W tej wielowątkowej powieści o wartkiej akcji fakty dotyczące historii zostały zręcznie powiązane z dziejami dwudziestowiecznej Europy. Tematem głównym są starania dwóch miłośników sztuki o powrót mniej znanego szkicu (bozzetto) Michała Anioła do Watykanu i zachowanie tego dzieła dla potomności.


Bozzetto. KlątwaJest rok 1534. Michał Anioł rozpoczyna prace nad “Sądem Ostatecznym” przeznaczonym do Kaplicy Sykstyńskiej. W szkicu na desce, który zwykło się określać “bozzetto”, widać już zarys fresku. Tablica pozostaje przez dwanaście lat w watykańskich archiwach, po czym kardynał Farnese obdarowuje nią Vittorię Colonnę, niegdyś kochankę i muzę Michała Anioła.

Od tego momentu “bozzetto” zmienia raz po raz właścicieli, w kolejnych stuleciach trafia do potężnych władców, wielkich inkwizytorów, rewolucjonistów, a w 1944 roku dostaje się w ręce nazistów. Ukryte w dziele moce, które żądni władzy kolejni właściciele chcą sobie podporządkować, przynoszą nieszczęście, śmierć i zagładę.

W roku 2012 Szwajcar, Hans Albert Bilgrin, właściciel galerii, oraz Maximilian Prükner, w przeszłości adwokat, odtwarzają – wspierani przez nadzwyczaj uzdolnioną Sofię – krwawe losy dzieła. Czy w szkicu sporządzonym przed wiekami na drewnianej tablicy odbywa się walka dobra ze złem trwająca po dziś dzień? Tercet detektywów zmaga się z klątwą, która ciąży na dziele i nagle staje w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Czy na “bozzetto” Michała Anioła ciąży klątwa?

Herman Alexander Beyeler urodził się w 1952 roku nieopodal Lucerny. Dzisiaj mieszka albo w jej pobliżu, albo w samym mieście. Jest kolekcjonerem dzieł sztuki, prowadzi galerię i uprawia twórczość literacką. Od lat interesuje się losami szkicu o nazwie bozzetto. Razem z Gerdem J. Schneeweisem przedstawił tę historię w powieści.

Gerd J.Schneeweis, urodzony w 1947 roku w Bad Orb, przez wiele lat był adwokatem jednak obecnie jest już tylko pisarzem. Mieszka w górnoaustriackim mieście Linz. Historię szkicu znanego jako bozzetto uczynił swoim „tematem życia”, gdy ponad 25 lat temu zobaczył to dzieło Michała Anioła po raz pierwszy. Ta fascynacja nie przemija.

Hermann Alexander Beyeler, Gerd J. Schneewels
Bozzetto. Klątwa
Przekład: Marian Leon Kalinowski
Wydawnictwo Arkady
Premiera: 25 maja 2016
kup książkę

Bozzetto. Klątwa


Prolog

Nie po to Bóg stworzył nas w swojej dobroci,
by, kiedy w biedzie jesteśmy, nas osierocić.

Michał Anioł

Rzym, Kaplica Sykstyńska, 31 października 1541 roku

Michał Anioł nie chciał żadnej pomocy przy malowaniu Sądu Ostatecznego. Gwałtowna kłótnia z pewnym rzemieślnikiem, który zadzierał nosa, uważając się za jedynego znawcę sztuki, sprawiła, że mistrz już po paru dniach od rozpoczęcia prac pozbył się wszystkich pomocników, po czym zabarykadował wejścia do Kaplicy Sykstyńskiej i nie wpuszczał tam nikogo. Nikt nie wiedział, nad czym pracuje.
Nawet papież mógł się jedynie domyślać, jakie dzieło artysta zechce stworzyć. Widział co prawda sporządzony na drewnianej tablicy projekt, który przed siedmiu z górą laty skłonił go do zatwierdzenia fresku, ale od tamtej pory bozzetto Michała Anioła było niedostępne dla publiczności. Tak więc wszyscy, którzy dziś przybyli do Kaplicy Sykstyńskiej, w napięciu wyczekiwali momentu, w którym papież Paweł III odsłoni wykonany nad ołtarzem fresk.
Michał Anioł, którego dzieło w ostatni dzień października 1541 roku postanowiono uhonorować uroczystością, stanął skromnie za tłumem gapiów, zebranych, by zobaczyć jego pracę. Był jak widz w teatrze, pewnie też dla- tego pierwszy usłyszał odgłos szybkich kroków człowieka, który z impetem, bezceremonialnie wkroczył do kaplicy, przerywając uroczystą chwilę. Insygnia wskazywały, że był to wysłannik dworu cesarskiego, a brutalność wtargnięcia, że nie miał czasu do stracenia. Wystraszeni purpuraci szeptali jeszcze między sobą, gdy ten sygnałem trąbki zmusił ich do milczenia.
Człowiek stojący na czele cesarskiej legacji skupił wzrok na papieżu. Po chwili donośnym głosem zawołał: Summe Pontifex Ecclesiae Universalis! Vicari Jesu Christi! Episcope Romane!, zwracając się najpierw do Pawła III, by po krótkiej pauzie mówić dalej: „Obywatele Rzymu! Stoję dzisiaj przed wami ze straszliwą wieścią. Nasza wielka armia chrześcijańska, która pod wodzą najjaśniejszego cesarza Karola V podjęła świętą krucjatę, została pokonana, rozgromiona”. Mimo że poseł nie władał biegle językiem włoskim, plącząc go z hiszpańskim, przejęci grozą zgromadzeni zrozumieli, co chciał obwieścić.
Wiadomo było powszechnie, że cesarz Karol V pociągnął niedawno za sobą chrześcijańskich rycerzy z całej Europy przeciwko Hajraddinowi Barbarossie, dowódcy floty Imperium Osmańskiego. A teraz wszystkimi wstrząsnęła wiadomość o zniszczeniu w nocy z 23 na 24 października liczącej ponad sto pięćdziesiąt okrętów flotylli, którą pokonał nadzwyczaj silny sztorm. Niemal cała, razem z wieloma tysiącami istnień ludzkich, spoczęła na dnie morza. Cesarz powrócił do Hiszpanii z wielkim trudem, podróżując w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Za nim podążały żałosne resztki tak dawniej znakomitej armady.
Michał Anioł zadrżał. Ta wieść przeraziła go jak żadna dotąd w jego długim życiu. To, co usłyszał, było straszne, ale tylko on mógł powiązać wiadomość z niełatwą do przyjęcia umową, którą we wrześniu 1533 roku narzucił mu Klemens VII, kiedy spotkali się potajemnie w San Miniato al Tedesco.
Zmarły nieco później Klemens zażądał wtedy rzeczy niesłychanej. Ale jako że Michał Anioł dostrzegł w papieskim zamyśle korzyść dla siebie, bez wahania przystał na zaproponowany pakt i wkrótce konsekwentnie zaczął go realizować, przystępując do pracy nad nową wizją Sądu Ostatecznego.
Jednak dziś, stojąc w Kaplicy Sykstyńskiej, Michał Anioł poczuł się osamotniony. Niezbyt go zmartwiła klęska cesarza. Z całego serca życzył takiej hańby monarsze, który pozwolił sobie na Sacco di Roma. Co prawda okrętów posłanych na krucjatę nie zniszczył turecki nieprzyjaciel, a potężny sztorm, ale porażka cesarza i tak została przypieczętowana, nawet zanim rozpoczęła się walka.
Martwiło go co innego. Otóż cesarski wysłannik hiobową wieścią zakłócił uroczystości dokładnie w tym momencie, gdy papież Paweł III przymierzał się do pobłogosławienia dzieła. Czyżby Bóg nie chciał takiej wizji Sądu Ostatecznego? Czy przeszkodził w jego poświęceniu? Jak inaczej miałby Michał Anioł rozumieć to przesłanie?
Głęboka wiara nie pozwalała artyście myśleć, że to przypadek. Michał Anioł był przekonany o ingerencji Boga w nieświętą wojnę. Tamten okrutny znak mógł pochodzić tylko od Niego. Należało w nim widzieć biblijną karę i demonstrację siły. Ostrzegawcze okazanie Bożej mocy.
Ale dlaczego dzień odsłonięcia Sądu Ostatecznego przemienił się w dzień gniewu, dies irae? Czyżby Boży gniew miał spaść na niego, twórcę dzieła? Albo może Pan rozgniewał się na sam Watykan lub na doczesne ambicje Karola V?
Oznak Bożego wzburzenia nie brakowało: wcześniej Karol V, dokonawszy grabieży, zniszczył i splądrował Rzym, szalała zaraza, wylał Tybr i nastąpiła wielka powódź. To i owo można by dodać.
Michał Anioł przypomniał sobie też o strasznym nieszczęściu, które zabiło jednego z dzielnych żołnierzy Gwardii Szwajcarskiej. W tej samej chwili, kiedy papież Hadrian VI (a był to rok 1522) wchodził do Kaplicy Sykstyńskiej na pasterkę, runęła kilkutonowa futryna z marmuru. Któż
oprócz Boga śmiałby pchnąć ją na dwa spośród trzech fresków Perugina, które zdobiły miejsce zajęte dzisiaj przez jego dzieło?
Nie ma wątpliwości, koniec floty cesarskiej to znak Boży – dowód Jego gniewu. Jakże jednak ten gniew objaśnić? Michał Anioł poczuł, że kręci mu się w głowie. Zanim upadł, przemknął mu przez myśl prawdziwy sens klątwy Hioba: „Niech przepadnie dzień mego urodzenia i noc, gdy powiedziano: »Poczęty mężczyzna!«”.
Tommaso dei Cavalieri zadbał o to, by nieprzytomnego Michała Anioła czym prędzej zabrano do domu, gdzie troskliwie zajęli się nim wezwani medycy. Wysoka gorączka utrzymywała się cztery dni i cztery noce. Był to czas wypełniony rojeniami o śmierci. Piątego dnia dręczące sny ustały – Michał Anioł wreszcie się przebudził.
Powrót do życia ogromnie ułatwiło mu to, że pierwszą osobą, którą zobaczył, okazał się jego serdeczny przyjaciel, Tommaso. Ten dawny uczeń Michała Anioła miał niezwykły dar rysowania, talent na wszelkie możliwe sposoby wspierany przez wielkiego mistrza. Tommaso jako jedyny człowiek z otoczenia Michała Anioła dostąpił zaszczytu obmyślania postaci, które miały zalud- nić wizję Sądu Ostatecznego. Jeżeli Michał Anioł zechciałby komukolwiek opowiedzieć historię przeżytych cierpień, to wybrałby zapewne jego, Tommasa dei Cavalieri – człowieka, który stał się wielką miłością jego życia.
Tommaso zdążył już po części poznać losy Michała Anioła. W roku 1533, mając dwadzieścia trzy lata, udał się ze swoim nauczycielem do San Miniato al Tedesco, miejscowości niedaleko Florencji. Tam spotkali Klemensa VII, który towarzyszył stryjecznej wnuczce, Katarzynie Medycejskiej, w drodze na październikowy ślub z francuskim królewiczem, synem Franciszka I. Przewidziany postój w San Miniato, konieczny w czasie uciążliwej podróży z Rzymu do Nicei, był dla papieża dobrą okazją do rozmowy w cztery oczy z Michałem Aniołem. Tommaso nigdy nie pytał mistrza o to konspiracyjne spotkanie, ale domyślał się, że rozmowa musiała dotyczyć zlecenia wykonania fresku w Kaplicy Sykstyńskiej. Teraz Michał Anioł gotów był ujawnić uczniowi całą prawdę o tamtym spotkaniu, aby uwolnić duszę od ciążącego brzemienia – nikomu innemu nie powierzyłby tej tajemnicy. Tommaso, rad długo wyczekiwanej opowieści, słuchał mistrza bardzo uważnie.
Kiedy Michał Anioł spotkał się z papieżem, ten był już postarzały i zrozpaczony. Klemensa VII dręczył lęk przed dwoma władcami, doczesnym i tym w niebiosach: bał się i cesarza, i Boga, gdyż obu straszliwie zawiódł. Przed odwetem ze strony Karola V mógł się jeszcze uchronić. Niepodobna jednak było nie odczuć mocy i gniewu Boga w dniu bliskiego, jak przewidywał papież, odejścia do wieczności.
Pod koniec długiego pontyfikatu Klemens VII ze smutkiem uświadomił sobie, ile błędów popełnił i jak bardzo rozczarował Boga swoją papieską posługą. Pojął, że tak naprawdę zabrakło mu zdolności do pokierowania Kościołem w duchu chrześcijańskim. Samo wybranie go na zwierzchnika Kościoła poprzedziły liczne intrygi. Giulio Medyceusz zawdzięczał pozytywną decyzję konklawe zebranego w październiku 1523 roku jedynie „bankierskim” poczynaniom rodziny. Potężni Medyceusze kupili sobie papieża, który przybrał imię Klemensa VII. Obiecali tysiąc dukatów każdemu kardynałowi za to, że „w imię Boże” poprze nominata z ich rodu.
Dla Medyceuszy była to niewielka suma. Natomiast niedający się łatwo przekupić Colonnowie – co zdziwiło nawet Michała Anioła – doczekali się wspaniałego pałacu w Rzymie, takiego prezentu zażądał bowiem za swój głos kardynał Colonna.
Zrozpaczony Klemens ujawnił wielkiemu artyście, że czasem zdarza mu się spiskować, jest człowiekiem chwiejnym, niezdecydowanym i brak mu konsekwencji w realizowaniu tego, co postanawia. Późno, zbyt późno to pojął…
A wiedział przecież od dawna, że zbagatelizował luterańską reformę i jej skutki. Ta przestała już być tylko niemieckim problemem, rozpowszechniając się we Włoszech i w Watykanie. Przyczyną ogromnej rozterki stała się też ostatnio decyzja wielkiej wagi o wydaniu księżniczki Katarzyny za francuskiego delfina. Papież wiedział doskonale, że Karol V stanowczo sprzeciwia się temu mariażowi. Zwyczajny strach przed cesarzem kazał Klemensowi, nawykłemu do intryg, przemilczeć planowany i nieodległy w czasie ślub. Poniewczasie papież doszedł do wniosku, że niepotrzebnie zwodził Karola V okazjami do jakoby nadal trwających negocjacji z księciem Mediolanu w kwestii poślubienia Katarzyny.
Wszystko to było dla Klemensa nieustającym koszmarem. Musiał się obawiać strasznej zemsty cesarza za kolejne szalbierstwo. Gdyby ten obrócił się przeciw Rzymowi, rychło wyszedłby na jaw motyw papieskiej decyzji, a była nim przecież jedynie osobista ambicja człowieka żądnego władzy.
Tak więc Klemens VII bał się śmierci i Bożego osądu. Liczył, że Michał Anioł pomoże mu pokonać ten lęk, zrehabilituje go w oczach potomnych. Toteż przedstawił niebywałe żądanie: on, pontifex Maximus, powinien być postacią rozpoznawalną w zamówionej wizji Sądu Ostatecznego!
Rekompensując tę prośbę o uwiecznienie, Klemens VII złożył artyście kuszącą propozycję, obiecał mianowicie „całkowitą swobodę” w dalszym obmyślaniu i tworzeniu fresku, watykański etat ze sporym comiesięcznym wynagrodzeniem, a także własne mieszkanie w Rzymie.
Michał Anioł przerwał nagle opowieść, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie zanudza Tommasa. Gdy jednak zrozumiał, że uczeń – urzeczony barwną narracją – nadal słucha mistrza, a nawet jakby się wystraszył tą nieoczekiwaną pauzą, mógł spokojnie powrócić do opowieści.
– Kochany Tommaso, młody wiek sprawi pewno, że nie od razu pojmiesz, jaką ulgą dla mej udręczonej duszy jest twoja chęć wysłuchania mojej historii. Zasłużyłeś na moją dozgonną wdzięczność.
Tommaso pokręcił nieznacznie głową. Dla nikogo nie miał tyle respektu, co dla Michała Anioła. Sam, bez nieustającej pomocy mistrza, nie osiągnąłby niczego. Aby mu się przysłużyć, skoczyłby w ogień i powędrował do samego piekła.
– Nie, mistrzu, taka wdzięczność tobie się należy, zawsze jestem gotów cię wspierać. Ale opowiadaj, proszę, wiem, żeś prośbę spełnił. Mnie łatwo na fresku rozpoznać Klemens.

/…/

16.


/…/

Max wyraził pełną gotowość i z ust Edgara Brugga popłynęła opowieść.
– Kiedy moja matka uciekła z Wiednia, gdzie pozostawiła za sobą całą swą przeszłość, ja byłem jeszcze niemowlakiem. Sam oczywiście nie pamiętam tamtych lat, ale wiem, co się działo, ze wspomnień matki. Musiała podjąć najtrudniejszą decyzję w swoim dotychczasowym życiu. Straciła wszystko, do czego była przywiązana, co miało dla niej znaczenie: ciepło rodzinne, po- zycję towarzyską, uznanie, jakim mogła się cieszyć, póki czuwał nad nią mój dziadek. Jej ojciec ukarał ją surowo za ten krok. Pozbawił ją miłości i wszelkiej pomocy finansowej. Od tamtego momentu była zdana tylko na siebie. Na szczęście bez trudu zaaklimatyzowała się w Szwajcarii, obcym jej kraju. Jestem niezmiernie wdzięczny ojczymowi za to, że zechciał się moją matką zaopiekować. Carlo wziął z nią ślub, choć miała już dziecko z nieprawego łoża, owoc fatalnego związku z nieznanym nikomu mężczyzną, mnie. Mimo wszystko okazała się miłością życia mojego ojczyma. Matka była kobietą nadzwyczaj inteligentną, wyróżniała się prostolinijnością, cechowała ją też uprzejmość i uczciwość wobec każdego człowieka. Łatwo mogłaby nie wyjawić mężowi swojej najgłębiej skrywanej i najboleśniejszej tajemnicy. Carlo nie zapytałby nigdy, kto jest moim biologicznym ojcem. Ale matka nie pozwoliłaby sobie na zatajanie prawdy przed mężem… Proszę mi wierzyć, że niełatwo mi przychodzi o tym wszystkim mówić, choć minęło tyle lat. Milczałem przez całe życie, nikt nie usłyszał tej opowieści… Otóż mój ojciec jest też moim dziadkiem. Jestem owocem wieloletniego kazirodczego związku, który człowiek uznany w familii za wielkiego bohatera narzucił własnej cór- ce. Wiedział o tym każdy w rodzinie i każdy milczał, tolerując tę sytuację. Nikt nie odważyłby się wystąpić przeciw mojemu dziadkowi. Matka z początku ukrywała przed nim, że jest w ciąży. Ale prawda musiała przecież wyjść na jaw. Mimo wielkiego ryzyka z medycznego punktu widzenia mój dziadek zażądał od córki aborcji. Moja matka jednak, po raz pierwszy w życiu, nie spełniła ojcowskiej woli. Ledwo przyszedłem na świat, dziadek zaczął nalegać na oddanie mnie do sierocińca. Oczywiście po kryjomu – prestiż rodziny nie mógł ucierpieć. Wobec takiej alternatywy matka zdecydowała się na ucieczkę razem ze mną. Ojczymowi zawdzięczam to, że mogłem dorastać pod serdeczną opieką. Carlo okazał mi życzliwość, wychował jak rodzonego syna. Póki żył, nie podziękowałem mu za to. Niestety. Wiele rzeczy dostrzega się poniewczasie. I nic już nie można zmienić.
Max uważnie słuchał starszego mężczyzny, ale Edgar Brugg miał wrażenie, że jego rozmówca się nudzi.
– Rozumiem, że chyba niezbyt pana zainteresowałem, chciałbym jednak opowiedzieć tę historię od początku do końca. To, co dla pana istotne, stanie się bardziej zrozumiałe za chwilę. Ale proszę się nie obawiać, spowiedzi pan nie usłyszy i rozgrzeszenia z pańskiej strony też nie oczekuję.
– Przeciwnie, panie Brugg – sprostował Max. – Cała ta opowieść jest naprawdę intrygująca. Proszę mówić dalej.
Edgar Brugg wyraził za te słowa wdzięczność wymownym spojrzeniem. Był człowiekiem wrażliwym, nie chciał się nikomu naprzykrzać.
– Chętnie, jak powiedziałem, nie chodziło mi o to, żeby…
– Brugg przerwał. – Ale miałbym pewną prośbę. Jeżeli mogę o cokolwiek prosić…
Max skinął głową. Temu człowiekowi nie odmówiłby żadnej drobnej przysługi.
– Tak samo zachował się pan wobec Friedy. Jest ona co prawda prostą kobietą. Nie potrafiłaby inaczej. Gdy tymczasem pan… otóż, czy nie mogli- byśmy też…?
Max nie zawahał się.
– Pańska propozycja przejścia na „ty” bardzo by mnie ucieszyła.
– Dziękuję, Maximilianie. O wielu sprawach łatwiej opowiadać, używając tej formy. Chyba się nie mylę co do pańskiego imienia?
– Oczywiście ma pan rację, że łatwiej jest tak rozmawiać. Chciałem powiedzieć: masz całkowitą rację.
– Nie lubię zniekształcać imion zdrobnieniami. To taki mój kaprys. Jako starszy człowiek, mam swoje śmiesznostki.
– Cóż, wypijemy za twoje sympatyczne śmiesznostki, Edgarze.
Max ujął szklankę z herbatą i wzniósł toast.
– Za twoje zdrowie, Maximilianie. Proponuję, żebyśmy wypili jeszcze po kuflu piwa i, jak się należy, potwierdzili bruderszaft!
Nieco wcześniej Max uświadomił sobie, że obaj są ostatnimi gośćmi kafejki. Obsługa czekała chyba na fajrant.
– Świetny pomysł! A gdybyśmy tak opuścili ten przyjemny lokal i pojechali do mnie, do hotelu? Tam będziemy mogli spokojnie rozmawiać.
Edgar Brugg nie zaakceptował jednak tej propozycji. Samochodem Edgara – był to nie pierwszej już młodości jeep typu Grand Cherokee – pojechali do jego mieszkania. Tam Edgar czuł się pewniej.

/…/

17.

/…/

Edgar umilkł na krótko. Jego twarz pokrywały krople potu i rumieniec. Widać było, że niełatwo mu wspominać tamto zdarzenie. Drżącą ręką nalał sobie czerwonego wina i trochę wypił. Gdy już ochłonął, zaczął mówić dalej.
– To było okropne. Tamci dwaj strasznie się kłócili. Sandvoss prze- szedł do salonu, w którym ja dopiero co zdążyłem się ukryć. Sięgnął tam po butelkę koniaku i sporo go upił. Po chwili z rozmachem rzucił butelką w Amanna, który stał o parę metrów od niego. Trafiony Amann stracił panowanie nad sobą i trzymając w ręku ciężki świecznik, ruszył z impetem na Sandvossa.
W tym momencie Max przejął się stanem Edgara. Widać było, że starcowi głos odmawiał posłuszeństwa, mówił już powoli i bardzo cicho.
– Proszę cię, odpocznij, Edgarze. Na chwilę przestań mówić. Przyniosę ci zimnej wody. To cię na pewno uspokoi.
Max podniósł się i wrócił z dużą szklanką wody z kranu. Po paru łykach mężczyzna doszedł trochę do siebie.
– Dziękuję, Maximilianie, już mi lepiej. Ale nie przejmuj się mną – jestem jak niedźwiedź. My, Bruggowie, dożywamy co najmniej setki! A ja odziedziczyłem te geny w podwójnej ilości.
Max uśmiechnął się. U Edgara Brugga dostrzegał żywotność, ale i pewną słabość emocjonalną.
– Cóż, reszta daje się szybko opowiedzieć: w swoim bezgranicznym gniewie Lukas Amann zabił Fritza Sandvossa. Lichtarzem. Na moich oczach. Sandvoss umarł natychmiast. Mimo impetu, z jakim Amann uderzył, rana w głowie ledwo krwawiła. Ale, jakby w zwolnionym tempie, na głowie Martwego Sandvossa wyrastał niesamowity guz. To był koszmarny widok.
Amann działał zdumiewająco szybko i planowo. Zdeterminowany i jeszcze wściekły, dopadł trupa i za kołnierz powlókł go na klatkę schodową. Tam go postawił na nogi, po czym zamaszystym kopniakiem zepchnął zwłoki z kamiennych schodów. Póki to trwało, Amann zdawał się mieć nadludzką siłę. Sandvoss był mężczyzną postawnym i przy tuszy, a tamten radził sobie z jego zwłokami tak, jakby nic nie ważyły.
– O Boże. A co się działo z tobą, Edgarze?
– Prawdę mówiąc, strach mnie sparaliżował. Zależało mi oczywiście tylko na tym, żeby się wydostać, po prostu uciec! Ale nie miałem pojęcia, jak wymknąć się z tego piekła. Moja kryjówka było bardzo niewygodna, poza tym Amann mógł się lada chwila zorientować, że tam jestem. Siedział, co gorsza, między mną a drzwiami, którymi musiałem wyjść. Znalazłem się w sytuacji nie do pozazdroszczenia i minęła co najmniej godzina, zanim w końcu uciekłem. Amann tkwił przez cały czas bez ruchu w salonie na wprost niesamowitego obrazu Michała Anioła, uporczywie wpatrując się w dzieło, ale na szczęście w pewnym momencie wyszedł do łazienki. Tam długo i dokładnie mył ręce, a ja wreszcie mogłem przemknąć obok. Musiałem się przemóc, żeby przejść nad zwłokami Sandvossa, które utknęły pod poręczą schodów. Dziwnie to wyglądało. Nigdy tego widoku nie zapomnę.
Max milczał, przejęty opowieścią. Nawet przez chwilę nie pomyślał, że Edgar Brugg raczy go zmyśloną historią. Najpewniej wszystko odbyło się tak, jak opowiedział.
– O Boże. A jakie były dalsze losy Amanna? Czy został za swój czyn postawiony przed sądem? Czy trafił do więzienia?
– Nic z tych rzeczy. Prawdopodobnie tuż po mojej ucieczce, późnym wieczorem, Amann sprowadził lekarza, który stwierdził zgon Sandvossa i zgłosił sprawę policji. Amann przedstawił przebieg tragicznego zdarzenia ze szczegółami: wyjaśnił, że dopiero co wrócili obaj z męczącej podróży. Potem nie żałowali sobie alkoholu. Sandvoss nie posłuchał Amanna i jeszcze raz opuścił mieszkanie, żeby wnieść walizkę, która stała do tej pory na parterze. Amann jakoby nie widział samego wypadku, ale wyraził przypuszczenie, że Sandvoss przez własną nieuwagę spadł ze stromych schodów. Policja dała wiarę jego opowieści o domowym wypadku w stanie zamroczenia alkoholem i nie podjęła śledztwa. Amann uniknął kary.
– A ty nie poszedłeś na policję?
– Powinienem był, ale nie starczyło mi odwagi. Nie chciałem wyjaśniać, dlaczego i jakim sposobem znalazłem się w tamtym mieszkaniu. Wyszłoby wtedy na jaw to wszystko, co nie mogło zostać wyjawione. Głupio się zachowałem, ale nic na to nie można poradzić. Cóż, czasu nikt nie cofnie.
– Mój Boże, taka historia, Edgarze! Nie chciałbym być w twojej skórze. Ale potrafię zrozumieć, dlaczego nie wydałeś Amanna. Kto wie, ja pewnie postąpiłbym tak samo.
Edgar pokiwał ze smutkiem głową.
– Tak, wiem, zrozumieć można wszystko. Ale to jeszcze nie koniec opowieści.
W oczach Maksa pokazało się zdziwienie.
– Tak, Maximilianie, o paru sprawach ciągle nie wiesz, a wiążą się one przede wszystkim z dziełem Michała Anioła – o paniczny lęk przyprawiła mnie wtedy nie tylko tragiczna śmierć Sandvossa. Cała prawda jest jeszcze gorsza. Przeraża. Tak bardzo, że nie chcę jej teraz wyjawiać. Proszę cię, za- czekaj do jutra, żebym mógł dalej opowiadać. Dzisiaj czuję się zbyt zmęczo- ny, a na tę ostatnią część mojej historii potrzeba mi całego zapasu sił.
Maksem targały tego dnia intensywne emocje. Prośbę Edgara o to, by odłożyli rozmowę na następny dzień, przyjął z prawdziwą ulgą.
Serdecznie objęli się na pożegnanie, a Edgar Brugg objaśnił Maksowi, jak pieszo trafić do hotelu. Panujący mróz pozwolił Maksowi trochę ochłonąć.

 
Wesprzyj nas