Addolorata, jadąc do Wenecji, postanawia, że stworzy listę dziesięciu rzeczy, które mogą jej dać prawdziwe szczęście. Krótki pobyt przedłuża się na całe lato, a ona poznaje na miejscu nowych ludzi…


Weneckie latoAddolorata Martinelli ma na pozór wszystko, czego potrzeba do szczęścia: męża, dziecko i ukochaną pracę w przejętej po ojcu restauracji. W domu nie wszystko układa się jednak tak, jak powinno, a kiedy za sprawą nieprzychylnego krytyka kulinarnego ostatni filar jej świata zaczyna się chwiać, siostra namawia ją na… wakacje w Wenecji.

Addolorata, jadąc do Wenecji, postanawia, że stworzy listę dziesięciu rzeczy, które mogą jej dać prawdziwe szczęście. Krótki pobyt przedłuża się na całe lato, a ona poznaje na miejscu nowych ludzi i buduje nowe życie, naznaczone nowymi pasjami. Czy zrezygnuje z tego wszystkiego, gdy lato dobiegnie końca?

Czy miasto może być kluczem do szczęścia?

Nicky Pellegrino – pisarka i dziennikarka pochodzenia włoskiego. Urodziła się w Wielkiej Brytanii, ale w dzieciństwie spędzała wakacje u rodziny we Włoszech, uważnie obserwując życie wokół siebie. Gdy rozpoczęła karierę pisarską, tamte włoskie doświadczenia nagle odżyły w jej pamięci – włoska pasja, żywiołowe kłótnie, ale nade wszystko jedzenie. Obecnie mieszka ze swoim mężem w Nowej Zelandii. Uwielbia gotować dla swoich przyjaciół, rozkoszować się czerwonym winem, spacerować po plaży, ale także wylegiwać się w łóżku z dobrą książką. Pracuje jako dziennikarka i publikuje swoje teksty między innymi na łamach „Herald on Sunday” oraz „New Zealand Woman’s Weekly”. Ma też na swoim koncie kilka książek, między innymi „Przepis na życie”, „Wakacje w Italii” oraz „Włoskie wesele”.

Nicky Pellegrino
Weneckie lato
Przekład: Magda Witkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 16 czerwca 2016
kup książkę

Weneckie lato


W życiu nie chodzi o to, aby odnaleźć siebie.
W życiu chodzi o to, aby siebie stworzyć.

George Bernard Shaw

To na pewno nie jest kryzys wieku średniego. Przede wszystkim jestem na to jeszcze za młoda. Nazywam to eksperymentem w dziedzinie szczęścia. Postanowiłam poświęcić na niego całe lato. Liczę, że gdy dobiegnie ono końca, wyjadę stąd z listą w dłoni.
Listy odgrywają w moim życiu dużą rolę. W domu mam jedną przyklejoną magnesem do lodówki. W pracy drugą – przypiętą pinezką do ściany. Na obu znajduje się mnóstwo zadań do wykonania i spraw, które wymagają mojej uwagi. Zamierzam sporządzić kolejną listę.
Tym razem planuję umieścić na niej dziesięć rzeczy, które dają mi szczęście. To chyba nie będzie trudne. Mogą się na niej znaleźć drobne przyjemności – jak choćby chwila w łóżku z herbatą w dłoni czy dzień bez deszczu – ale też bardziej doniosłe wydarzenia. Dopiero zaczynam, więc jeszcze nie wiem, co z tego wyjdzie.
Dręczą mnie różne pytania. Czy coś mnie w życiu nie omija? Czy może powinnam podążać inną ścieżką? Czy nie wybrałam drogi życiowej z niewłaściwych powodów? Chcę znaleźć odpowiedzi na te pytania, zanim mój czas minie i będzie za późno, żeby coś zmienić.
Czy się boję? Tak, trochę. Ale człowiek strachliwy raczej nie zdecydowałby się na taki eksperyment. Znacznie łatwiej jest telepać się starą drogą, niż na chwilę z niej zboczyć; co innym łatwiej jest zaakceptować.
Nie przesadzę, jeśli powiem, że moi bliscy nie są zachwyceni moją decyzją. Mój mąż chyba uważa mnie za egoistkę. Moja siostra pewnie myśli, że mi odbiło. Córka zaś może mieć poczucie, że ją porzucam. Być może mają rację. Niemniej to tylko jedno lato, jedno skradzione lato. Zamierzam je spędzić w mieście, w którym nikt mnie nie zna.
Czego chcę od życia? Chcę być szczęśliwa. Jak każdy.

Rozdział 1

Zastanawiam się nad swoją przeszłością i dochodzę do wniosku, że już od dłuższego czasu szłam przez życie z zaciśniętymi zębami.
Nie bardzo to do mnie pasuje – każdy to potwierdzi. Jestem raczej takim typem, co to podkręca muzykę na przyjęciach. Hałaśliwą, roześmianą kobietą cieszącą się powszechną sympatią. W każdym razie taka byłam kiedyś.
Coś mnie zmieniło. Nie chodzi jednak o upływ czasu, macierzyństwo czy długie godziny spędzone w pracy. A może właśnie chodzi o to wszystko, nie wiem. W każdym razie zaczęłam się jakby kurczyć, zwijać do środka. Zamierać w bezruchu i milknąć. Na zewnątrz pewnie nie było tego widać, bo starałam się to ukrywać. Nikt na pewno tego nie zauważył.
„Addolorato Martinelli, przecież ty prowadzisz wymarzone życie”, mówią często moi przyjaciele. Chyba mi zazdroszczą. Singielki pewnie myślą, że spotkało mnie nie wiadomo jakie szczęście, bo trafił mi się taki mąż jak Eden. Moje bezdzietne przyjaciółki pewnie oddałyby wszystko, żeby mieć córkę taką jak moja. No i jeszcze restauracja Little Italy. Mój ojciec poświęcił jej całe życie, a po przejściu na emeryturę przekazał mi swoje dzieło. Tego akurat zazdrości mi każdy, kto nie lubi swojej pracy albo swojego szefa.
Cóż mogę powiedzieć, z zewnątrz życie wygląda inaczej niż od środka. Weźmy choćby restaurację. Istnieje, odkąd pamiętam. Działa na rogu w Clerkenwell, w pobliżu rynku. Dzisiaj jest znacznie większa niż na początku, wprowadziłam kilka zmian: wymieniłam markizę, pod którą stoją stoliki na zewnątrz, kazałam usunąć stiuki ze ścian, a obrusy w czerwoną kratę zastąpiłam gładkimi, bardziej stylowymi. Ale serwujemy ciągle takie samo jedzenie. Klient zawsze może liczyć na kremowe i sycące risotto, zje u nas wiejskie zupy z makaronem i fasolą, zachwyci się głębokim smakiem neapolitańskiego ragù, które dusiło się w garnku wiele godzin. Zimą serwujemy minestrone, wiosną kwiaty cukinii. Stale mamy w karcie świeże tiramisu. Pod tym względem jesteśmy niezawodni.
Tyle że niezawodność to dzisiaj za mało. Ludzi przyciągają nowinki: ekskluzywne burgery, barbecue w stylu południowym, dania na bazie surowych składników, małe talerze i różne inne atrakcje. Przestali nas odwiedzać bywalcy, którzy co tydzień przyprowadzali do restauracji swoich klientów, gdyż stracili budżet na tego rodzaju wydatki lub, co gorsza, pracę. Niektórzy się przeprowadzili, inni umarli, a jeszcze inni przestali jadać poza domem.
Na szczęście mieliśmy dość stałych gości, żeby interes jakoś się kręcił. Restauracja, co prawda, nie generowała strat, ale taka wizja czasem dręczyła mnie po nocach. Kogo miałabym w takiej sytuacji zwolnić? Kucharza, któremu właśnie urodziło się dziecko? Kelnera, który pracuje u mnie od wielu lat? Młodą dziewczynę z kuchni, która ma, co prawda, niewielkie doświadczenie, ale za to wielki talent? Oni wszyscy na mnie polegają… a ja jestem tylko jedna.
Tak, bo odkąd Eden doznał urazu pleców i musiał zrezygnować z pracy, to ja zarabiam na ratę kredytu i pozostałe wydatki. Do tego nasza córka Katia, która dopiero skończyła dwanaście lat, już zachowuje się jak nastolatka i co chwila buntuje się albo wpada na jakiś znakomity pomysł. Uparła się, żeby trzymać w domu myszy, złote rybki i cholerne żółwie. W rezultacie to ja teraz muszę te stworzenia karmić i dbać o czystość w klatkach, akwariach i terrariach.
Sama sobie zgotowałam takie życie, więc zagryzałam zęby i brnęłam naprzód. Po cichu liczyłam na to, że nie będę musiała nikogo zwalniać. Miałam nadzieję, że stan pleców Edena się poprawi. Nade wszystko jednak trzymałam kciuki, by żółwie nie odgryzły Katii palca.
Nie rozmawiałam o swojej sytuacji. Wolałam tłamsić problemy w sobie i udawać starą Addoloratę, pełną temperamentu i energiczną. Pomagało mi wino. Zawsze czułam ulgę, gdy w końcu mogłam sobie nalać pierwszy kieliszek. Pół butelki wystarczało, żebym się trochę uspokoiła. Po opróżnieniu całej byłam już prawie sobą.
Nie, nie zdecydowałam się na żadną formę terapii. Nie cierpię takich rzeczy. Poza tym nie miałam depresji, po prostu nie czułam się szczęśliwa. Nie chodziłam cały czas zapłakana, potrafiłam skupić się na pracy. Nie chodziły mi po głowie żadne czarne myśli. Znam ludzi, którzy wpadli w depresję. Zatrudniałam kiedyś kucharkę, która bardzo się męczyła, dopóki lekarz nie przepisał jej odpowiednich leków. Powiedziała mi kiedyś, że jej życie przypomina stromą górę, a ona nie ma siły się wspinać. Ze mną nie było tak źle, zdecydowanie nie. Czułam się raczej otępiała, jakbym utknęła w krainie pozbawionej emocji. Nie potrafiłam wyrwać się z marazmu. Nie mogę powiedzieć, żeby mi to odpowiadało, ale udawało mi się przeżyć kolejne dni i tygodnie. Radziłam sobie. Do momentu, w którym przeczytałam recenzję Guya Rochestera.
Guy Rochester prowadzi felieton w „Sunday Herald”, pisze błyskotliwe, lecz niezbyt życzliwe teksty. Podobno wiele restauracji wywiesza jego zdjęcie, żeby kelnerzy mogli go rozpoznać. Obok jego podobizny zwykle znajdują się również wizerunki Jaya Raynera i Fay Maschler. To taka galeria wpływowych krytyków kulinarnych. Chodzi o to, by kelnerzy mogli natychmiast rzucić się do akcji, gdyby któreś z nich pojawiło się w lokalu. Krytykom należy zaserwować doskonały posiłek i zapewnić im nienaganną obsługę. Potem można już tylko trzymać kciuki za pozytywną opinię. W wypadku Guya Rochestera taka strategia nie przynosi rezultatu. Nie będzie zadowolony nawet z najlepszego posiłku. Facet słynie ze zjadliwych komentarzy.
Żaden z liczących się krytyków kulinarnych już dawno nie interesował się Little Italy. Restauracja miała już swój status, a wokół roiło się od nowych, modnych lokali zatrudniających znanych szefów kuchni. Od czasu do czasu zdarzało się, że któryś z gości napisał coś o nas w Internecie, zwykle były to opinie pozytywne. Tak więc negatywnej oceny zupełnie się nie obawiałam.
Guy musiał pojawić się u nas, gdy Frederico miał akurat wolne. Frederico jest szefem kelnerów, pracuje u nas niemal od początku. Już dawno osiągnął wiek emerytalny, ale dalej chce pracować, a ja nie mam serca zmuszać go do odejścia. Uwielbia Little Italy, traktuje to miejsce jak swój dom. Przywiązuje dużą wagę do konwenansów podczas powitania, wymachuje gościom nad talerzami wielkim młynkiem z pieprzem i rozkłada im serwety na kolanach. Nie ma sobie równych, jeśli chodzi o sprawowanie nadzoru nad tym, co się dzieje w sali. Na pewno rozpoznałby Guya Rochestera. Od razu przyszedłby do kuchni, żeby mnie przestrzec.
Tylko co ja bym wtedy zrobiła? Pewnie nic. Powtarzam sobie, że wszystkim klientom oferujemy wyborne dania i dobrą obsługę. W każdej kuchni zdarzają się gorsze dni, ale nigdy nie posłałabym na salę nieudanej potrawy. Mój ojciec Beppi nauczył mnie, że przed porą lunchu i kolacji wszystko trzeba dokładnie skontrolować – popróbować sosu, uszczknąć makaronu i ryżu, sprawdzić kruchość wołowiny i jagnięciny. Podchodził do tego rygorystycznie, a ja przejęłam po nim tę politykę. Gdybym wiedziała, że w sali siedzi krytyk kulinarny, być może przejęłabym się tym, ale tylko odrobinę. Gdybym zaś wiedziała, że odwiedził nas Guy Rochester… Innym szefom kuchni zdarzało się go wyprosić – i wcale im się nie dziwię.
Tymczasem tak się złożyło, że krytyk przyszedł, zjadł, wyszedł i nikt z nas go nie zauważył. O jego wizycie dowiedzieliśmy się dopiero wtedy, gdy pewnej wiosennej niedzieli napisał o nas w swoim felietonie.
W moim domu niedziela to dzień jak co dzień, ta sama harówka. Nie mam czasu wylegiwać się w łóżku z kawą i gazetą jak inni ludzie. Wstaję o tej samej godzinie, co zwykle. Gotuję jajka dla Katii, a sama pochłaniam kilka tostów, po czym szybko wychodzę do pracy.
W Little Italy największy ruch mamy w niedzielę w porze lunchu. Wielu stałych klientów odwiedza nas po nabożeństwie w kościele św. Piotra. Przychodzą z dziećmi i wnukami, żeby świętować urodziny, imieniny i rocznice, i zamawiają swoje ulubione dania.
Akurat tej niedzieli miałam lekkie opóźnienie. Katia wściekała się, bo nie radziła sobie z zadaniem domowym z matematyki. Musiałam jej pomóc, ponieważ Eden stwierdził, że kiepsko spał i jeszcze chce poleżeć. Nie zdążyłam więc zajrzeć do sekcji kulinarnej „Heralda”, żeby się przekonać, kogo tym razem Guy Rochester postanowił wypatroszyć.
Po przybyciu do restauracji stwierdziłam, że nie tylko ja nadrabiam czas. W Little Italy panowała napięta atmosfera, a Frederico zmarszczył na mój widok brwi. Mój zastępca i kilku pracowników kuchni nerwowo spoglądało w moim kierunku znad desek do krojenia.
– Wiem, że się spóźniłam. Wiem, że mamy mnóstwo rezerwacji i wszystko jest w rozsypce. – Zerwałam fartuch z haczyka i schowałam loki pod czarnym czepkiem. – Już jestem, więc zabierajmy się do pracy, dobrze?
Frederico spojrzał na mnie ponownie, tym razem jakby z powątpiewaniem.
– Dobrze się czujesz? – zapytał.
– Tak, zwykły kryzys w rodzinie, nic takiego.
Przed rozpoczęciem dnia patrzę na listę rezerwacji. W Little Italy nadal zapisujemy je w dużym skórzanym notesie – głównie dlatego, że Frederico nie ma zaufania do komputerów – i zwykle zaglądam do niego, żeby sprawdzić, czy będziemy bardzo zajęci.
Tej niedzieli stwierdziłam z zaskoczeniem, że kilka nazwisk zostało przekreślonych grubą czarną kreską.
– Aż tyle rezygnacji? Trochę to dziwne.
Frederico spojrzał na mnie i ponownie uniósł brwi, ale nic nie powiedział.
– Może panuje epidemia grypy albo coś w tym stylu. Gości na pewno nie zabraknie. Przyjdą z ulicy.
Nie przyszli. Od lat nie mieliśmy takiej spokojnej niedzieli. Miałam nawet czas, żeby wyjść z kuchni i przejść się wśród stolików. Pośród gości dostrzegłam znajome twarze ludzi, którzy znali mnie od dziecka, więc z chęcią zatrzymałam się przy nich, żeby zamienić kilka zdań.
– Wszystko w porządku, kochana? – Kilku stałych bywalców zadało mi to samo pytanie, klepiąc mnie przy okazji po ręce i uśmiechając się ze współczuciem.
– Tak, w jak najlepszym – odpowiadałam, zastanawiając się, czy może jestem blada albo wyglądam na bardziej zmęczoną niż zwykle.
Pora lunchu dobiegała końca i zaczęliśmy przygotowywać tiramisu. Wtedy zadzwonił mój telefon. Stanowczo zabraniam używania telefonów w kuchni. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby moi pracownicy wysyłali SMS-y podczas przyrządzania posiłków. Tylko by ich to rozpraszało. Najwyraźniej jednak sama jeszcze w domu w pośpiechu wrzuciłam telefon do kieszeni, a potem o nim zapomniałam.
– Cholera – powiedziałam, wyjmując go. – Przepraszam.
Musiałam odebrać, bo na wyświetlaczu pojawiła się informacja, że dzwoni moja siostra Pieta. Dobrze wiedziała, że nie należy mi przeszkadzać w porze głównych dań, więc musiało chodzić o coś pilnego.
– Hej, co tam? – zapytałam, pchnięciem otwierając drzwi prowadzące do niewielkiego ogródka na tyłach restauracji, w którym hodowaliśmy pietruszkę i rozmaryn.
– Dzwonię zapytać, czy wszystko u ciebie w porządku.
– Tak. Dlaczego wszyscy mnie dzisiaj o to pytają?
Zapadła cisza.
– Pieta?
– O rany, jeszcze tego nie widziałaś, co? – powiedziała.
Zaczęłam szukać po kieszeniach papierosów. Najwyraźniej zapomniałam, że znowu rzuciłam palenie.
– Czego nie widziałam? Pieta, o czym ty mówisz? – zapytałam poirytowana.
– Gdzie jesteś?
– W restauracji, a gdzie mam być? Jest niedziela.
– Ale gdzie dokładnie?
– Na zewnątrz. Zamarzył mi się papieros.
– I nikt ci nic nie powiedział?
– Na litość boską, Pieta! Do rzeczy!
– No dobrze, już dobrze, ale to ci się nie spodoba – powiedziała. – To ci się naprawdę nie spodoba.
– No to poczekaj chwilę. – Otworzyłam drzwi i zaczęłam grzebać po kieszeniach kurtek, które wisiały po drugiej stronie. W końcu znalazłam paczkę papierosów Benson & Hedges. Lighty, ale trudno. Będą musiały wystarczyć.
– No dobrze, co się stało? – Zanim zadałam siostrze to pytanie, zapaliłam papierosa i się zaciągnęłam.
– W dzisiejszej gazecie Guy Rochester recenzuje Little Italy – szybko wyrzuciła z siebie Pieta. – Straszny z niego palant. Czy on kiedyś o jakimkolwiek lokalu napisał cokolwiek dobrego? Chyba nie. Ostatni raz kupiłam „Sunday Herald”, odtąd będę ich bojkotować. Dolly, wszystko w porządku? Nie możesz brać tego poważnie. Wszyscy wiedzą, jaki on jest…
Głos Piety jeszcze długo rozbrzmiewał w słuchawce, ale ja przestałam jej słuchać. Rzuciłam papierosa na ziemię i pognałam do kuchni.
– Niech mi to ktoś pokaże!
Kelnerzy zamarli w bezruchu i spoglądali na mnie z przerażeniem. Pracownicy kuchni usiłowali udawać, że są czymś bardzo zajęci.
– Słuchajcie, przecież dobrze wiecie, o co mi chodzi. O tę cholerną gazetę. Ktoś na pewno ma!
Nino, moja prawa ręka, wyglądał, jakby mu się zrobiło niedobrze.
– Sądziliśmy, że widziałaś i po prostu nic sobie z tego nie robisz – wymamrotał.
– Nie widziałam.
Skinął głową w stronę swojej torby, która wisiała obok kurtki.

 
Wesprzyj nas