Powieść o wielkiej namiętności, grzechu, zawierusze wojennej i rozłące oparta na prawdziwych wydarzeniach z biografii autorki i odkrywająca rodzinne sekrety sprzed lat.


Biała RikaNie krzyczała, kiedy rodziła syna. Nie mogło jej się wyrwać żadne niemieckie słowo. Nie w 1945 roku, nie wśród Polaków wracających z przymusowych robót.

Kilkadziesiąt lat później rodzinne sekrety nie dają spokoju dorastającej Dagmarze. Skąd wziął się ten dziwny akcent w mowie jej babci? Dlaczego co roku staruszka odwiedza pewien kościół? Czy naprawdę nigdy nie spotkała się z siostrą bliźniaczką, choć ta ciągle przysyła jej paczki?

Dziewczyna wie, że nie wykradnie babce wszystkich tajemnic. Ale kiedy powoli zaczyna odkrywać przeszłość, odżywają wspomnienia, do których Rika nigdy nie odważyła się powrócić. Czy dziedziczymy los po naszych przodkach? Czy prawdą jest to, co się rzeczywiście zdarzyło, czy to, co zapamiętaliśmy?

Oparta na prawdziwych wydarzeniach opowieść o namiętności, grzechu, rozłące i pamięci. I o ludziach, którzy nigdzie nie przynależą, bo zbyt często wyjeżdżali na zawsze – i zbyt wiele musieli zapomnieć.

Bohaterka Białej Riki poznaje tajemnicę babci i jej siostry bliźniaczki – niemieckich dziewcząt z dobrego domu, które podczas drugiej wojny światowej zakochują się w Polaku. Ten nietypowy romans okazuje się niezwykle brzemienny w skutki i determinuje dalsze losy wszystkich członków rodziny.

Magdalena Parys – jedna z najciekawszych pisarek współczesnych, laureatka Europejskiej Nagrody Literackiej, Polka od lat mieszkająca w Berlinie, podejmuje w swojej najnowszej książce tematy ważne i aktualne: odrzucenia, poszukiwania własnej tożsamości, emigracji.

Biała Rika to wyjątkowa opowieść o ludziach bez ojczyzny; a także o tym, że grzechy naszych przodków powracają w kolejnych pokoleniach…

***

„Biała Rika jest fantastyczna . Cudowna reporterska dyscyplina słowa.”
– Magdalena Grzebałkowska

„Jako człowiek radia mam taką słabość do tego, że czytam na głos bardzo często i zakochałam się w Białej Rice na początku poprzez rytm.”
– Weronika Wawrzkowicz, Zet Chilli

„Prawdy, nawet trudnej, nie da się ukryć. Pamięci, nawet gdy boli, nie da się oszukać. Magdalena Parys to wie i dlatego stać ją na taką szczerość.”
– Michał Nogaś, Program 3 Polskiego Radia

„Prawdziwe w »Białej Rice« są tylko emocje i broszka babci Riki – pisze. Autobiograficzna czy nie – nie ma to wielkiego znaczenia. Ważne, że to kawał świetnej prozy.”
– Natalia Szostak, „Ksiażki. Magazyn do czytania”

„Jestem zachwycona najnowszą książką Magdaleny Parys. To powieść monumentalna, bo naprawdę nie trzeba pisać książki o objętości ponad 600 stron, aby stworzyć coś wielkiego. Biała Rika jest najbardziej intymną powieścią Magdaleny Parys, zupełnie inną niż Magik czy Tunel. Warto poznać taką Parys. Moje serce udało jej się podbić.”
– Magdalena Majcher, Przegląd Czytelniczy

Magdalena Parys – (ur. 1971) – pisarka, dziennikarka. Zadebiutowała w 2011 roku książką “Tunel”, w2015 roku została laureatką Europejskiej Nagrody Literackiej za powieść “Magik”, którą przetłumaczono na siedem języków. Urodziła się w Gdańsku, od dwunastego roku życia mieszka w Berlinie.

Magdalena Parys
Biała Rika
Wydawnictwo Znak
Premiera: 31 maja 2016
kup książkę

Biała Rika


Prolog

Głęboko oddychać, jeszcze nie rodzić! Teraz tylko to jeszcze przetrzymać. Karol mówi, że do domu nie jest tak daleko. Do jakiego domu, chciałaby zapytać, ale przecież nie mówi. Nie zapyta.
Jedzą ciepłą zupę. Ciepłą, nie, letnią. Letnią, nie, nie taką zimną. Karol oddaje Rice swoją. Nie żeby zaraz całą, takich bohaterów w maju roku 1945 nie ma, Karol oddaje Rice ostatnie trzy łyżki, no może cztery. Nie jest już aż taki głodny, mówi. Nie tak bardzo. To znaczy jest, ale mu starczy.
Wody odchodzą Rice w nocy. To chyba po tej zupie. Rika płacze po cichu, bo nic jej nie boli, tylko jest jakby jakaś lżejsza, lepka, a Karola nie ma. Może przekierowany do baraku męskiego? Nie jęczeć, Rika, nie jęczeć! Oddychać głęboko. Boże! Jezu! Biegną do niej zawszone dziewczyny z pryczy obok.
Czy niemowa krzyczy przy porodzie? Bo niemowa to ona. Rika błaga w myślach matkę, Jezusa i Boga, żeby tylko niemową zostać do końca. Gdzie jest Karol? Aha, przekierowany. Przekierowany? Rozgląda się, jest plecak, są jego płaszcz i buty. Wszystko zostawił tutaj, a sam poszedł. Poszedł? Ale nie zostawiłby przecież burego płaszcza i nowych butów! I zupy nie oddał. Tych czterech łyżek. Rika patrzy przestraszona w twarze kobiet i płacze, tak jak płacze prawdziwa niemowa.
Tylko oczami.
− Ona rodzi – zagląda jej między nogi któraś z kobiet.
− Przyj – sepleni po polsku kobieta bez zębów. – Przyj!
− Umrzesz! – mówi obojętnie jakaś inna, starsza, która ma tylko dwadzieścia osiem lat, ale przeżyła roboty w Austrii, a na koniec obóz.
Rika nie prze, bo będzie krzyczeć, a ona krzyczeć nie może, poza tym nie rozumie po polsku.
Ktoś bije ją po twarzy.
− Przyj, bo umrzesz! – krzyczy ta bez zębów.
Teraz Rika pod wpływem bólu rozumie. Prze z całej siły!
− Przyj mocniej!
− Ona jest głucha!
− Nie jest głucha, tylko niemowa!
− Słyszysz coś? – pytają.
Ruth odpowiedziałaby skinieniem, gdyby rozumiała po polsku, ale tylko prze i prze, i tak strasznie ją boli. Pewnie umrze. I nagle, pod wpływem bólu, jakieś zwierzę zaczyna wyć. To ona, zwierzę Ruth. Co krzyczy? Nic. Krzyczy krzyk.
− Goooooott!!!
Kobieta bez zębów, która się uśmiecha, bo dziecko z krwią wypływa na jej ręce, zastyga z dzieckiem i z tym uśmiechem na twarzy. Jest polską Żydówką w tym 1945 roku. Gotta nie ma. Boga nie ma. Ona to wie na pewno.

* * *

Jest sama. Jest cicho. Leży na podłodze z dzieckiem. Dziecko oddycha opatulone w płaszcz Karola. Dzieciątko, chłopczyk, jest tak samo duży jak nowy but ojca. Żyje.
− Musisz je nakarmić, rozumiesz? – mówi do niej nagle po niemiecku jakaś kobieta duch i znika. Wciska jej butelkę z mlekiem.
Duch znika, ale duchy wracają. Zawsze.

ROZDZIAŁ I

Schlafe, mein Prinzchen, schlaf ein,
Schäfchen ruh’n und Vögelein,
Garten und Wiese verstummt,
auch nicht ein Bienchen mehr summt,
Luna mit silbernem Schein
gucket zum Fenster herein,
schlafe bei silbernem Schein,
schlafe, mein Prinzchen, schlaf ein,
schlaf ein, schlaf ein!

Friedrich Wilhelm Gotter

Śnij, mój królewiczu, śnij,
ucichły już owieczki i ptaszeczki,
cichną ogrody i pola,
bzyczeć przestała mała pszczoła
srebrna łuna zagląda do okien,
a ty w srebrnych tych łunach śnij,
śnij, mój królewiczu, śnij,
śnij, śnij!

Friedrich Wilhelm Gotter

Suche salami

Babcia kroi salami. Równo, równiutko, po przekątnej. Zegar tyka. Kuchnia wysprzątana. Tylko spiżarka otwarta, a w niej salami, salamiska i salamka: długie, grube i cienkie. Siedzę przy stole i patrzę na to salami, co go nie lubię, ale z czasem polubię. Dowiem się, że przysłała je z Hamburga siostra babci, Gerda. O tej siostrze jeszcze będzie, ale nie teraz, bo teraz ja tu siedzę i patrzę. Spiżarka otwarta. Babcia zaraz schowa do niej krajankę salamkę i zamknie spiżarkę. Jest też poniemiecki piec. Piec, w którym spalę pamiętniki. Demonstracyjnie, żeby doszywani babcia i dziadek widzieli, że ja tu ze wszystkim kończę.
Żeby cały świat widział, że ja kończę z tym życiem nastolatki w Polsce. Bo wyjeżdżam. „Nie chcem, ale muszem”. Jechać do Berlina, na Zachód. Na razie jest salami, suche jak wiór. Przez lata całe będę myśleć, że salami, bo suche. Nie wiem, co ma salami wspólnego z suchym. Suche salami, tak już zostanie.
Babcia kroi. Ostry, wielki nóż dostała też od Gerdy. O Gerdzie jeszcze będzie, ale nie teraz, bo mało wiem. Mieszkam tu od niedawna.
Jest niewysoka ta przyszywana babcia, okrągła jak beczka, ma białe włosy i pożółkłą od papierosów grzywkę. Ręce duże, pęciny cienkie, nogi cienkie. Krzywe, takie jakieś w literę V na boki się rozchodzące. I prosto z tych nóg ta ciężka, beczułkowata babcia wyrasta. Nosi fartuch niebieski, czasem zielony. I kroi po przekątnej salami, chleb, szynkę. Że niby tak na dłużej starcza. Czy jej siostra bliźniaczka w Hamburgu wygląda tak jak ona? Czy lubi salami? Czy jest tak samo blada, czy tak jak ona ma bardzo jasną skórę i pali jak lokomotywa? Teraz przy krojeniu babcia nie pali, no bo to salami… W roku 1981 wszyscy palą. Wiedzą już, że kaszel, że rak, ale nie uprawiają jeszcze masowo sportu i czasy są takie, że bez caro i carmenów ani rusz. Poza tym ty się, dziecko, nie wymądrzaj, ty się ucz! Próbuję wyobrazić sobie, jak babcia wyglądała, kiedy była młoda. Przeszkadzają mi w tym te jej wory pod oczami, białe włosy, żółta grzywa i wiszące policzki. Babcia jest stara. Ma pięćdziesiąt dziewięć lat.
Nieprawda. Babcia w 1981 roku ma pięćdziesiąt siedem lat – poprawia Hanka (jeszcze o Hance opowiem).
Niech będzie. W 1981 roku babcia ma pięćdziesiąt siedem lat. Idę do szkoły. Jest 7.30 rano. Babcia dalej kroi salami. Wychodzę, pada deszcz.
Mam dziewięć lat. Nazywam się Dagmara.

* * *

W Szczecinie dorośli nie obchodzą urodzin, obchodzą imieniny. Urodziny są zarezerwowane dla dzieci. Poza Szczecin Rika prawie nie wyjeżdża. Czasem tylko na pogrzeby znajomych. Niektórzy znajomi z obozu przesiedleńców mieszkają w małych miasteczkach koło Szczecina. Czy ma znajomych w Polsce? Karol, jej mąż, ma więcej. No ona trochę też ma, jeszcze z obozu. Nawet ona, Niemka, po trzydziestu pięciu latach ma tu znajomych. No więc imieniny. Tu w Polsce obchodzi się imieniny. A kiedy są jej imieniny? Nie ma. W polskim kalendarzu Ruth nie istnieje. Wszyscy wołają na nią Rika. Przywiozła Ruth tę Rikę – siebie − z Hamburga. Tak jej siostra kiedyś wymyśliła i tak już zostało. Jeszcze w domu. Dom. Das Haus. Zuhause.
Pada deszcz. Zmoknie poduszka w oknie. Ta mała, co tu z nimi zamieszkała, też zmoknie. Rika wychyla się, macha parasolką, ale mała pobiegła, nie słyszy. Miłe dziecko, tylko oczy ma jakieś takie. Jakie? Rika myśli. Dorosłe.

Żeromski

Mieszkamy na Żeromskiego 116/3, szerokiej ulicy na obrzeżach miasta, stąd już niedaleko do jednostki wojskowej i do lasu.
− Koniec świata – mówi mama.
− Ale jest poczta – zauważam.
− Ta nowa od Niemki − mówią o mnie na podwórku.
Urodziłam się w Gdańsku, a potem mieszkałam długo przy parku Kasprowicza, to największy park w Szczecinie, a może i w Europie, przyszywana babcia nie jest tego pewna, ale mam zapytać przyszywanego dziadka.
− Bo cmentarz to jest na pewno największy. – I pokazuje ręką, jaki jest duży.
− W Europie największy? – pytam.
− Na świecie.
− W Gdańsku jest ładniejszy!
− Poniemiecki – dodaje babcia.
Co znaczy poniemiecki? Poniemiecki – słowo, które jest. I nikt się w roku 1981 nad nim nie zastanawia. Jest. Czasy są nie na zastanawianie, to są czasy na bycie. Poniemiecki dom.
Skaczę przez kałuże, nie trafiam, nie szkodzi, byleby płyty w chodniku przeskoczyć, na linię nie trafić, poniemiecka komoda, hopla, poniemiecki cmentarz, hopla, poniemiecki piec, aaa! Jestem cała mokra… Jadę do szkoły tramwajem numer… Jaki to był numer? Nie pamiętam. Do przystanku nie mam daleko, najwyżej pięć minut, pod warunkiem że dobrze pobiegnę. Jadę przez cały Szczecin, który jest największym miastem w Polsce. Tak mówi Hanka (jeszcze o niej napiszę). Głupia. Byłam już w Krakowie z tatą, w Żywcu i znam Gdańsk. Szczecin nie jest największy, Szczecin jest… poniemiecki.
„Dobrze mi tu. I wieje wiatr od Odry, odurzający i zwycięski jak nadzieja”. Taki wiersz ostatnio na apelu recytowałam. Zacięłam się przy Konstantym Ildefonsie Gałczyńskim. Powiedziałam „Alfonsie” i pani się bardzo zdenerwowała.
Tramwaj, trochę drewniany, trochę czerwony, z twardymi ławkami i popsutymi kasownikami. Polski tramwaj. W sumie to bez różnicy, bo ja zawsze gubię bilety. Nie mam biletu miesięcznego.
Właśnie, muszę zapytać mamę, czemu w roku 1981 nie mam miesięcznego biletu. Pytam. Mama nie pamięta. Dziecko, czego ty znów ode mnie chcesz? W tramwaju jest zawsze zimno, zawsze tłoczno i trochę się boję na ostrym zakręcie, bo motorniczy szybko jedzie. Dotarłam na ten przystanek. No więc tramwaj. Przywołuję go zaklęciem. Mam takie specjalne, i zawsze działa. Układam usta jak do gwizdania i wciągam powietrze do środka. Zawsze w końcu przyjeżdża. Zwierzam się z tych zdolności mamie. Mama mi nie wierzy. Opowiem o tym tacie, jak się z nim spotkam. Może kiedyś się spotkam. Dawno się już nie spotykam.
Tramwaj przyjeżdża. Wsiadam. Szukam biletu. Nie mam biletu. Wysiadam. Jak pobiegnę, to może się nie spóźnię.

* * *

Babcia odbiera Miłosza ze szkoły. Miłosz nie ma lekko. Jego rodzice się kłócą, pewnie się rozstaną. Miłosz robi w majtki i babcia Rika martwi się o niego. Miłosz to mój nowy przyszywany kuzyn. Chodzi do tej samej szkoły co ja. Do szkoły w centrum miasta. Babcia Rika mieszka na końcu świata – to jednak bardzo daleko. Miłosz będzie na razie mieszkał u nas, to znaczy u babci.
– Moczy się – mówi ciocia.
– Zmoczył? – pyta babcia.
Wzdycham. Babcia nie rozumie. Mieszka w Polsce od trzydziestu pięciu lat i niektórych wyrażeń ciągle jeszcze nie rozumie. Mówi po polsku, nawet trochę pisze. Miłosz mówi, że babcia ma chropowaty głos.
– To jest poniemiecki akcent – tłumaczę mu.
– Nie mów tak! – Miłosz zaczyna płakać. – Babcia nie jest poniemiecka.
Wrażliwy. Nie kłócę się z nim, bo się zmoczy.

Wnuczuś

Wnuczek, wnuczuś. O 20.00 Rika gładzi Miłosza po głowie. Miłosz ma siedem lat, ale nie wygląda na tyle. Jest niezwykle drobny, delikatny. Żyłki niebieskie mu prześwitują na skroniach. Taki jest cały bielusieńki, jak z porcelany. Miłosz lubi, jak babcia go przytula. Babcia Rika jest jak bułeczka, taka cieplutka, dobra i miękka, i jak ładnie mu śpiewa! To nic, że po niemiecku. Kołysanki nie są chropowate.
Schlafe, mein Prinzchen, schlaf ein,
Schäfchen ruh’n und Vögelein,
Garten und Wiese verstummt,
auch nicht ein Bienchen mehr summt,
Luna mit silbernem Schein
gucket zum Fenster herein,
schlafe bei silbernem Schein,
schlafe, mein Prinzchen, schlaf ein,
schlaf ein, schlaf ein!

Zasnął.
Czy oddycha? Miarowo? Rika pochyla się nad chłopcem. Już tak kiedyś śpiewała swojemu synkowi w obozie dla uchodźców w 1945 roku. Śpiewała i śpiewała, aż przyszła śmierć. Śmierć przyszła szybko, ale jest lepsza od głodu. Chłodu. Deszczu. Teraz też śpiewa, no bo co może się stać w roku 1981? Rika nie jest zabobonna. Będzie swojego chłopca kołysać tak do końca, aż Karol go jej wyrwie. Musieli uciekać w 1945 roku.

Też będę dobra

Czytałam dzisiaj w nocy Anię z Zielonego Wzgórza i nie mogłam potem zasnąć. Moja przyjaciółka Agnieszka też czyta. Siedzimy na wszystkich lekcjach obok siebie. Trochę płaczemy przy tej Ani. Czasem czytamy pod ławką. Ania jest taka dobra! Też będę dobra.
Spóźniłam się, ale na szczęście pierwsza lekcja wypadła, bo pani od biologii chora. Po lekcjach Patryk i Marian, obaj z mojej klasy, zabierają mi czapkę. Nie będę płakać, bo wtedy zabiorą mi jeszcze szalik. To już drugi raz w tym tygodniu. Więcej czapek nie mam, tylko berety, a beretów nienawidzę. Mama nie pozwala mi chodzić bez nakrycia głowy. Wciąż powtarza, że chorowałam na posocznicę, zapalenie opon mózgowych, dostawałam autoszczepionki i tak dalej. Teraz w nagrodę muszę nosić czapki i ohydne brązowe kozaczki kupione w sklepie przy rynku. W państwowym sklepie przy rynku wszystkie kozaki są brązowe, ze skaju i śmierdzą. Mama twierdzi, że kozaki są odlotowe i były już kiedyś modne. Stała w kolejce na zmianę z sąsiadką, żeby mi je kupić, i nie rozumie, o co mi chodzi.
− Teraz są modne adidasy! – tłumaczę.
Mama ma już prawie trzydzieści lat. Ubiera się ładnie i zawsze jest umalowana, prawie nie widać, że jest w średnim wieku. A adidasów mi nie kupi, bo adidasów nigdzie nie ma. U nas w klasie adidasy ma tylko Maja. Tata jej przywiózł z RFN-u.
Patrzę na kozaki. Są tak brzydkie, że od jutra aż do końca zimy będę je za rogiem zmieniać na chińskie trampki, a przed szkołą w bramie te znów na kozaki, bo inaczej znajome nauczycielki powiedzą mamie, że chodzę w trampkach zimą. Tymczasem dobiegam zdyszana w chińskich trampkach do drzwi, które się zaraz zamkną. Sam dyrektor stoi dziś w drzwiach, sprawdza tarcze i worki na kapcie. Dyrektorowi Babińskiemu nie chodzi o to, że ktoś po autoszczepionkach chodzi w trampkach zimą, jemu chodzi o to, że będzie brudno i trzeba będzie zatrudnić jeszcze jedną sprzątaczkę.
− Gdzie kapcie?!
Dyndam mu przed nosem workiem z kozaczkami. Babiński patrzy podejrzliwie.
− Gdzie tarcza?!
Ja mam tarczę przypiętą tak, że nie widać, że na agrafkę.
− Dzienniczek! – wrzeszczy. – Spóźnienie!
Dyrektor Babiński zwraca się do wszystkich bezokolicznikami albo rzeczownikami. Uczy fizyki, nie musi dużo mówić.
Mam więc uwagę w dzienniczku, a kilka godzin później nie mam czapki, bo Marian mi zabrał. Idziemy więc z Agnieszką do klatki za rogiem. Babcie Mariana i Patryka mieszkają niedaleko szkoły, tuż przy piekarni, i oni tam zawsze chodzą po lekcjach na obiad. Babcia Mariana jest malutka i ma białe włosy. Bardzo ją lubię. Czasem daje Agnieszce i mnie mleko i ciepłą drożdżówkę. Babcia Patryka jest wysoka, elegancka, ma kok i jest jeszcze prawie młoda. Nigdy u niej nie byłyśmy.
− Goń mnie! – wrzeszczy Marian. Stoi na garażu i okręca moją czapkę na kijku.
− Pójdę do twojej babci! – odkrzykuję.
Marian i Patryk znikają na kolejnym dachu.
− Pójdę do babci Patryka! – dorzucam.
Widzę, że Patryk wychyla głowę. Namawiają się. Po chwili brudna czapka ląduje w kałuży.
− Kablara! – dochodzi z dachu.
− Złodzieje! – odkrzykuję.
− Złodzieje! − krzyczy Agnieszka i dodaje: – Jutro przyniesiesz wypraną czapkę do szkoły!
Ja bym ją tam wzięła i sama wyprała, ale głupio to mówić przy Agnieszce. W drodze do przystanku muszę przejść pod oknami pokoju nauczycielskiego; jeśli ktoś zobaczy, że nie mam czapki, naskarży mamie i znowu się zacznie. A mamy lepiej nie denerwować. Najpierw jednak odprowadzam Agnieszkę do domu. Mieszka niedaleko szkoły.
Ja tam tę historię inaczej pamiętam, mówi Marian.
Wszyscy uczniowie z mojej szkoły mieszkają blisko szkoły, tylko ja mam tak strasznie daleko. Chodzą do tego samego kościoła na mszę i religię i bawią się na tych samych podwórkach, odwiedzają się po lekcjach, pożyczają sobie książki, zeszyty.
Nie jęcz tak, mówi Hanka. Ja też miałam wtedy daleko do szkoły.
Do szkoły daleko mamy tylko ja i Maja. No ale Maja to co innego. Nie myślę teraz o Mai. Myślę o czapce. Pociągam nosem i idę naokoło, przez szkolne boisko. Będę musiała przejść przez płot i kilka ciemnych bram. Znów na skróty, ale przynajmniej nie pod oknami pokoju nauczycielskiego.

Ciąg dalszy o wnuczusiu

Miłosz rano trochę kasłał i babcia się przestraszyła, że jest chory. Nie poszedł do szkoły. Najpierw się trochę bawił żołnierzykami, teraz leży w ciepłym łóżku. Babcia przyniosła mu śniadanie, a potem zrobiła kogel-mogel z kakao. Teraz Miłosz ogląda z babcią 07 zgłoś się. Miłosz trochę się boi, bo morderca jest straszny, ale porucznik Sławomir Borewicz nieustraszony, poza tym kto wie, kiedy znów będzie mógł obejrzeć Borewicza.
Mama mu w domu nie pozwala.
Dziadek Karol namalował już trzy obrazy. Zaczął czwarty, ale jakoś mu nie wychodzi. Miłosz patrzy. Dziadek maluje grube kobiety przy garach i piecach. W tle jest wielka woda. Babcia daje dziadkowi i Miłoszowi obiad i wychodzi. Jedzie do kościoła gdzieś daleko za Odrę.
− Ewangeli, ewngile… Ewangelicki – udaje się w końcu Miłoszowi.
− Po co ty tam znowu jedziesz? – denerwuje się dziadek.
Właśnie, po co jedzie do ewangeli, ewngile… ewangelickiego kościoła poniemiecka babcia? Kiedy po latach zapytam o to jej dzieci, odpowiedzą mi, że nie wiedzą, i co ja znowu ich wypytuję o babcię…
− Szukać spokoju sumienia – brzmi jedna z licznych wersji jej siostry Gerdy.
Będziemy siedziały z Gerdzią w jej dużym, jasnym pokoju z werandą. Dom będzie wyglądał tak jak jeden z tych na Pogodnie, miłej, willowej, poniemieckiej dzielnicy Szczecina. W żadnym z tych domów w roku 1945 Ruth nie będzie chciała zamieszkać. W jednym leżały trupy właścicieli, w innych biegały stada szczurów. A w tych najpiękniejszych jest najstraszniej. Przychodzi się do nich bez przerwy, najpierw po wartościowe rzeczy, potem po zwykłe sprzęty, a na koniec nawet po deski. Kto był w środku, nie uchronił się od śmierci. Niemców w Szczecinie na Pogodnie, jeśli byli, natychmiast się zabijało. Nie zabijało się? Kto to mówi? Kronikarze? Jacy? Ja wiem, widziałam! Opowiada sąsiadka Ruth, pani Szapiłłowa z drugiego piętra. Szapiłłowa nie zamieszkała w domu na Pogodnie w 1945, bała się zamieszkać na obrzeżach miasta, choć Polka. Wprowadziła się dopiero, jak już wiedziała, że spokój będzie. Chciała żyć.
Ruth też chciała żyć. Chciała do ludzi. Była znów ciąży. Wiem, po co jedzie czwartego kwietnia 1981 roku do kościoła za Odrą. To rocznica śmierci jej pierwszego dziecka. Tego niewyrwanego śmierci.

 
Wesprzyj nas