Niewierność kochanków, zdrada przyjaciół, wina domagająca się zadośćuczynienia. Grosman pokazuje mechanizm emocji, opowiadając niezwykle piękną, bolesną historię.


Wchodzi koń do baruKlub w małym miasteczku. Widzowie spodziewają się rozrywkowego wieczoru, a komik na scenie dokonuje wiwisekcji, daje pokaz dezintegracji osobowości. Ma się wrażenie, że zaraz rozsypie się na oczach publiczności. Ludzie mogliby wstać i wyjść albo wybuczeć go czy wygwizdać, gdyby nie to, że wciągnął ich do swojego piekła.

Dowale Gee, starzejący się komik, czarujący, nieodpowiedzialny, odpychający, obnażył ranę, z którą żył przez wiele lat – brzemienny w skutki, przerażający wybór między dwojgiem najdroższych sobie ludzi, jakiego musiał dokonać.

“Wchodzi koń do baru” to wstrząsająca lektura. Komik na scenie jest rozdarty między zobowiązaniem wobec publiczności a długiem wobec samego siebie. Posiłkując się jarmarcznym humorem i przekomarzając z widownią, wywołuje odrazę i współczucie – ludzie nie wiedzą, czy śmiać się, czy płakać. Wszystko rozgrywa się w obecności jego przyjaciela z lat dziecięcych, który stara się zrozumieć, dlaczego został sprowadzony na to przedstawienie.

***

Dawid Grosman napisał tak emocjonującą powieść, że chwilami czujesz, że musisz oderwać od niej wzrok, a nawet ją odłożyć, by złapać oddech i przygotować się na kolejną konfrontację z samym sobą i światem.
„De Morgen”

Mrożący krew w żyłach występ komediowy – tak zabawny, że popłaczecie się ze śmiechu, a zarazem dotykający najgłębszych zakamarków waszej duszy. Jednocześnie odpychający i wzruszający pokaz wulgarności – tak potężny, że prowadzi do katharsis. Mistrzowska technika literacka.
Gabriel Tsoran, „Ha’aretz”

Grosman pokazuje mechanizm emocji, opowiadając niezwykle piękną, bolesną historię.
„El Pais”

Dawid Grosman – ur. w 1954 roku w Jerozolimie. Dziennikarz, autor książek dla dzieci, w 1991 roku otrzymał nagrodę Nelly Sachs za dokonania literackie. W Polsce nakładem Świata Książki ukazały się: “Patrz pod: Miłość”, “Tam, gdzie kończy się kraj”, “Poza czasem”, “Bądź mi nożem”, “Księga gramatyki intymnej”, “Ciałem rozumiem”.

Dawid Grosman
Wchodzi koń do baru
Przekład: Regina Gromacka
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 18 maja 2016
kup książkę

Wchodzi koń do baru


– Dobry wieczór! Dobry wieczór! Wiii-tam wspaniałe miasto Cee-zaa-reę!!!
Scena jest wciąż pusta. Okrzyk rozbrzmiewa zza kulis.
Publiczność z wolna cichnie i uśmiecha się wyczekująco. Chudy, niski mężczyzna w okularach wypada na scenę z bocznych drzwi, jakby go ktoś stamtąd wyrzucił albo wykopał. Stawia kilka niepewnych kroków i niemal upadając, obiema rękami hamuje na drewnianej podłodze, po czym zręcznym ruchem wypina tyłek do góry. Gdzieniegdzie wśród publiczności chichoty i oklaski. Z korytarza ciągle wchodzą do klubu ludzie, głośno paplając.
– Panie i panowie – obwieszcza facet o zaciśniętych wargach, który siedzi przy konsoli i steruje oświetleniem. – Proszę o oklaski, przed wami Dowale G.!
Mężczyzna na scenie zastygł w małpiej pozie, wielkie okulary przekrzywiły mu się na nosie. Powoli odwraca się w stronę sali, długo omiata ją wzrokiem, nie mrugając oczami.
– O kurde – stęka. – Przecież to nie Cezarea, no nie? – Pomruki śmiechu. On powoli się prostuje, otrzepując ręce z kurzu. – Mój agent znowu zrobił mnie w chuja? – Z widowni słychać popiskiwania. Mężczyzna świdruje salę zaszokowanym wzrokiem: – Co to ma być? Coście powiedzieli? Ty tam, przy stoliku numer siedem, tak, tak, z pomadką na ustach, całkiem ci z tym ładnie, tak przy okazji! – Kobieta chichocze i zasłania dłonią usta. On staje na krawędzi sceny, kołysząc się lekko w przód i w tył. – A teraz serio się pytam, śliczniutka: naprawdę powiedziałaś N e t a n j a? – Oczy mu się rozszerzają, wypełniając po brzegi szkła okularów. – Niech no dobrze skumam, siedzisz tu sobie i oświadczasz mi spokojnie i na poważnie, jakby nigdy nic, że właśnie wylądowałem w Netanji i nawet nie mam na sobie kamizelki kuloodpornej? – Ze zgrozą osłania rękami krocze. Publika ryczy z uciechy. Gdzieniegdzie przelatują gwizdy. Wchodzi jeszcze kilka par, a za nimi hałaśliwa gromada młodych mężczyzn, zdaje się żołnierzy na przepustce. Niewielka sala jest prawie pełna. Znajomi machają do siebie na powitanie. Trzy kelnerki w krótkich spodenkach i jaskrawofioletowych koszulkach wyłaniają się z kuchni i rozbiegają między stolikami.
– Posłuchajcie, usteczka! – Uśmiecha się do kobiety przy stoliku siedem. – Jeszcze z tobą nie skończyłem, pogadajmy chwilkę… Bo wyglądasz mi na całkiem poważną laskę, w dodatku o oryginalnym guście, jeśli prawidłowo odczytuję tę intrygującą fryzurę, którą ci wymyślił, niech no zgadnę, ten sam projektant, co poustawiał nam meczety na Wzgórzu Świątynnym i na dokładkę reaktor jądrowy w Dimonie? – Na widowni śmiech. – O ile mnie węch nie zwodzi, wyczuwam tu kupę forsy. Mam rację czy nie? A? Górna warstwa upierdliwokracji, co nie? Naprawdę nie? Powiem ci dlaczego, bo widzę tu także oszałamiający botoks, a do tego zmniejszenie piersi, które kompletnie wymknęło się spod kontroli. Jeśli o mnie idzie, to łapska bym temu chirurgowi poucinał.
Kobieta przyciska łokcie do piersi, zakrywa rękami twarz i popiskuje przez palce, jakby ją połaskotano. Mężczyzna zaś, ciągle mówiąc, szybkim krokiem przemierza scenę od jednego końca do drugiego, zaciera ręce i skanuje wzrokiem siedzących na widowni. Obuty jest w kowbojki na podwyższonym obcasie, które z suchym trzaskiem wtórują jego ruchom.
– Wytłumacz mi jedną rzecz, kochaniutka! – wykrzykuje, nie patrząc na nią. – Jak to jest, że taka rozgarnięta laska jak ty nie wie, że takie rzeczy trzeba człowiekowi mówić delikatnie, rozważnie, z wyczuciem, że nie wolno rzucać się na niego z jakimś „j e s t e ś w N e t a n j i, ł u p!”. Co ci do głowy strzeliło? Faceta trzeba trochę nastroić, zwłaszcza takiego chuderlaka. – Szybkim ruchem zadziera sprany podkoszulek i przez widownię przelatuje mimowolne westchnienie. – No co, nieprawda? – Pokazuje obnażoną pierś siedzącym na prawo i na lewo od sceny, posyłając im szeroki uśmiech. – Widzicie? Sama skóra i kości. Głównie chrząstki. Jak Boga kocham, gdybym był koniem, już by mnie na klajster przerobili, wiecie, co mam na myśli, tak? – W odpowiedzi słychać zakłopotane chichoty i posapywanie z obrzydzenia. – Naucz się, złotko – odwraca się do kobiety przy stoliku siedem – żebyś następnym razem wiedziała: trzeba delikatnie sprzedać człowiekowi takie nowiny, podać mu jakiś środek przeciwbólowy. Na litość boską. Najpierw musisz subtelnie połechtać jego słuch, na przykład tak: „Gratulacje, Dowale, największy przystojniaku wśród mężczyzn, wygrałeś! Zostałeś wybrany do udziału w unikalnym eksperymencie w rejonie Równiny Nadbrzeżnej, niezbyt długim, jakieś półtorej godziny, góra dwie, bo maksimum tyle wynosi dopuszczalny czas, żeby normalny człowiek wyeksponował się przed tutejszą publicznością…”.
Publika się śmieje, mężczyzna jest zaskoczony: – Z czego tak się cieszycie, głupole? O was przecież mówię! – Widzowie śmieją się jeszcze głośniej, a on: – Chwila, moment, żeby nie było niejasności: chyba was uprzedzili, że jesteście tylko grupą suportową, dopóki nie sprowadzimy prawdziwej publiczności? – Gwizdy, wybuchy śmiechu. Z niektórych kątów słychać także długie „buuu” i walenie pięściami w stoły, ale większość widzów jest rozbawiona. Do sali wchodzi jeszcze jedna para, oboje są wysocy i szczupli, jasne puszyste włosy opadają im na czoła. Chłopak i dziewczyna, a może dwóch chłopców, ubrani w błyszczącą czerń, pod pachą kaski motocyklowe. Mężczyzna na scenie przelatuje po nich spojrzeniem i drobna zmarszczka wysklepia się nad jego brwiami. Bez przerwy jest w ruchu. Co chwila okrasza swoje słowa szybkimi uderzeniami, wali pięścią w powietrze, po czym niby bokser zwodniczym ruchem robi unik przed ciosem przeciwnika. Publiczność jest zachwycona, a on osłania ręką oczy i lustruje wzrokiem salę, w której jest już prawie zupełnie ciemno.
To mnie szuka.
– Tak między nami, kochani, wypadałoby, żebym teraz położył rękę na sercu i przysiągł, że uwielbiam, wprost szaleję za Netanją, zgadza się? – Zgadza się – odpowiada mu paru młodych ludzi z widowni. – I że superfajnie jest być razem z wami w czwartek wieczór w waszej czarującej strefie przemysłowej, na dodatek w piwnicach, w ponętnych oparach radonu, i tryskać przed wami kaskadą dowcipów wyciągniętych prosto z dupy, prawda?
– Prawda – odpowiada, rycząc na całe gardło, publika.
– Nieprawda – stwierdza mężczyzna, z rozkoszą zacierając ręce. – Wszystko to ściema, z wyjątkiem dupy, bo muszę wam szczerze wyznać, że nie znoszę waszego miasta, śmiertelnie mnie przeraża ta wasza cała Netanja, co drugi facet na ulicy wygląda jak objęty ochroną świadek koronny, a co trzeci jakby trzymał tego pierwszego w czarnym plastikowym worku, zatrzaśniętego w bagażniku. Wierzcie mi, gdybym nie musiał płacić alimentów trzem wspaniałym kobietom i jeden–dwa–trzy–cztery–pięć, pięciorgu dzieciakom… – Podtyka publiczności pod nos wyciągniętą dłoń z wyprostowanymi palcami. – Jak Boga kocham, stoi tu przed wami pierwszy mężczyzna na świecie, który cierpiał na depresję poporodową. I to pięciokrotnie! No może raczej czterokrotnie, bo dwójka to były bliźnięta. Ale właściwie pięciokrotnie, jeśli doliczyć depresję po m o i m urodzeniu. Jednak w całym tym bajzlu jedna rzecz wyszła wam na dobre, Netanjo, najmilsze z wszystkich miast, bo gdyby nie moje wampirzątka o mlecznych zębach, to nie ma bata, nie ma takiej siły, żebym się tu dzisiaj wieczorem stawił przed wami dla marnych siedmiuset pięćdziesięciu szekli, które Joaw płaci mi na rękę, bez pokwitowania i słowa wdzięczności. No dobra, kochani, bracia moi, świętujmy ten wieczór, bawmy się do upadłego, b r a w a d l a k r ó l o w e j N e t a n j i !
Publiczność klaszcze nieco skonsternowana z powodu nagłego zwrotu, ale uwiedziona tym serdecznym wrzaskiem i słodziutkim uśmiechem, który nagle opromienia mu twarz, całkowicie ją odmieniając. Znika wyraz udręki, rozgoryczenia i sarkazmu, jakby po rozbłyśnięciu flesza pojawiła się twarz wyrafinowanego, subtelnego intelektualisty, niemal uszczęśliwionego, który nie ma i nie może mieć nic wspólnego z tym, co tamten tu przed chwilą wygadywał. On zaś najwyraźniej cieszy się z zamętu, jaki zasiał. Powoli obraca się na jednej nodze niczym wskazówka kompasu, a kiedy kończy obrót, twarz ma znów skrzywioną i zgorzkniałą: – Posłuchajcie ekscytującej nowiny, Netanjo, nie do wiary, jakie szczęście was spotkało, ale akurat dziś, dwudziestego sierpnia, przypadkiem wypadają moje urodziny, dzięki, wielkie dzięki. – Pochyla skromnie głowę. – Tak, właśnie tego dnia pięćdziesiąt siedem lat temu świat stał się ciut gorszym miejscem do życia, dzięki, dzięki, moi milusińscy. – Postukuje na scenie, chłodząc sobie na niby twarz wachlarzem. – Jak to miło z waszej strony, naprawdę nie trzeba było, przesadziliście, czeki proszę wrzucić do skrzynki przy wyjściu, banknoty możecie złożyć na mej piersi po występie, sex-kupony można przekazać od razu, teraz, do rąk własnych…
Gdzieniegdzie ludzie wznoszą kieliszki w jego stronę. Z wielkim rumorem wchodzi towarzystwo złożone z kilku par – mężczyźni, idąc, klaszczą – i rozsiada się przy stolikach w pobliżu czegoś, co dawniej było barem. Machają mu na powitanie, kobiety wołają do niego po imieniu. On mruży oczy, odpowiada im nieokreślonym, mglistym kiwnięciem krótkowidza. Raz po raz odwraca głowę w kierunku mojego stolika na końcu sali. Od chwili kiedy wszedł na scenę, szuka mojego wzroku. Ale ja nie mogę spojrzeć na niego wprost. Nie odpowiada mi tutejsze powietrze. Nie podoba mi się powietrze, którym on oddycha.
– Komu już stuknęło pięćdziesiąt siedem lat, ręka do góry! – Kilka rąk szybuje w górę. On przygląda im się, z podziwem kiwając głową: – Jestem pod wrażeniem, Netanjo! Niezłą chujnię sobie zafundowaliście. Przecież niełatwo dożyć tego wieku w takim miejscu, no nie? Joaw, rzuć reflektory na widownię, niech popatrzę… Powiedziałem pięćdziesiąt siedem, proszę pani, nie siedemdziesiąt pięć… Chwileczkę, moi drodzy, nie wszyscy naraz, jest mnie pod dostatkiem, dla wszystkich wystarczy. Tak, stoliku numer cztery, co powiedziałeś? Też masz pięćdziesiąt siedem? A nawet pięćdziesiąt osiem? Niesamowite! Głębokie! Przełomowe! Kiedy to wypadnie, jak powiedziałeś? Jutro? Wszystkiego najlepszego, a jak masz na imię? Jak? Jeszcze raz, powtórz. Jor… J o s r a j? Jak nic kpisz sobie ze mnie! To twoje imię czy ksywa z wojska? Ożeż kurwa, bracie, ale cię starzy załatwili, co?
Mężczyzna o imieniu Joraj parska donośnym śmiechem. Jego pulchna żona opiera się na nim, głaszcze go kolistymi ruchami po łysej głowie.
– A ta obok, bracie, która znaczy wokół ciebie terytorium – to pani Josrajowa? Trzymaj się, braciszku… No, na pewno się łudziłeś, że „Josraj” to ostatni cios, jaki los spuścił ci na łeb, co nie? Miałeś ledwo trzy latka, kiedy się połapałeś, co starzy ci zrobili. – Sunie powoli po scenie, grając na niewidzialnych skrzypcach. – Siedziałeś sam jak palec w przedszkolnym kąciku, chrupiąc cebulkę, którą ci mama do woreczka zapakowała, patrzyłeś na bawiące się razem dzieci i mówiłeś sobie: Uszy do góry, Josrajku, grom nie uderza dwa razy w to samo miejsce… A t u s i u r p r a j z! U d e r z y ł d w a r a z y! Dobry wieczór, pani Josrajowo! Powiedz, kochanie, czy mogłabyś nam zdradzić, tak między nami, przyjaciółmi, jaką to figlarną niespodziankę szykujesz mężusiowi w dniu jego święta? No bo patrzę na ciebie i od razu wiem, co ci teraz chodzi po głowie: Ponieważ są twoje urodziny, Josrajku, dam ci dziś w nocy, ale nie waż się robić tego, co próbowałeś mi zrobić 10 czerwca 1986 roku! – Publiczność rechocze, łącznie z pulchną kobietą, która aż się trzęsie, gdy fale śmiechu rozlewają jej się po twarzy. – A teraz powiedz mi, pani Josrajowo – ścisza głos do szeptu – tak między nami: naprawdę sądzisz, że taka góra korali i łańcuszków jest w stanie zakryć wszystkie te podbródki? No, serio mówię, wydaje ci się przyzwoite, żeby w dzisiejszych czasach zaciskania pasa, kiedy w Izraelu tyle młodych małżeństw musi poprzestać na jednym podbródku – głaszcze się po swojej wychudłej, zapadniętej brodzie, która chwilami nadaje mu wygląd struchlałego gryzonia – ty na luzie obnosisz się z dwoma, nie, chwilka, z trzema! Droga pani, z samej skóry tej fałdki można by wykroić jeszcze jeden rządek namiotów dla demonstrantów w alei Rothschilda!

 
Wesprzyj nas