hillenbrand sięga w nim jeszcze dalej, po motywy zakazanych romansów, polityki, pieniędzy i prestiżu. Wprowadza czytelników w świat miłości i intryg na salonach. „Jako autor kryminałów popełniam rzeź za rzezią. Kiedy akurat nie piszę, wtedy gotuję” – wyjawia Hillenbrand. Smacznego.

Tom Hillenbrand – urodzony w 1972 roku, studiował politykę europejską, był wolontariuszem w szkole dziennikarskiej im. Georga von Holtzbrincka i kierownikiem działu w Spiegel Online. Zapalony kucharz hobbysta i smakosz, podczas wielomiesięcznego pobytu w Luksemburgu zakochał się w Wielkim Księstwie. Mieszka w Monachium. „Diabelski owoc” to jego pierwsza powieść wydana w Polsce.

Tom Hillenbrand
Diabelski owoc
Przekład: Anna Krochmal i Robert Kędzierski
Wydawnictwo Smak Słowa
Premiera: 21 września 2016

Diabelski owoc


1.

Z małego tarasu „Deux Eglises” [przyp. tłum. – franc. „dwa kościoły”, po luksembursku „Zwou Kierchen”] Xavier Kieffer miał doskonały widok na ulicę, która od dzielnicy europejskiej na wzgórzu Kirchberg wiła się w dół w stronę Clausen. Było już późne popołudnie, ale w zasięgu wzroku nie było ani jednego samochodu. Kieffer westchnął i z mokrą ściereczką w ręce odwrócił się ku drewnianym stołom ustawionym na zewnątrz restauracji.
„Deux Eglises”, której był zarówno kucharzem jak i właścicielem, stanowiła ulubione miejsce spotkań wielu unijnych urzędników. Na naszpikowanym budynkami administracyjnymi wzgórzu we wschodniej części miasta było tylko kilka koszmarnie drogich restauracji dla snobów, które cieszyły się raczej wątpliwą reputacją; była tam też kafeteria, ale tę zamykano o wpół do szóstej. Lokal Kieffera na zboczu Kirchberg przyciągał więc wielu fonctionnaires, którzy w drodze do domu lubili jeszcze wstąpić na jakąś dobrą przekąskę lub kieliszek rivanera [przyp. tłum. – białe wino wytłaczane z winogron szczepu rivaner].

Było to o tyle zadziwiające, że Kieffer uparcie wzbraniał się przed tym, by choć na centymetr ustąpić kulinarnym gustom nowoprzybyłych do miasta Niemców, Brytyjczyków czy Hiszpanów. W karcie jego „Zwou Kierchen” na próżno by szukać tapas czy sznycla. Zamiast tego uparty w swych kulinarnych preferencjach Kieffer niestrudzenie serwował gościom mozelsko-frankońskie klasyki, jak Judd mat Gaardebounen [przyp. tłum.- wędzona karkówka podana z gotowanym bobem], friture de la Moselle [przyp. tłum. – rzeczne rybki, po wypatroszeniu otaczane w mące i smażone w głębokim tłuszczu] i własną ulubioną potrawę, ociekający tłuszczem Gromperekichelcher, czyli luksemburski placek ziemniaczany.

Kieffer przetarł wszystkie stoły na tarasie – ale nie robił sobie wielkich nadziei, że tego wieczoru pojawi się wielu gości. Być może później przyjdzie kilku miejscowych i zamówią egzotyczne specjały, jak Kuddelfleck [przyp. tłum. – flaki po luksembursku] albo Träipen [przyp. tłum. – kaszanka], których co prawda nie było w karcie, ale jeśli o nie poproszą, chętnie je przygotuje. Ale poza tym klienci będą dziś wieczorem raczej deficytowym towarem. Pewnie nawet jego przyjaciel i stały gość, Pekka Vatanen, też się nie pojawi. Tak jak większość ważnych urzędników unijnych z Luksemburga, był teraz w Brukseli, gdzie w tym tygodniu zbierał się Parlament Europejski.
Ze względu na tygodniowe obrady, na Kirchberg panowała grobowa cisza. Miały tu swoją siedzibę między innymi służby Parlamentu Europejskiego, które odpowiadały za to, by zbroić europosłów w liczby i fakty. Większość współpracowników wyruszyła w ślad za deputowanymi do Brukseli, gdzie zbierały się komisje parlamentu. Ci nieliczni, którzy pozostali, korzystali z nieobecności przełożonych, by po cichu zaraz po obiedzie opuścić wymarłe biurowce.

Dopiero w przyszłym tygodniu unijny cyrk wędrowny wróci do Luksemburga. A wtedy „Deux Eglises” znów wypełni się bogatymi Niemcami, Litwinami i Włochami. Do tego czasu Kiefferowi nie pozostawało nic innego, jak trochę posprzątać, zająć się księgowością i sprawdzić zapasy żywności, przypraw i win. Zwłaszcza to ostatnie w tak słoneczny wrześniowy dzień było całkiem przyjemną perspektywą na resztę wieczoru.
Przecierał akurat ostatni stół, gdy Claudine otworzyła drzwi na taras. Młoda kobieta sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Claudine od czterech lat pracowała u niego jako garde manger [przyp. tłum. – franc. garmażer; w restauracji odpowiada za zimną kuchnię]. W rzeczywistości potrafiła jednak przygotować wszystko, co znajdowało się w karcie dań. Kieffer planował przekazać jej tego wieczoru kuchnię, wziąć butelkę auxerrois [przyp. tłum. – biała odmiana winorośli pochodząca z Alzacji oraz tłoczone z niej wino] i usiąść w słońcu na tarasie nad listą zamówień. Gdy ich spojrzenia się spotkały, zaczął przeczuwać, że nic z tego nie będzie.
– Mamy gościa, Xavier, i chyba lepiej by było, żebyś mu się przyjrzał.
– Dlaczego? Jest w nim coś szczególnego? Należy do rodziny wielkiego księcia? A może jeszcze gorzej, jest członkiem Komisji Europejskiej?
Claudine przewróciła oczami.
– Myślę, że jest krytykiem. Tak wygląda. Francuz, marudny, przegląda kartę jak jakiś rewident.
Kieffer dostawił krzesło i spojrzał na nią zaskoczony.
– Przyjechał samochodem? Sprawdziłaś wóz?
– Oczywiście. Wielki peugeot, francuska rejestracja.
– Jaki departament?
– 38. Isère.

Kieffer powoli pokiwał głową i zapalił ducala. Wielu Francuzów kręciło nosami na luksemburską kuchnię, bo wydawała im się zbyt wulgarna, zbyt treściwa, czy też inaczej mówiąc: zbyt niemiecka. Niemniej francuscy goście w „Deux Eglises” wcale nie należeli do rzadkości. Większość rejestracji ich samochodów świadczyła jednak o tym, że przyjechali z departamentu paryskiego – to te z numerami zaczynającymi się na 75 – albo ze Strasburga, z 67 na początku.
Z departamentu Isère i jego stolicy Grenoble do położonej na uboczu restauracji Kieffera nikt właściwie nie trafiał. Rzadko pojawiali się tu turyści czy biznesmeni w podróży służbowej. Większość wycieczkowiczów wpadała w pułapki na turystów na Place d’Armes i nawet ci najbardziej żądni przygód, których drogi prowadziły z ville haute [przyp. tłum. – franc. górne miasto] do ville basse [przyp. tłum. – franc. dolne miasto], lądowali w tych małych, modnych knajpkach, które pojawiły się wokół odrestaurowanego browaru w centrum Clausen.
Jeśli ktoś świetnie nie znał miasta, znalezienie „Deux Eglises” było niemal niemożliwe. Kieffer nie miał więc żadnej przygodnej klienteli, a do jego oferującego miejscowe specjały lokalu nawet samochodem niełatwo było dotrzeć. Co prawda restauracja położona była zaledwie kilkaset metrów od śródmieścia, jednak ze względu na pionowe skalne ściany, dzielące górną i dolną część miasta, trzeba było najpierw opuścić centrum i skierować się na położone na wschód od niego Kirchberg, a następnie dotrzeć dość niepozornym przejazdem obok filharmonii na krętą uliczkę o nazwie Milliounewee, opadającą po stromym, porośniętym zboczu w stronę doliny Alzette.
Jadąc tą serpentyną po kilkuset metrach natrafiało się na małą, średniowieczną bramę miejską, która dla większych samochodów była nie do pokonania. Jeśli jednak kierowcy udało się przecisnąć przez to ucho igielne, dalej można było jechać tylko spacerowym tempem; prowadząca zboczem droga zwężała się coraz bardziej, do tego była nieoświetlona i wieczorem łatwo można było przeoczyć dwie niebieskie latarnie, wyznaczające wjazd na parking.
Kieffer zapalił jeszcze jednego papierosa. Nikt nie trafiał tu przypadkiem, a numery rejestracyjne peugeota były bardzo podejrzane. Każdy wiedział, że większość francuskich samochodów z leasingu i z wypożyczalni miała numery zaczynające się od 38, bo tam właśnie największa wypożyczalnia samochodów we Francji rejestrowała swoje wozy. Każdy gastronom wiedział zaś, że testerzy największych przewodników po restauracjach, Guide Gabin i Levoir-Brillet, jeżdżą firmowymi samochodami z numerami 38, i że większość tych wozów to peugeoty.
– W porządku, Claudine – powiedział Kieffer i przydepnął niedopalonego ducala. – No to do boju!

2.

Restauracja Kieffera mieściła się w trzykondygnacyjnym budynku z kamienia, który z krytym gontem dachem, otworami strzelniczymi i dębowymi drzwiami z żelaznymi okuciami wyglądał jak mały warowny zamek. W XIX wieku, podczas okupacji za czasów Napoleona, Francuzi wznieśli tę budowlę na zboczu, by zapewnić schronienie żołnierzom wypatrującym zbliżających się sił wroga.
Sam lokal znajdował się na parterze, kuchnia zaś na pierwszym piętrze. Xavier Kieffer stał na swoim miejscu przy kuchennej windzie i czekał na dzwonek obwieszczający przybycie małej kabinki. Gdy usłyszał dzwonienie, podniósł klapę i wyjął podkładkę z klamrą, pod którą przymocowano karteczkę z zamówieniem.
– I co chce? – krzyknęła Claudine z głębi kuchni, nie podnosząc głowy znad roboczej płyty. Wielkim nożem w zawrotnym tempie kroiła marchewki na cieniutkie paseczki w stylu julienne. [przyp. tłum. – technika krojenia warzyw lub mięsa na długie, cienkie i równe słupki]
– Sałatkę.
– Tylko sałatkę?
Kieffer spojrzał na karteczkę, na której Jacques zapisał zamówienie tajemniczego Francuza. Kelner posłużył się szeregiem skrótów: 2 Sal, 3 Bou, C4 Pat, 17 Civ m. Grom, 26 Que. Kieffer znał na pamięć kartę dań w swoim lokalu. Z zamówienia wynikało następujące menu:

Zielona sałatka
Bouneschlupp
Rieslingpaschtéit
Civet de lièvre, façon luxembourgeoise
Quetscheflued mat Vanilleglace

– Chce zupę z fasolki, paszteciki, potrawkę z zająca i na deser tartę śliwkową.
– To tester, mówię ci.
– Albo po prostu jest głodny i nie ma pojęcia, jak duże są nasze porcje.

Kieffer pozostawił Claudine z paseczkami w stylu julienne. Zszedł po stromych schodach do lady, gdzie wydawano napoje. W lokalu zdążyło się pojawić kolejnych trzech gości, ale poza tym było pusto. Wziął do ręki kartę win i spojrzał pytająco na Jacquesa. Kelner pokręcił głową.
Kieffer wcisnął kartę pod pachę i ruszył w stronę stolika zajmowanego przez domniemanego krytyka kulinarnego. Mężczyzna, który siedział w narożniku na drewnianej ławie, miał zaczesane do tyłu czarne włosy. Spojrzał na Kieffera przez trochę staromodne, brązowe rogowe okulary. Mógł mieć około czterdziestki, nosił niebieską koszulę, sztruksową marynarkę w kolorze czekoladowym i klubowy krawat w paski. Francuz, pomyślał Kieffer, który próbuje wyglądać jak angielski szlachcic? Może być niezła zabawa.

Ponieważ na ten widok trudno było mu powstrzymać uśmiech, na wszelki wypadek przybrał wyraz twarzy radosnego szefa kuchni.
– Bonsoir, monsieur. Zechciałby pan rzucić okiem na naszą kartę win?
– Chętnie – odparł Francuz tonem, który raczej nie wskazywał na zainteresowanie. Przyjął kartę, znudzony spojrzał na stronę, na której była otwarta, a potem ją zamknął. Przyjrzał się Kiefferowi. – A co pan by doradził?
– Do głównego dania i przystawki pasowałby riesling z doliny Mozeli, powiedzmy Stiercherg z Wormeldange. Zaś do potrawki z zająca może czerwone…
– A jakie późne burgundy może pan zaoferować? – przerwał mu Francuz i nie zaszczycając Kieffera kolejnym spojrzeniem, znów zaczął przewracać strony karty win.
– Mamy Markusberg z Schengen.
– Może być.
– A do deseru może Mirabelle, monsieur?
– Z jakiej gorzelni?
– Tasselbach, niedaleko Septfontaines, pięć tysięcy butelek rocznie, trudno dostępny. W mojej opinii najlepszy.
– Hmm. No dobrze, niech go pan poda.
No dobrze. Kieffer poczuł, że coś zaczyna się w nim gotować. Nie był specjalnie przewrażliwiony i niełatwo było go obrazić – z dwoma wyjątkami. Pierwszą rzeczą, której nie znosił, był lekceważący ton. Drugą, która potrafiła go doprowadzić do szału, było lekceważenie jakości proponowanych przez niego produktów. Może to była tylko mała restauracja i jego karta dań zawierała dość proste klasyki, ale jeśli było coś, z czego był dumny, to wybór oferowanych towarów.

Kieffer poświęcał dużo czasu i energii na konieczne badanie rynku. Zaliczały się do tego długie objazdy po regionach słynących ze wspaniałych dań i produktów, takich jak prowincja Lyonnais czy luksemburska dolina Mozeli. W życiu miał okazję spróbować przynajmniej osiemdziesięciu różnych sznapsów z mirabelki i Tasselbacher był z całą pewnością najlepszy. Siedzący przed nim człowiek nie miał o tym po prostu żadnego pojęcia. Kieffer wciągnął głęboko powietrze i powiedział:
– Z przyjemnością, monsieur. Dziękuję bardzo.
Rozgniewany wrócił do kuchni, by przypilnować potrawki z zająca. Jeśli Francuz rzeczywiście był testerem restauracji, należało mu zaprezentować porządne menu, nawet jeśli był tumanem, i do tego jeszcze niesympatycznym. To zresztą dotyczyło chyba wszystkich testerów. Kieffer otworzył piec i rzucił okiem na casserole, w którym pichciły się podlane czerwonym winem marynowane kawałki zająca z paskami wędzonego boczku i cebulką perłową. Jeśli chodziło o krytyków kulinarnych, to nie miał się właściwie czym martwić. Jego stała klientela nie przychodziła tu w końcu z powodu wpisów w przewodniku Gabina, i w przyszłości będzie nadal odwiedzać jego lokal. Ale oczywiście wcale nie miał zamiaru drażnić krytyka, skoro już się pojawił. To raniłoby po prostu jego honor kucharza.

Nawet jeśli tester zachwyci się jego potrawką z zająca, nie będzie to miało większego wpływu na „Deux Eglises”. Kieffer świetnie zdawał sobie sprawę, że jego mała restauracja nigdy nie trafi do przewodników Gabina czy Levoir-Brilleta. Dostał już nauczkę w „Renard Noir” w Szampanii, jednogwiazdkowej restauracji, której szefowi kuchni udało się nawet później uzyskać drugą gwiazdkę. Miał więc pojęcie o kryteriach, jakimi kierowały się francuskie przewodniki kulinarne i wiedział, że jego restauracja właściwie nie pasuje do ich wzorca.

Umiejętność ugotowania czegoś wyśmienitego, to była jedna sprawa. Ale aby być kucharzem nagrodzonym gwiazdką, nie wystarczał tylko sam talent. Wymagało to przede wszystkim zdolności, by każdego wieczoru wyczarowywać coś naprawdę niesamowitego. Niezbędny był elegancki wystrój, drogie zastawy i piwnica z winami o rozmiarach luksemburskich kazamatów. Przed jedzeniem należało serwować wymyślne amuse-gueules, a do kawy filigranowe petits fours [przyp. tłum. – małe, ozdobne ciasteczka francuskie]. Wszystko to było nieodzowne, jeśli pragnęło się uzyskać gwiazdkę od Gabina. Do nieuchronnie złożonego, wielodaniowego menu, mistrz kuchni marzący o gwiazdce potrzebował całej armady sous-chefs, sauciers, pâtissiers i innych kucharzy odpowiedzialnych za różne zadania. Ponadto konieczna była żelazna dyscyplina, zdolności organizacyjne i władcza osobowość. Kieffer przypomniał sobie swojego mentora, szefa kuchni „Renard Noir”, Paula Boudiera. Staruszek był potwornym tyranem. Francuz nieustannie wbijał swym współpracownikom do głowy, czego od nich oczekiwał: „Macie mnie bezwarunkowo słuchać, precyzyjnie stosować się do moich przepisów, a swoje własne kulinarne pomysły możecie sobie wsadzić w dupę.”
Coś takiego nie odpowiadało Kiefferowi. Mistrzowie kuchni z gwiazdką nie mogli przysiąść się z butelką rieslinga do swoich gości i spędzić z nimi pół wieczoru. Lokalne Bouneschlupp czy Gromperekichelcher nie wchodziły w rachubę. I tak Kieffer wolał gotować w sposób, w jaki gotował w swym małym lokalu, z kartą dań zawierającą tuzin pozycji, z kilkoma współpracownikami, zupełnie bez gwiazdek i czepka na głowie. Ale wobec tego, dlaczego ten krytyk kulinarny do niego trafił? Czego szukał ten człowiek w jego restauracji?

– Paschtéit fir Dësch véier! [przyp. tłum. – z luksemburskiego: paszteciki dla stolika numer cztery] – krzyknęła Claudine, wyrywając Kieffera z zamyślenia. Wyjął zająca z pieca, zlustrował talerz, który Claudine ustawiła na blacie przeznaczonym do wydawania posiłków. Leżały na nim dwa cienkie paszteciki podlewane rieslingiem i zapiekane w cieście, a obok sałatka i porządna kapka sosu z puree z kasztanów i miodu. Paszteciki były specialité de la maison [przyp. tłum. – franc. danie, które jest specjalnością jakiegoś lokalu lub domu]. Kieffer był dość dumny z przepisu, który sam wciąż udoskonalał. Przeszedł na stanowisko Claudine, zanurzył łyżkę w sosie kasztanowym i jeszcze raz go spróbował. Zadowolony kiwnął głową i wstawił talerz do windy.
Dziesięć minut później zadzwonił telefon z kuchni.

– Xavier, on mówi, że ma ochotę na małą przerwę, czy mógłbyś przesunąć główne danie?
– W porządku. Smakowały mu paszteciki?
– Zjadł oba i caluteńki sos.
To wcale nie musiało nic oznaczać. Z tego, co Kieffer wiedział, testerzy Gabina byli zobowiązani nie tylko do próbowania dań, ale do spożywania ich w całości.
– Co on teraz robi?
– Stoi przed lokalem obok swojego samochodu i rozmawia przez telefon.

Kieffer odstawił zająca, by nie stygł. Przesunął na później zagęszczenie sosu i zamiast tego zaczął automatycznie sprawdzać swoje stanowisko. Co prawda nie oczekiwał już tego wieczoru dalszych klientów, ale to przecież nie był powód, by zaniedbywać organizację swojego miejsca pracy.
Jak każdy profesjonalny kucharz, Kieffer był wyjątkowo zdyscyplinowany, jeśli chodziło o jego mise en place [przyp. tłum. – franc. „wszystko na swoim miejscu”; szereg czynności mających na celu przygotowanie do użytku profesjonalnej kuchni]. „To twoja skrzynka z narzędziami, twoja alfa i omega”, zjechał go kiedyś Boudier przed całym zespołem, gdy okazało się, ze na stanowisku Kieffera nie panuje porządek. „Jeśli panuje tu chaos, to gotujesz też chaotycznie.” Boudier miał oczywiście rację. Mise en place było naturalnie podstawowym warunkiem dla całej reszty. Przygotowanie wyśmienitego médaillon de veau et foie gras au raisin [przyp. tłum. – franc. medalion cielęcy i stłuszczone kacze lub gęsie wątróbki z rodzynkami]– jednego z ulubionych dań Kieffera – oprócz dobrych składników wymagało też trochę cierpliwości i szczypty talentu. Podanie sześćdziesięciu takich porcji w ciągu godziny bez perfekcyjnego przygotowania było natomiast rzeczą niemożliwą. Jeśli nie wiedziało się dokładnie, gdzie znajdują się potrzebne składniki, to było się zgubionym w restauracyjnej kuchni. Najpóźniej po trzecim czy czwartym zamówieniu dla stołów na sześć miejsc wszystko się waliło, obojętnie jak wielkim talentem obdarzony był kucharz.
To samo dotyczyło kucharzy, którzy partolili przygotowania i nie mieli pod ręką dostatecznych ilości składników. Jeżeli zamówienia spadały na zespół jak granaty, nie było czasu na to, by kroić warzywa do mirepoix [przyp. tłum. – włoszczyzna], albo w pośpiechu przygotowywać sos rodzynkowy do medalionów cielęcych. Wszystko musiało już być pod ręką, wydzielone na porcje, odmierzone, wstępnie przyprawione, jednym słowem mise en place.
Kieffer najpierw sprawdził miski. Na prawo od jego kuchenki stało dwanaście kwadratowych pojemników ze stali szlachetnej, ustawionych równo w dwóch szeregach. Zawierały drobno i grubo mieloną sól morską, czarny i biały pieprz, cukier, tomates concassées [przyp. tłum. – pokrojone w kostkę, podduszone pomidory], drobno posiekaną pietruszkę, mieloną paprykę, małe suszone chili, karmelizowany czosnek, krojoną cytrynę i utartą skórkę cytrynową. Po ich sprawdzeniu otworzył sześć plastikowych pojemników, które stały obok. Były w nich świeże zioła: liść laurowy, tymianek, rozmaryn, mięta, a ponadto bułka tarta i mąka. Kiwnął zadowolony głową i rzucił okiem na stanowisko pracy. Składało się ono z dwóch plastikowych desek do krojenia, leżących na wilgotnych ręczniczkach, by się nie przesuwały. Obok nich leżały trzy japońskie noże ze stali szlachetnej, mały nożyk do obierania, jeden wielki uniwersalny nóż kuchenny oraz santoku o szerokim ostrzu. Rano Kieffer naostrzył wszystkie trzy mokrą osełką. W szufladzie pod blatem czekały różne składniki do sosów, które przygotowywał wczoraj przez cztery godziny: jasny i ciemny wywar z kurczaka, dwa wywary z ryb, wyglądające jak jasna i ciemna galaretka, wywar cielęcy i wołowy, oraz pokrojone w kostki masło i beurre manié, coś w rodzaju na wpół zamrożonej zasmażki, którą można było zagęszczać sos. Wszystko to spoczywało w ośmiu szczelnie przykrytych plastikowych pojemnikach. Po tym jak na koniec Kieffer sprawdził jeszcze zapasy oleju, octu, wina i Noilly Prat [przyp. tłum. – francuski wermut] i uznał, że są wystarczające, znów skupił uwagę na głównym daniu. Ten francuski Anglik miał już dość długa przerwę.
Najpierw usmażył na słoninie grzyby do przybrania. Potem wyjął z pieca casserole. Teraz ważny był dobry timing. Po tym, jak przetrze przez sito sok z pieczonego mięsa, doda do niego galaretkę porzeczkową, zimne masło i rozgnieciony piernik. Dzięki temu sos w ciągu kilku sekund uzyska zawiesistą konsystencję. Wtedy potrawka z zająca musiała szybko trafić na stół. Akurat w chwili, gdy Kieffer sięgnął po sito stożkowe, zadzwonił telefon.
– Tylko mi nie mów, że czwórka zamierza jeszcze czekać z potrawką z zająca. Jestem już w trakcie robienia sosu.
– Zapomnij o zającu. Ja… on…
– Co jest, Jacques? Zwiał?
– Nie. On nie żyje, Xavier.

 
Wesprzyj nas