“Dziewiąty grób” to wielowątkowy thriller, który odpowiada na pytanie, co kazało Fabianowi Riskowi opuścić Sztokholm i przeprowadzić się do rodzinnego Helsingborga.


Dziewiąty gróbFabian i Dunja mijają się, chociaż ich ścieżki przecinają się w pogrążonej w ciemnej zimie Skandynawii. Oboje odkrywają spisek, który okazuje się czymś o wiele gorszym niżby kiedykolwiek przypuszczali…

Szwedzki minister sprawiedliwości wychodzi z domu poselskiego po zażartej debacie. Wybiera boczne wyjście z budynku, żeby umknąć dziennikarzom, ale nigdy nie dociera do czekającego na niego samochodu. Wygląda na to, że zapadł się pod ziemię w samym centrum siedziby władz.

Akcja książki „Dziewiąty grób” rozgrywa się pół roku przed wydarzeniami z poprzedniej powieści – „Ofiara bez twarzy”, tydzień przed Bożym Narodzeniem. Zima daje się we znaki w Sztokholmie i Kopenhadze, kiedy Fabian Risk dostaje polecenie, by w tajemnicy zbadał sprawę zniknięcia ministra. Oficjalnie śledztwo prowadzą służby specjalne, ale zarówno one, jak Fabian i jego ciężarna koleżanka, Malin Rehnberg, szybko natrafiają na ślepy zaułek. Wkrótce staje się jasne, że nic nie jest tym, czym się z początku wydawało, a pewne potężne siły robią wszystko, by skandaliczna prawda nie wyszła na jaw.

W tym samym czasie w Danii, w swoim domu w Kopenhadze zostaje brutalnie zamordowana żona pewnego celebryty. Dunja Hougaard rozpoczyna śledztwo, które wkrótce zawiedzie ją do Szwecji.

Wielu ludzi poczuje się wstrząśniętych moimi uczynkami. Niektórzy uznają je za zemstę za niegodziwości, jakich dokonano. Inni dostrzegą w nich grę, której celem było sprawdzenie, jak daleko system pozwoli mi się posunąć. Jednak przytłaczająca większość dojdzie do wzruszająco jednomyślnego wniosku, że uczynki te są dziełem skrajnie chorego człowieka. Wszyscy oni będą się mylili…

Stefan Ahnhem od ponad dwudziestu lat pracuje jako scenarzysta telewizyjny i filmowy. Jest autorem scenariuszy do najpopularniejszych szwedzkich seriali kryminalnych, m.in. tych o Kurcie Wallanderze na podstawie prozy Henninga Mankella. Dotychczas w Polsce ukazała się jego debiutancka książka, “Ofiara bez twarzy”, do której prawa sprzedano do 12 krajów.

Stefan Ahnhem
Dziewiąty grób
Przekład: Ewa Wojciechowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 31 sierpnia 2016
kup książkę

Dziewiąty grób


Prolog

14 czerwca 1998 – 8 listopada 1999

Było tak ciemno, że ledwo cokolwiek dostrzegał. Na dodatek ciężarówka, którą wieziono go razem z innymi jeńcami, kołysała się mocno, przedzierając się przez trudno dostępny teren. Dlatego stawiane przez niego z mozołem litery były prawie nieczytelne. Nie mógł nic na to poradzić. Miał ostatnią szansę, by wszystko spisać, zanim rosnąca pod jego ciałem kałuża krwi stanie się jeszcze większa. Pisał o zakochaniu, przez które rzucił wszystko, co znał, i podążył w nieznane. O tym, jak został postrzelony i wzięty do niewoli przez własnych ludzi, i obecnie jest w drodze na pewną śmierć. Miał przy sobie długopis, od kiedy opuścił izraelski obóz wojskowy przy blokadzie drogi w punkcie kontrolnym Hawara i udał się na niekontrolowane tereny Zachodniego Brzegu. Zdobył papier, wyrywając parę pustych kartek z pamiętnika znalezionego w plecaku Tamira. Była tam nawet zużyta koperta, którą udało mu się wywrócić na drugą stronę. Kiedy skończył, złożył list zakrwawionymi palcami, wsunął go do koperty i zalepił najmocniej, jak zdołał. Nie miał ani znaczka, ani adresu odbiorcy. Znał tylko imię i nazwisko.
Mimo to nie zawahał się ani na chwilę, wcisnął list w ciasną szparę w tylnych drzwiach ciężarówki i puścił go. „Jeśli Bóg zechce, pozwoli mu dotrzeć” – pomyślał, poddając się wreszcie zmęczeniu. Koperta nie zdążyła nawet opaść na ziemię. Silny podmuch wiatru poderwał ją i uniósł wysoko, ku bezgwiezdnemu niebu nad górami Ebal i Garizim, przez które właśnie przetaczała się kolejna nawałnica. Odstępy czasu między przeszywającymi ciemność błyskawicami a pomrukami grzmotów stawały się coraz krótsze. Deszcz wisiał w powietrzu i zdawało się, że lada moment ulewa zamieni wyschniętą glebę w błotnistą maź i ciśnie kopertę na ziemię.
Jednak deszcz nie nadszedł, a poplamiona krwią koperta z odręcznie napisanym listem kontynuowała swój lot coraz wyżej i wyżej, przebyła góry, a potem wiatr poniósł ją dalej, za granicę z Jordanią. Saladyn Hazajma leżał na macie i wpatrywał się w niebo. Światło poranka podjęło właśnie pierwszą próbę przebicia się przez gęsty mrok. Silny wiatr, wiejący nocą, ucichł wreszcie i zdawało się, że wstanie piękny dzień. Zupełnie jakby słońce postanowiło wysprzątać niebo do czysta z okazji jego siedemdziesiątych urodzin. Ale w tej chwili to nie pogoda zajmowała myśli Saladyna. Wprawdzie siedemdziesiąte urodziny były przyczyną dziesięciodniowej wędrówki, ale teraz skupił się na czymś całkiem innym.
W pierwszej chwili pomyślał, że to samolot lecący tysiące kilometrów nad ziemią. Potem doszedł do wniosku, że to ptak z uszkodzonym skrzydłem. Teraz nie wiedział już wcale, co to za przedmiot dryfuje w powietrzu, obniża się z wolna i połyskując raz po raz na biało, w końcu spada jakieś pięćdziesiąt metrów od niego. Saladyn Hazajma wstał, stwierdzając ze zdziwieniem, że dokuczający mu każdego ranka ból pleców zniknął jak ręką odjął. Pośpiesznie zwinął matę i włożył ją do plecaka. Czuł, że zaraz coś się wydarzy. Coś o wielkim znaczeniu. Przepełniała go energia. Nie mogło to być nic innego niż znak z niebios. Objawienie od Boga, w którego wierzył, odkąd sięgał pamięcią, i który teraz mówi mu, że wędrowiec jest na dobrej drodze. Bóg, którego śladami podążał z okazji swoich siedemdziesiątych urodzin z Jerozolimy do Jeziora Galilejskiego.
Wczoraj odwiedził świętą jaskinię w pobliżu miasteczka Andżara. Chciał spędzić tam noc, jak Jezus z Maryją i apostołami, ale nakryli go strażnicy i był zmuszony spać pod gołym niebem. „Wszystko ma swoją przyczynę” – pomyślał i pośpieszył lekkim krokiem przez nierówny teren w stronę drzewa oliwnego, w którego gałęziach utkwił znak od Boga.
Gdy dotarł na miejsce, stwierdził, że to koperta.
„Koperta?” – zdziwił się w myślach.
Nieważne, jak długo by się zastanawiał, nie potrafi łby znaleźć logicznego wyjaśnienia tego zjawiska. Uznał w końcu, że „niebo” wystarczy mu za odpowiedź. Być może miał rację, bo w głębi siebie usłyszał głos powtarzający mu w kółko jak mantrę, by zajął się tym listem tak, jak życzył sobie jego nadawca. Że to właśnie znalezienie tego listu, nic innego, było prawdziwym celem jego wędrówki. Po paru próbach wreszcie udało mu się wycelować kamieniem w kopertę i strącić ją na ziemię. Była brudna i poprzecierana, jakby wbrew wszelkim przeciwnościom przetrwała koniec świata. W dodatku była cięższa, niż się spodziewał.
W jednej chwili pozbył się wszystkich wątpliwości.
Został wybrany przez Boga.
To nie była zwyczajna koperta.
Obejrzał ją dokładnie z obu stron, szukając jakichś wskazówek, lecz znalazł tylko imię i nazwisko skreślone drobnym, rozstrzelonym pismem.

A i s z a – S z a h i n

Saladyn Hazajma przysiadł na kamieniu i z trudem odczytał te dwa słowa na głos. Nie brzmiały znajomo. Po krótkim namyśle wyjął z kieszeni nóż i ostrożnie rozerwał kopertę. Nieświadomy nawet, że wstrzymuje oddech, rozłożył zgięte wpół kartki i spojrzał na odręczne pismo składające się na długie rzędy słów. List napisano po hebrajsku, tyle mógł orzec z całkowitą pewnością. Niczego więcej się nie dowiedział, bo ledwie czytał nawet po arabsku. Cóż takiego Bóg próbował mu powiedzieć? Może chciał ukarać go za to, że nigdy nie nauczył się porządnie czytać? A może ten list wcale nie był przeznaczony dla niego? Czyżby miał jedynie odegrać rolę pośrednika, przekazać list kolejnej osobie? Przez chwilę na próżno walczył z ogarniającym go rozczarowaniem, wreszcie złożył kartki, wsunął je z powrotem do koperty i podjął wędrówkę do Adżlun. Tam niechętnie wrzucił list do skrzynki pocztowej. Wielu ludzi zdecydowałoby bez wątpienia, że Chalid Szawabka postąpił niegodnie i niemoralnie. Ale on nie czuł, że robi coś złego, sięgając po list pozbawiony znaczka, nadawcy i adresu odbiorcy. Chalid był zdania, że listy nieodpowiednio oznakowane przez nadawców stawały się jego własnością. Wyznawał tę zasadę bez wyjątków od czterdziestu trzech lat, odkąd rozpoczął pracę w sortowni poczty.
Miał w domu kilka skrzynek, a w nich zagubione listy, uporządkowane według lat, i nic nie sprawiało mu takiej przyjemności, jak wyjmowanie któregoś na chybił trafił i poznawanie czyichś myśli przeznaczonych dla jeszcze kogoś innego. Jednak ta przesyłka była wyjątkowa. Już jej stan świadczył o tym, że dotychczasowa podróż listu była niebezpieczną przygodą. W dodatku ktoś już otworzył kopertę, ale zostawił w środku list.
Do niego. Do nikogo innego.
Chalid Szawabka wszedł do domu i zamknął drzwi od środka na klucz dokładnie dziewięćdziesiąt osiem minut wcześniej niż zwykle. Aby zyskać trochę czasu, pominął przerwę na herbatę, choć tego dnia przyniósł z domu ciasteczka, a potem pokonał truchtem całą drogę z przystanku. Dostał solidnej zadyszki i czuł, że pot próbuje wydostać się przez zdecydowanie za ciasną poliestrową koszulę. Obiad mógł zaczekać. Chalid nalał do kieliszka wino chowane za książkami na półce, usiadł w fotelu, włączył starą lampę stojącą, wyjął z kieszeni kopertę i z bijącym sercem wyciągnął z kieszeni list.
– Nareszcie – szepnął pod nosem i sięgnął po kieliszek, szczęśliwie nieświadomy, że skrzep, który przez wiele lat tworzył się w lewej nodze, właśnie się poluzował i rozpoczął powolną wędrówkę do płuc.
Minął już rok, od kiedy stryj zmarł na zator płucny, ale Maria nie postawiła dotychczas stopy w jego domu. Jej dwaj bracia robili, co mogli, by podważyć testament i zmusić ją do zrzeczenia się spadku. Nawet ojciec próbował ją przekonać, że Chalid przez wiele lat żył samotnie i na starość postradał rozum, w dodatku kobiety nigdy przecież nie były i nie są stworzone do tego, by mieć coś na własność i zarządzać nieruchomościami.
Maria jednak nie dała za wygraną i teraz mogła wreszcie włożyć klucz do zamka i otworzyć drzwi. Walkę o swoje przypłaciła utratą kontaktów z braćmi i rodzicami, ale nie potrafiła nic na to poradzić. Zamierzała wysprzątać dom i szybko go sprzedać, a po otrzymaniu pieniędzy rzucić posadę szwaczki, przenieść się do Ammanu i zacząć pracę w organizacji Jordanian National Commission for Women, walczącej o prawa kobiet w jej kraju.
To nie miało prawa się udać. Nic nie wskazywało na to, by list miał choćby cień szansy na dotarcie do adresata. Przeszkód było tak wiele, że prawdopodobieństwo dostarczenia go właściwej osobie równało się zeru.
Ale to się stało.
Rok, cztery miesiące i szesnaście dni po tym, jak nadawca przepchnął list przez szparę w drzwiach ciężarówki, i po tym, jak kopertę przechwycił wiatr, trafił on do rąk Marii Szawabka, która po chwili zdołała skojarzyć go ze zniszczoną kopertą, na której widniało tylko imię i nazwisko jakiejś kobiety. Maria przeczytała opisaną w nim wstrząsającą historię i trzy bezsenne noce później, po znalezieniu paru informacji w internecie, nakleiła znaczek, uzupełniła brakujący adres i wrzuciła list do najbliższej skrzynki pocztowej. Nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji.
Aisza Szahin
Selmedalsvägen 40, 7 p.
129 37 Hägersten
Szwecja

I

16–19 grudnia 2009

Wielu ludzi poczuje się wstrząśniętych moimi uczynkami. Niektórzy będą uważać, że to zemsta za dokonane niegodziwości. Inni dostrzegą w nich grę, której celem było sprawdzenie, jak daleko system pozwoli mi się posunąć. Jednak przytłaczająca większość dojdzie do wzruszająco jednomyślnego wniosku, że uczynki te są dziełem skrajnie chorego człowieka.
Wszyscy oni będą się mylili…

1

Dwa dni wcześniej

Sofie Leander siedziała w poczekalni pracowni USG w szpitalu Södersjukhuset i przeglądała sfatygowany numer czasopisma „Rodzice”. Na każdej stronie uśmiechały się do niej szczęśliwe mamy i tatusiowie. O niczym nie marzyła bardziej niż o tym, by stać się właśnie taką szczęśliwą mamą. Ale po wszystkich nieudanych kuracjach lekiem pergotime zaczęła wątpić, czy kiedykolwiek uruchomi w sobie produkcję komórek jajowych. To była jej ostatnia szansa. Jeśli się okaże, że lek nie zadziałał również tym razem, będzie musiała się poddać.
Zdawało się, że jej mąż zrobił to już jakiś czas temu. Ten sam mężczyzna, który kiedyś obiecywał, że stanie u jej boku zawsze, gdy będzie go potrzebowała. Odblokowała telefon i jeszcze raz przeczytała wiadomość od niego. „Coś mi wypadło. Nie zdążę”. Jakby chodziło o kupienie mleka po drodze do domu. Nie zdobył się nawet na głupie „powodzenia!”.
Miała nadzieję, że przeprowadzka do Szwecji trzy lata temu będzie dla nich nowym początkiem. Szczególnie po przyjęciu przez męża jej nazwiska. Widziała w tym wyraz wielkiej miłości. Dowód na to, że cokolwiek by się wydarzyło, pozostaną nierozłączni. Teraz nie była tego już taka pewna. Prawdę mówiąc, nie mogła wyzbyć się wrażenia, że coraz bardziej się od siebie oddalają. Próbowała z nim o tym porozmawiać, lecz mąż nie wykazywał dla tej sprawy zrozumienia i uparcie zapewniał Sofi e o swojej miłości. Ale ona dostrzegała prawdę w jego spojrzeniu. A raczej w sposobie, w jaki wówczas unikał jej wzroku. On, który kiedyś uratował jej życie, oznajmiał nagle, że „coś mu wypadło”, i nie chciał spojrzeć jej w oczy. Poczuła nagłą chęć, by do niego zadzwonić i zażądać wyjaśnień. Postawić go pod ścianą pytaniem, czy przestał ją kochać, bo poznał kogoś innego. Nie znalazła w sobie odwagi. Zresztą była przekonana, że on i tak nie odpowie. Zawsze tak było, kiedy pracował, szczególnie w okresach takich jak teraz, gdy pochłaniał go nowy projekt. Nie, mogła mieć nadzieję tylko na dobre wieści od lekarza. Jeśli je usłyszy, wszystko jakoś się ułoży. Nareszcie da mężowi upragnione dziecko, a on uświadomi sobie, jak bardzo ją kocha.
– Sofie Leander! – zawołał głos w głębi korytarza.
Poszła za położną do małego pokoju badań z zaciągniętymi żaluzjami, łóżkiem i sporej wielkości urządzeniem przypominającym komputer.
– Proszę powiesić płaszcz na wieszaku, o tutaj, i się położyć. Lekarz zaraz do pani przyjdzie – powiedziała położna.
Sofie kiwnęła głową, powiesiła okrycie i zaczęła zdejmować kozaki. Została sama. Położywszy się, rozpięła bluzkę i rozsunęła zamek w spodniach, jednocześnie postanawiając, że jednak zadzwoni do męża i zapyta go, cóż tak ważnego nie pozwoliło mu jej towarzyszyć. Sięgnęła do torebki, ale nie zdążyła wyjąć telefonu, bo w drzwiach stanął lekarz.
– Pani Sofie Leander? – zapytał.
Potwierdziła skinieniem głowy.
– Świetnie, zaraz zobaczymy… Proszę się położyć na boku, plecami do mnie.
Sofie wykonała polecenie. Usłyszała, że lekarz rozrywa jakieś plastikowe opakowanie. Miała niejasne przeczucie, że ta wizyta nie przebiega tak, jak powinna.
– Przyszłam przebadać jajniki… – powiedziała niepewnie.
– Oczywiście. Ale najpierw musimy załatwić jedną rzecz – odparł lekarz i zaczął badać palcami kręgosłup Sofie.
Nagle poczuła ukłucie w samym środku pleców.
– Ale moment, co pan robi? Dał mi pan jakiś zastrzyk? – Sofie odwróciła się szybko i zdążyła dostrzec, jak lekarz chowa coś do kieszeni spodni. – Proszę mi wyjaśnić, co…
– Spokojnie. To rutynowa procedura. Czy to są pani rzeczy? – Lekarz pokazał palcem na płaszcz i kozaki, a po chwili, nie czekając na odpowiedź, sięgnął po nie i położył na łóżku u stóp Sofie. – Nie chcemy przecież, żeby się zapodziały. Jak by to wyglądało?
To nie była pierwsza wizyta, podczas której Sofie miała być poddana badaniu ultrasonografem. Wiedziała więc, że to, co zrobił przed momentem lekarz, bynajmniej nie było rutynową procedurą. Nie miała pojęcia, co to wszystko ma znaczyć. Była pewna jedynie tego, że nie ma ochoty w tym uczestniczyć. Zapragnęła jak najszybciej stąd wyjść. Uciec jak najdalej od tego lekarza i tego pomieszczenia. Jak najdalej od tego szpitala.
– Muszę już iść – oznajmiła, próbując wstać. – Słyszy pan? – Ciało odmówiło jej posłuszeństwa. – Co się dzieje? Co pan mi zrobił?
Mężczyzna pochylił się nad nią, uśmiechnął się i pogładził ją po policzku.
– Wkrótce zrozumiesz.
Chciała zaprotestować, krzyknąć z całych sił, ale maska tlenowa, którą lekarz przycisnął jej nagle do twarzy, stłumiła jej głos. Zanim Sofie zdążyła się połapać, co się dzieje, mężczyzna zwolnił hamulec łóżka, wyprowadził je na korytarz i ruszył, pchając je w nieznanym kierunku. Gdyby tylko Sofie mogła chwycić się czegoś, obojętne czego, podnieść się i stanąć na nogach, natychmiast zażądałaby wyjaśnień. Ale nie zdołała poruszyć dłonią. Mogła jedynie wpatrywać się w sufit, w przesuwające się nad jej głową świetlówki.
Po chwili ujrzała jakieś twarze. Twarze przyszłych mam i tatusiów, lekarzy i pielęgniarek. Byli tak blisko, ale zarazem daleko. Jakieś drzwi. Potem winda i głosy ludzi, którzy jechali nią razem z Sofie. Wreszcie drzwi windy się zasunęły. A może otwarły? Znów znalazła się sam na sam z lekarzem, który gwizdał pod nosem melodię odbijającą się echem od surowych ścian. Słyszała tylko te dźwięki i swój oddech, przypominający jej napady astmy z dzieciństwa. Chwile, gdy musiała przerwać zabawę i rozpaczliwie łapać powietrze. Czuła się wtedy zupełnie bezbronna. Teraz znów miała wrażenie, że jest mała i słaba, chciała zwinąć się w kłębek i płakać, ale nie mogła zrobić nawet tego.
Nagle świetlówka na betonowym suficie stanęła w miejscu. Lekarz przełożył Sofie na nosze, chwytając najpierw za nogi, potem za ramiona. „Wkrótce zrozumiesz, tak powiedział” – pomyślała. Jak mogła to zrozumieć? Myślała w kółko o chirurgu plastycznym z Malmö, który wstrzykiwał coś swoim pacjentkom, żeby nie mogły stawiać oporu, kiedy je gwałcił. Ale po co ktoś miałby ją gwałcić?
Wjechała tyłem do ciasnego pomieszczenia. Zorientowawszy się, że to wnętrze karetki, postanowiła zapamiętać wszystkie odgłosy. Po chwili zatrzasnęły się drzwi szoferki i zawarczał silnik. Karetka wyjechała na drogę, skręcając w Ringevägen, potem potoczyła się prosto Hornsgatan w kierunku Hornstull i przez prowadzący za miasto most Liljeholmsbron. Do tego momentu Sofie nie miała wątpliwości co do kierunku, ale kawałek dalej było już gorzej. Karetka wjechała na rondo i krążyła tam chwilę, kółko za kółkiem, aż Sofie całkiem straciła orientację.
Kiedy dwadzieścia minut później wóz nagle zahamował, mógł być równie dobrze w zupełnie nieznanym miejscu, jak i z powrotem w szpitalu. Sofie usłyszała, że otwierają się drzwi do jakiegoś garażu, karetka podjechała jeszcze ze trzydzieści metrów i się zatrzymała. Zgasł silnik. Potem drzwi się otworzyły, wysunięto nosze i powieziono je korytarzem. Na suficie znów pojawił się przerywany sznur świetlówek.
Nosze jechały coraz szybciej, a kroki lekarza dudniły echem odbitym od ścian. Nagle się zatrzymali. Zabrzęczały klucze, coś piknęło i włączyło się jakieś urządzenie. Wjechali do ciemnego pokoju, miała wrażenie, że zasunęła się za nią metalowa brama. Nagle pod sufitem rozbłysła silna lampa, świecąca wprost na podłużny stół. Sofie nie mogła dostrzec żadnych okien ani zorientować się, jak duże jest pomieszczenie. Widziała jedynie stół otoczony jakąś aparaturą. Podjechali bliżej i ujrzała, że stół jest owinięty przezroczystym plastikiem, są na nim pasy i dziesięciocentymetrowy otwór trochę na prawo od środka. Obok stał stolik nakryty białym materiałem, na którym leżały równo narzędzia chirurgiczne.
Dopiero teraz Sofie zdała sobie sprawę, co się z nią dzieje. Zrozumiała wszystko na widok skalpeli, obcęgów i nożyczek. Wiedziała już, dlaczego została porwana.
I co ją czeka.

 
Wesprzyj nas