Dzień, w którym nauczyłem się żyć to pełna blasku powieść z pozytywnym przesłaniem, która rzuca nowe światło na ludzką egzystencję i nastawienie do innych.


Dzień, w którym nauczyłem się żyćA gdyby wszystko miało zacząć się dziś?

Wyobraźmy sobie, że jest niedziela, przechadzamy się po bulwarach San Francisco, gdy nagle Cyganka chwyta nas za rękę, by odczytać z niej przyszłość.

Lekko rozbawieni, pozwalamy na to, ale nagle jej oczy przygasają, wpatrzone w dal. Tego, co potem powie, wolelibyśmy nigdy nie usłyszeć. Od tej chwili nic nie będzie już takie, jak wcześniej, nie zdołamy trzymać się wytyczonych ścieżek dnia powszedniego.

Właśnie to przydarzyło się Jonathanowi. Po takim poruszającym spotkaniu zaczyna się wielka przygoda odkrywania samego siebie, podczas której doświadczenia, jakich zazna, całkowicie zmienią jego spojrzenie na własne życie.

Laurent Gounelle – francuski pisarz i specjalista w dziedzinie rozwoju osobistego, autor tłumaczonych na wiele języków powieści. W Polsce ukazały się: “Bóg zjawia się incognito” i “O człowieku, który chciał być szczęśliwy” (wyd. Świat Książki).

Laurent Gounelle
Dzień, w którym nauczyłem się żyć
Przekład: Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 13 kwietnia 2016
kup książkę

Dzień, w którym nauczyłem się żyć

1.

Wyrwać zło z korzeniami.
Goląc się wprawnymi ruchami, Jonathan z zatroskaniem spoglądał przez okno łazienki na piętrze maleńkiego różowego domku przy urokliwej uliczce San Francisco. Wynajmował go od niemal trzech miesięcy, a trawnik, który zarastała koniczyna, wciąż spędzał mu sen z oczu. Marna trawa, wypalona przez bezlitosne lipcowe słońce, była bliska kapitulacji. Clopyralid nie działał. Rozpylenie całego pojemnika na początku miesiąca zupełnie nic nie dało. Wyrwać wszystko, źdźbło po źdźble, to jedyne, co warto zrobić, powiedział sobie Jonathan, gdy maszynka elektryczna pieściła jego brodę, miarowo powarkując. Posiadanie zadbanego ogrodu bardzo leżało mu na sercu – wyeksponowany na południe, na tyłach domu, był miejscem zabaw jego córki Chloé, kiedy odwiedzała ojca w co drugi weekend.
Kończąc golenie, Jonathan sprawdził na smartfonie skrzynkę pocztową. Zamówienia klientów, jakaś reklamacja, przesunięty obiad, raport miesięczny z banku, oferta handlowa sieci telefonicznej, kilka najnowszych informacji.
Wrócił przed lustro i sięgnął po pędzelek i brązową farbę. Delikatnie naniósł płyn na pierwsze siwe włosy. Miał dopiero trzydzieści sześć lat, był za młody, żeby pogodzić się z takim piętnem czasu. Potem już w pośpiechu kończył przygotowania, chcąc zdążyć na codzienne spotkanie w kawiarni na placu; od założenia przed pięcioma laty małej agencji ubezpieczeniowej trójka wspólników co rano zaczynała tam dzień od małej kawy. Jednym z tych wspólników była matka jego córki, Angela, a ich niedawne rozstanie nie położyło kresu temu rytuałowi, który stał się stałym elementem pracy.
Agencja jako jedyna w mieście specjalizowała się w świadczeniu usług dla drobnych handlowców z regionu. Początki były trudne, teraz jednak uzyskali równowagę, dzięki czemu wspólnicy i ich asystentka otrzymywali miesięczne wynagrodzenie – co prawda, dość kiepskie, ale agencja zdołała znaleźć swoje miejsce na rynku, a perspektywy rozwoju były obiecujące. Rzecz jasna, trzeba było o to walczyć i Jonathanowi zdarzały się chwile zniechęcenia, nie przestawał jednak wierzyć, że wszystko jest możliwe, a jedyne prawdziwe ograniczenia to te, które sami sobie narzucamy.
Wyszedł przed dom i ruszył w stronę bramy. W powietrzu unosił się miły zapach porannej letniej mgiełki. Ogródek dzielący dom od ulicy był w równie marnym stanie jak ten na tyłach. Wyeksponowany na północ, zapewniał aż zbyt dobre warunki dla mchu. W skrzynce na listy Jonathan znalazł nowe przesyłki. Zaczął od otwarcia pisma z banku. Naprawa samochodu spustoszyła jego konto. Musiał jak najszybciej uregulować należności. Drugi list był od operatora telefonicznego. Pewnie kolejna faktura…
– Dzień dobry!
Sąsiad, który również opróżniał skrzynkę na listy, powitał go niemal radośnie, jak zwykle odprężony, z miną człowieka, do którego życie się uśmiechnęło. Jonathan odwzajemnił jego gest. Kot otarł mu się o nogi i miauknął. Jonathan pochylił się, żeby go pogłaskać. Zwierzak należał do starszej pani, która mieszkała po sąsiedzku w niewielkiej kamieniczce. Jonathan często widywał tego kota w swoim ogródku i wiedział, jak bardzo jego odwiedziny cieszą Chloé.
Kot pobiegł ulicą przed Jonathanem, a potem stanął przed drzwiami kamienicy, miauknął i czekał, patrząc na człowieka. Jonathan otworzył drzwi, a kot wszedł, nie spuszczając go z oczu.
– Chcesz, żebym cię odprowadził, tak? Widzisz, trochę mi się śpieszy – powiedział Jonathan, otwierając drzwi windy. – No już, chodź tu szybko!
Ale kot siedział pod schodami i cicho pomiaukiwał.
– Wiem, że wolisz schody… ale nie mam czasu. No chodź…
Kot nie ustępował, mrużył ślepia. Jonathan westchnął.
– Naprawdę przesadzasz…
Wziął kota na ręce i ruszył stopień po stopniu na trzecie piętro. Na miejscu zadzwonił do drzwi i zszedł, nie czekając.
– No, nareszcie jesteś, włóczęgo! – usłyszał głos starszej pani.
Jonathan poszedł dalej uliczką zaspanych, ziewających domów, potem skręcił w prawo w uliczkę handlową, żeby dojść do niewielkiego placu, gdzie miał spotkanie.
Myślał o wczorajszej manifestacji, w której uczestniczył. Był to protest przeciw niszczeniu lasów w Amazonii. Zgromadził kilkaset osób i zdołał zwrócić uwagę lokalnej prasy. To już coś. Przechodząc przed witryną sklepu sportowego, zerknął na parę adidasów, które od dawna go kusiły. Świetne, ale piekielnie drogie. Trochę dalej jego nozdrza połechtał smakowity zapach ciepłych ciast, wydobywający się z austriackiej cukierni przez sprytnie zamontowane w fasadzie przewody wentylacyjne. O mało nie uległ, ale przyśpieszył kroku. Za dużo cholesterolu. Czyż ze wszystkich codziennych bojów najgorsze nie są zmagania z licznymi pokusami, jakie budzi w nas na każdym kroku otoczenie?
Tu i ówdzie spało pod kocami i śpiworami po kilku włóczęgów. Meksykański sklepik spożywczy był już otwarty, podobnie jak kiosk z gazetami, a nieco dalej – portorykański fryzjer. Jonathan zauważył parę znajomych twarzy – ludzie śpieszyli się do pracy, zamyśleni i nieobecni duchem. Za jakąś godzinę okolica naprawdę się ożywi.
Mission District to najstarsza dzielnica San Francisco. Panuje tu wielka różnorodność – wiktoriańskie wille, nieco już przykurzone, sąsiadują z pozbawionymi duszy i wyrazu wieżowcami, przy których wznoszą się popadające w ruinę kamienice. Stare domy o pastelowych ścianach ocierają się o budynki pokryte jaskrawym, agresywnym graffiti. Także miejscowa populacja to zlepek rozmaitych społeczności, mijających się tu, ale właściwie niemających ze sobą kontaktu. To istna wieża Babel, w której rozbrzmiewa chiński, hiszpański, grecki, arabski czy rosyjski. Każdy żyje tu we własnym świecie, nie interesując się innymi.
Żebrak zbliżył się do niego, wyciągając rękę. Jonathan zawahał się pod tą presją, ale w końcu poszedł własną drogą, starając się nie spojrzeć tamtemu w oczy. Nie można dawać każdemu, kto wyciąga rękę. Michael, jego wspólnik, siedział już przy stoliku w kawiarnianym ogródku. Był to typ eleganckiego biznesmena o czarującym uśmiechu, wyrzucający z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego i kipiący taką energią, jakby czerpał ją z potężnego akumulatora albo jakby po prostu funkcjonował na amfetaminie. W piaskowym garniturze, białej koszuli i pomarańczowym krawacie z jedwabnej serży, miał przed sobą wielki kubek kawy i kawałek ciasta marchewkowego, które wybrał chyba ze względu na pasujący do krawatu kolor. Ogródek zajmował sporą część chodnika, wystarczająco szerokiego, żeby klienci mogli zapomnieć o samochodach, które przesuwały się za szpalerem krzewów rosnących w olbrzymich donicach, jakich nie powstydziłaby się żadna pałacowa oranżeria. Stoły i krzesła z pieńków drzew pogłębiały wrażenie, że ten zakątek leży daleko od miasta.
– Jak się masz? – rzucił podekscytowanym tonem Michael.
Wyglądało na to, że oglądał ostatnio Jima Carreya w Masce.
– A ty? – odpowiedział jak zwykle Jonathan.
Wyciągnął z kieszeni małą buteleczkę płynu antybakteryjnego, wylał kilka kropli na palce, a potem energicznie natarł nimi ręce. Michael obserwował go z rozbawieniem.
– Genialnie! Co zamawiasz? Ciasto dnia jest powalające.
– Zacząłeś jadać ciasto na śniadanie?
– To moja nowa dieta: trochę cukru z rana, na rozruch, a potem zero słodyczy do końca dnia.
– Niech będzie ciasto.
Michael skinął na kelnera i złożył zamówienie.
Z trójki wspólników Michael najlepiej opanował tajniki zawodu i Jonathan często spoglądał na niego ze szczerym podziwem. Zazdrościł mu swobody, z jaką potrafi ł wzbudzić zaufanie klienta i przekonać go do swojej oferty. Towarzysząc mu na spotkaniach z handlowcami, Jonathan bywał świadkiem niewiarygodnych scen – widział, jak Michael zdobywa klientów, mimo że początkowo byli bardzo oporni i niechętni do zawarcia umowy. Jonathan, który długo się kształcił i ćwiczył techniki sprzedaży, radził sobie dobrze, ale musiał ogromnym wysiłkiem wypracowywać to, co Michael uzyskiwał dzięki swobodnie uprawianej sztuce, operując wszelkimi technikami perswazji, które przekonywały klientów do podpisania nowego kontraktu, dodatkowej opcji, rozszerzenia zakresu ochrony, aż po moment, gdy – nie zdając sobie z tego sprawy – wielokrotnie płacili za ubezpieczenie tego samego ryzyka… Wspólnikom Michael powtarzał, że w tej dziedzinie najważniejszym uczuciem jest strach – główny sprzymierzeniec doradcy. Rodzi się w oczach kupca, gdy wywoła się wizję nieszczęścia, kradzieży, przestępstwa. Początkowo podskórny jest jednak podstępny, szybko przenika do najdalszych zakamarków umysłu, aż wreszcie staje się dominujący i przesądza o podejmowanej decyzji. Czymże jest wówczas proponowana składka roczna wobec kosztów, na jakie może narazić kataklizm albo proces wytoczony przez rozwścieczonego konsumenta? Im bardziej ponure perspektywy, tym cenniejsze wydaje się ubezpieczenie…

 
Wesprzyj nas