Miejsce dla dwojga to kolejna powieść wchodząca w skład bestsellerowych Dzienników pisanych w drodze Richarda Paula Evansa. Autor Kolorów tamtego lata i Stokrotek w śniegu zabiera nas w podróż, która odmienia życie i pozwala odzyskać nadzieję.


Miejsce dla dwojgaAlan stracił wszystko, co było dla niego drogie. Nie chciał żyć, nie chciał pamiętać. Rozwiązaniem miała być wędrówka. Przez całą Ameryką. Pieszo, z małym plecakiem. Bez planu.

W sytuacjach, które wydają się bez wyjścia, z bezinteresowną pomocą przychodzą mu zupełnie obcy ludzie. Ich proste gesty wsparcia pozwalają Alanowi przetrwać samotność. Przypominają, że nie jest sam. Że jest ktoś, kto czuwa nad nim w chwilach największego zwątpienia.

Alan zostaje poddany kolejnej ciężkiej próbie. Choroba niespodziewanie przerywa jego podróż i mężczyzna wraca do domu, do ojca, który nie do końca rozumie wybór syna. Ten przymusowy przystanek przynosi moment zastanowienia, a także ujawnia niespodziewaną prawdę. Że czasem to, czego szukamy, jest tuż pod naszym nosem. Tylko czy Alan zdąży na czas ją odkryć? Zanim Ci, którzy są naprawdę ważni, odejdą na zawsze.

***

Chciałbym, żeby ludzie sięgający po moje książki mieli szansę spojrzeć na świat z innej perspektywy. Nie chcę uprawiać taniego moralizatorstwa, ale skłonić do myślenia. Mark Twain pisał, że dobra literatura jest jak wino. Moje książki są jak woda – wszyscy piją wodę!

***

Richard Paul Evans – autor kilkunastu powieści, z których każda znalazła się na liście bestsellerów „New York Timesa”. Laureat wielu nagród, w tym prestiżowej The American Mothers Book Award, Storytelling World Award oraz The Romantic Times Best Women’s Novel. Jego książki przetłumaczono na 25 języków, a cztery z nich zostały zekranizowane i nagrodzone nagrodami telewizyjnymi.

Richard Paul Evans
Miejsce dla dwojga
Przekład: Hanna de Broekere
Wydawnictwo Znak
Premiera: 27 kwietnia 2016
kup książkę

Miejsce dla dwojga


Wielokrotnie, zazwyczaj wtedy, gdy ktoś z przejeżdżającego samochodu obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem, zastanawiałem się, co ludzie o mnie myślą – nieogolonym mężczyźnie z długimi włosami wystającymi spod kapelusza, idącym samotnie wzdłuż autostrady przez odludne tereny. Wątpię, aby ktokolwiek domyślał się, że kiedyś byłem właści­cielem prestiżowej agencji reklamowej, że miałem dom wart wiele milionów dolarów i znalazłem miłość, o której inni mogą tylko marzyć. Jest równie mało prawdopodobne, aby ktokol­wiek domyślił się, jaką tragedię przeżyłem. Takich rzeczy nie wyobrażamy sobie w życiu nieznanych nam osób.
Prawda jest taka, że najpewniej ludzie wcale o mnie nie myślą. A jeśli już, to niezbyt długo. Nabraliśmy wprawy w odcinaniu się od innych. Tak jak odcinamy się od szumu reklamowego. Nie twierdzę, że to oznaka znieczulicy społecznej czy braku zasad moralnych. Sądzę, że to konieczność. Spotykamy zbyt wiele osób, byśmy byli w stanie pomyśleć o każdej z nich podczas naszego krótkiego pobytu na tej ziemi – podobnie jak nie mamy czasu przeczytać w jedno popołudnie tysięcy książek dostępnych w bibliotece. Nie jest to jednak powód, aby przestać się nimi interesować. Ponieważ czasami trafiamy na książkę, która wnika w głąb duszy i odkrywa nasze prawdziwe „ja”. I czytając o czyimś życiu, zaczynamy rozumieć swoje własne.

*

Nie wiem, jak mnie odnaleźliście, ale nazywam się Alan Christoffersen. Oto opowieść o mojej wędrówce.

Prolog

Możliwe, że gdybyśmy pogodzili się z własną śmiertelnością, nareszcie zaczęlibyśmy żyć.
Z dziennika Alana Christoffersena

Czy umrę? Głupie pytanie, naprawdę, przecież każde życie kiedyś się kończy. Myślę, że właściwym pytaniem nie jest „czy”, tylko „kiedy”.
Gdy szedłem przez Badlands w Dakocie Południowej – za­nim się zorientowałem, że coś mi dolega – przyszła mi do głowy następująca myśl: A gdybyśmy nosili przy sobie małe liczniki odmierzające czas, który nam jeszcze pozostał? Może pomysł z licznikiem jest zbyt przerażający. Wystarczyłaby data. Mogłaby być wytatuowana na naszych czołach na wzór daty przydatności do spożycia umieszczanej na butelce mleka.
Może to byłoby dobre. Może przestalibyśmy marnować życie zamartwianiem się o rzeczy, które nigdy się nie zdarzą, albo kolekcjonować przedmioty, których nie możemy zabrać ze sobą. Prawdopodobnie lepiej odnosilibyśmy się do innych ludzi. Na pewno nie wrzeszczelibyśmy na kogoś, komu został dzień życia. Może nareszcie przestalibyśmy żyć tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Może nareszcie nauczylibyśmy się żyć.
Zastanawiałem się, czy może jednak gdzieś głęboko w pod­świadomości nie znamy pory kresu swojego życia. Słysza­łem opowieści o ludziach, którzy pospiesznie wykupili polisę ubezpieczeniową lub spisali testament dosłownie na kilka dni przed swoją niespodziewaną śmiercią.
Mogę też podać dowody z własnego życia. Moja mama – która umarła, gdy miałem osiem lat – często mówiła mojemu ojcu, że nie dożyje starości ani, co ją bardzo smuciło, nie zobaczy swoich wnuków. Ktoś mógłby powiedzieć, że sama ściągnęła na siebie nieszczęście, ja jednak jestem innego zdania. Mama nie była pesymistką. Myślę, że wiedziała.
To, czy znamy swój kres czy nie, nie zmieni jednak fak­tu, że każdemu z nas zegar odlicza czas. Ta myśl mnie teraz prześladuje, ponieważ ostatnio mój zegar zdaje się tykać nieco głośniej. Tak się dzieje, gdy człowiek wie, że ma guza mózgu.

*

Jeśli nie czytaliście poprzednich części moich dzienników, to nazywam się Alan Christoffersen i przemierzam Stany Zjednoczone. Wyruszyłem dwieście pięćdziesiąt osiem dni temu ze swojego domu (czy raczej miejsca, które kiedyś było moim domem) w Seattle w stanie Waszyngton. Moja trasa liczy ponad pięć tysięcy sześćset kilometrów i prowadzi do Key West na Florydzie.
Dobę temu znaleziono mnie na poboczu autostrady 61, mniej więcej siedemdziesiąt kilometrów od miejsca, w któ­rym jestem obecnie – szpitala uniwersyteckiego w St. Louis. Jedyną pewną rzeczą, jaką wiem o swoim stanie, jest fakt, że lekarze wykryli u mnie guza mózgu. Wiadomość ta była dla mnie całkowitym zaskoczeniem.
Niemal takim samym jak śmierć mojej żony – która jest głównym powodem, dla którego idę do Key West.
Prawie dziesięć miesięcy temu moja żona, McKale, została sparaliżowana wskutek upadku z konia. Gdy się nią opie­kowałem, mój wspólnik Kyle Craig przejął moich klientów z agencji reklamowej. Brak dochodów oraz liczne rachunki za leczenie w szybkim tempie doprowadziły mnie do bankructwa. Komornicy zabrali mi samochody, a bank przejął mój dom z powodu długu hipotecznego. Miesiąc później, kiedy McKale zmarła z powodu powikłań, straciłem wszystko.
Wtedy chciałem odebrać sobie życie. Zrezygnowałem jednak z tego zamiaru i postanowiłem wyruszyć w pieszą wędrówkę – by uciec od Seattle tak daleko, jak tylko się da. Przeszedłem nieco ponad połowę trasy. Możliwe, że śmierć podążała za mną od samego początku.

Rozdział 1

Siłę przyjaźni można mierzyć wielkością ciężaru, jaki przyjaciel chce z nami dźwigać. (Jeśli chcecie się o tym przekonać, poproście kogoś o pomoc przy przeprowadzce).
Z dziennika Alana Christoffersena
Gdzie jestem? Boli mnie żołądek. Kręci mi się w głowie. I wtedy wróciła mi pamięć. St. Louis. Jestem w szpitalu w St. Louis. McKale nie żyje. Nie ma jej. I nigdy nie będzie.
W pokoju było ciemno i cicho, jeśli nie liczyć szumu urzą­dzeń i pisków wydawanych co jakiś czas przez monitory stojące przy moim łóżku. Dopiero po minucie od przebudze­nia się zdałem sobie sprawę, że nie jestem sam. Obok mnie siedziała moja przyjaciółka Falene. Na jej widok trochę się uspokoiłem.
– Cześć – powiedziałem. Miałem sucho w ustach.
– Cześć – powtórzyła cicho. – Jak się czujesz?
– Fantastycznie.
Uśmiechnęła się ze smutkiem.
– Nadal masz zawroty głowy?
– Czasami. – Zacisnąłem powieki, bo poczułem falę mdłości. Kiedy mogłem już mówić, otworzyłem oczy. – Która godzina?
– Tuż po dziewiątej.
– Aha – powiedziałem, jakby to było ważne. – Rano czy wieczorem?
– Rano. Nie podniosłam rolet, żebyś mógł spać.
– Od dawna tu jesteś?
– Całą noc. Z twoim ojcem.
Wolno rozejrzałem się po małym, ciemnym pokoju.
– Moim ojcem?
– Poprosiłam go, żeby przyniósł coś do jedzenia. Od wczo­raj nie odchodził od twojego łóżka. Myślę, że nic nie jadł, od­kąd tu przyjechał.
– To niedobrze.
– Oczywiście, że nie. – Chwyciła mnie za rękę. – Nie chciał cię zostawiać. Wiesz, są ludzie, którzy cię kochają.
– Wiem – powiedziałem cicho. Uścisnąłem jej dłoń i spoj­rzałem jej w oczy. Oprócz łez dostrzegłem w nich lęk. Była taka piękna. I taka dobra dla mnie. Dlaczego jest dla mnie taka dobra? – zadałem sobie w myślach pytanie. Jej lęk sprawiał mi przykrość. – Wszystko będzie dobrze.
Pochyliła się i przycisnęła moją dłoń do swojego policzka. Na moją rękę upadła łza. Potem kolejna. Po chwili Falene wyprostowała się i wytarła oczy.
– Lepiej, żebyś wyzdrowiał.
– Wyzdrowieję – zapewniłem ją. – Wszystko będzie dobrze.
Była to pusta obietnica. Oboje wiedzieliśmy, że nie mam pojęcia, czy z tego wyjdę.
W pokoju zapadła cisza. Po chwili Falene powiedziała:
– Nie oddzwoniłam do ciebie z numerem Kyle’a.
Kilka tygodni wcześniej poprosiłem ją, aby znalazła dla mnie numer telefonu mojego byłego wspólnika, Kyle’a Craiga. Z powodu tego, co się ze mną działo od tamtej pory, zapo­mniałem o tej prośbie.
– Znalazłaś go?
– Poniekąd… – Jej twarz spochmurniała. – Pamiętasz, jak ci opowiadałam, że szuka go wielu ludzi?
– Pamiętam. Wpakował się w kłopoty?
– Nie żyje.
Jej słowa mnie zaskoczyły.
– Nie żyje?
Kiwnęła potakująco głową.
– Ktoś go zabił?
– Popełnił samobójstwo.
Przez prawie minutę nic nie mówiłem. Mój umysł oswajał się z wiadomością.
– Kiedy to się stało? – zapytałem.
– Mniej więcej miesiąc temu.
Zamknąłem oczy. Próbowałem dodzwonić się do Kyle’a, żeby mu powiedzieć, że wybaczam mu to, co mi zrobił. Uświa­domiłem sobie, że choć nie miałem szansy mu tego przekazać, rzeczywiście mu wybaczyłem, ponieważ najsilniejszym uczu­ciem, które poczułem, słysząc o jego śmierci, nie była potrzeba zemsty ani nawet gniew, lecz smutek. Nie nad sobą, ale nad Kyle’em. Smutek z powodu wszystkich jego decyzji, które doprowadziły go do takiego końca.
Wolno wypuściłem powietrze z płuc.
– Och, Kyle.
Wróciłem myślami do chwili, gdy zatrudniłem go w swo­jej nowo powstałej agencji reklamowej. To były wspaniałe czasy. Ciężko pracowaliśmy, ale w naszym życiu było też dużo radości i śmiechu. Aby uczcić pierwsze zlecenie warte milion dolarów, kupiliśmy tuzin karabinów do laserowego paintballu z katalogu Sharper Image i strzelaliśmy do siebie laserowo po pracy w naszym biurze. McKale uznała, że nam odbiło. Pamiętam, jak przewróciła oczami i skwitowała nasze zachowanie: „Chłopcy i ich zabawki!”. Myśleliśmy, że jeste­śmy niepokonani. Nie istniały dla nas żadne ograniczenia. Kyle nie tylko akceptował moje marzenia, ale wręcz je pod­sycał. Pomagał mi je rozwijać. To były dobre dni, chciałoby się powiedzieć słowami piosenki. Wiadomość, że Kyle nie żyje, szczerze mnie zasmuciła.
– Nie zasłużył na to – powiedziałem cicho.
Falene zmrużyła oczy.
– Jesteś lepszym człowiekiem niż ja – stwierdziła – bo ja uważam, że spotkało go dokładnie to, na co zasłużył.
– To, co mi zrobił, było złe, ale mógł się jeszcze zmienić. Mógł stać się taki, jaki był kiedyś.
– Zadziwiasz mnie. Po tym, jak cię potraktował, ty mu teraz wybaczasz?
Obróciłem się i spojrzałem na nią.
– Już to zrobiłem.

*

Dziesięć minut później do pokoju wszedł mój ojciec. Miał na sobie to samo ubranie co poprzedniego dnia. Gdybym był młodszy, taka rzecz wprawiłaby mnie w zakłopotanie.
– Cześć, synu. – Ojciec miał cienie pod oczami i zmę­czony wzrok. Bardziej jednak zaniepokoił mnie wyraz jego twarzy – ta sama stoicka, szara maska, którą widziałem u niego w dniach poprzedzających śmierć mamy. Zro­biło mi się przykro, że znowu widzę go w takim stanie. Było mi go bardziej żal niż siebie. Podszedł do mojego łóżka.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– Dobrze. – Skłamałem. Było to ten rodzaj odpowiedzi, jakiej się udziela, gdy nie chce się w ogóle odpowiadać. Na szczęście ojciec nie drążył tematu.
– Poszedłem do dyżurki pielęgniarek. Około południa przyjdzie lekarz z wynikami twoich badań.
– Czuję się, jakbym czekał na werdykt ławy przysię­głych – powiedziałem. Ponownie spojrzałem na Falene. – A co u ciebie?
– W porządku.
– Co z twoim bratem?
Zmarszczyła czoło.
– Nadal nie wiem, gdzie jest. Zniknął.
– To przykre. – Nie chciałem sprawiać jej więcej bólu, więc zmieniłem temat. – Myślicie, że mógłbym dostać coś do jedzenia?
– Powiem pielęgniarce, że już się obudziłeś – zaoferowała Falene. Wstała i wyszła z pokoju.
Zwróciłem się do ojca:
– Falene powiedziała, że nic nie jadłeś.
– Nie jestem głodny.
– Mimo to musisz coś jeść – powiedziałem.
– Martw się o siebie.
W tym momencie rozległo się energiczne pukanie i do pokoju weszła kobieta. W pierwszej chwili pomyślałem, że to pielęgniarka. Myliłem się. Była to Nicole, u której mieszka­łem w Spokane po tym, jak zostałem napadnięty. Na mój widok w jej oczach pojawiły się łzy.
– Alan. – Natychmiast do mnie podeszła i objęliśmy się. – Przyjechałam najszybciej, jak mogłam.
– Jak się dowiedziałaś, że tu jestem?
– Ja jej powiedziałem – odezwał się ojciec.
Ojciec, który był księgowym, zajmował się finansami Nicole, odkąd odziedziczyła pieniądze po właścicielu domu, w którym wynajmowała mieszkanie.
Nicole pocałowała mnie w policzek, potem wyprostowała się i spojrzała mi w oczy.
– Jak się czujesz?
– W porządku.
– Widzę, że kłamiesz – powiedziała. – To zakrawa na déjà vu, nie sądzisz? Spędzasz zdecydowanie za dużo czasu w szpitalach.
– Czuję, jakbym szedł od jednego do następnego. Mam nadzieję, że w Key West jest dobry szpital.
– Mam nadzieję, że nigdy się tego nie dowiesz – zriposto­wała. Znowu pocałowała mnie w policzek, po czym wstała i zwróciła się do mojego ojca. – Dzień dobry, panie Christof­fersen. Miło pana znowu widzieć.
Ojciec wyciągnął do niej rękę.
– Ciebie też miło znowu widzieć.
– Twój tata opiekuje się mną jak prawdziwy anioł – powie­działa Nicole. – Bez niego zupełnie bym się pogubiła.
Ojciec miał wyraźnie zadowoloną minę.
– Drobiazg – powiedział. – Szkoda, że wszyscy moi klien­ci nie są tacy sympatyczni.
Nicole uśmiechnęła się i obróciła do mnie.
– Tak dobrze cię widzieć. – Pochyliła się i ponownie mnie uścisnęła. Gdy się wyprostowała, zauważyłem, że do pokoju wróciła Falene. Obrzuciła szybkim spojrzeniem Nicole i mnie.
– Za kilka minut przyniosą ci śniadanie – powiedziała.
– Dziękuję. Nicole, pamiętasz moją przyjaciółkę Falene?
Nicole spojrzała na Falene.
– Oczywiście – odparła Nicole. – Byłaś u mnie w Spokane.
– Zgadza się – cicho potwierdziła Falene.
Nicole szybko zwróciła się do mnie.
– Co się właściwie stało? Dlaczego tu jesteś?
– Kilka tygodni temu zaczęło mi się kręcić w głowie. W drodze do St. Louis straciłem przytomność na poboczu drogi. Obudziłem się tutaj.
– Całe szczęście, że ktoś się zatrzymał, żeby ci pomóc – powiedziała. – I nie wiadomo, co ci jest?
– Ma guza mózgu – odezwała się Falene. W jej głosie za­brzmiała nuta irytacji.
Nicole spojrzała na nią.
– Wiem. Dlatego tu jestem.
– Około południa lekarz poinformuje nas o wynikach badań – powiedział ojciec.
Nicole wzięła mnie za rękę.
– Więc przyjechałam w samą porę.
W pokoju zapadła cisza. Falene patrzyła przez chwilę na Nicole, po czym oznajmiła:
– Idę trochę odpocząć.
– Oczywiście – powiedziałem.
– Popilnuję go – zapewniła Nicole.
Falene rzuciła jej ukradkowe spojrzenie, po czym po-wiedziała:
– Wrócę przed południem. – Odwróciła się i wyszła z pokoju.
Odprowadziłem ją wzrokiem zakłopotany napięciem po­między tymi dwiema kobietami. W pokoju znowu zrobiło się cicho. Po chwili zapytałem Nicole:
– Jak sobie radzi Kailamai?
– Świetnie. Nie mogłabym marzyć o lepszej współlokator­ce. Miałeś naprawdę dobry pomysł, aby nas ze sobą poznać.
– Twoja siostra cię odwiedziła?… – Nicole patrzyła na mnie, jakby nie rozumiała pytania, więc dodałem: – Miałyście we dwie pojechać na wakacje do Bullman Beach.
– Nie mogę uwierzyć, że to pamiętasz. Tak, przyjechała w maju. Spędziłyśmy razem wspaniałe chwile. Takie… uzdra­wiające. – Zaczerpnęła głęboko powietrza. – Ale wracając do ciebie. To się stało zupełnie nagle?
– Stopniowo – odparłem. – Po raz pierwszy straciłem przytomność mniej więcej w połowie drogi przez Dakotę Południową i trafiłem do szpitala w Mitchell. Ale lekarka stwierdziła, że to tylko zawroty głowy, i przepisała mi tabletki. Po raz kolejny zemdlałem przed St. Louis.
– Mieliśmy szczęście, że stało się to w miejscu, w którym łatwo można cię było znaleźć – powiedział ojciec. – A nie na jakiejś odludnej wiejskiej drodze.
– Na pewno orientujesz się, że przeszedłeś ponad połowę trasy – powiedziała Nicole. – Sprawdziłam to na MapQuest. Dokładnie połowa wypada w miasteczku o nazwie Sydney w Iowa. Pewnie nie pamiętasz, jak przez nie przechodziłeś?
Pomyślałem o Analise i nocy spędzonej w jej domu.
– Pamiętam – odparłem zwięźle.
W tym momencie weszła pielęgniarka z tacą.
– Śniadanie, panie Christoffersen.
Nicole odeszła na bok, a pielęgniarka postawiła tacę na stoliku przy łóżku. Niemal cały posiłek składał się głównie z wody. Żelki. Sok. Melon. Zjadłem kilka kęsów.
Po wyjściu pielęgniarki zapytałem Nicole:
– Mogłabyś mi przynieść jakieś prawdziwe jedzenie?

 
Wesprzyj nas