Wciągający, mroczny norweski thriller. Atmosferę tajemnicy potęgują przewijające się opisy surowej, północnej przyrody, która najbardziej urzeka w powieści.


WirLandegode, gmina Bodo.
Przerażający krzyk przyciąga uwagę dwóch chłopców bawiących się na brzegu morza. W szczelinie między skałami znajdują mężczyznę z rękami w lodowatej wodzie, przykutymi do kamienia.

Bergland, 50 kilometrów na północ od Bodo.
Starsze małżeństwo dostrzega w pobliżu brzegu porcelanową lalkę pływającą na tratwie z łyka i powiadamia miejscową policję.

Do zbadania sprawy zostaje przydzielony śledczy Niklas Hultin, pracujący na miejscowym posterunku w zastępstwie chorego policjanta. W trakcie zbierania informacji na jaw wychodzi mroczna historia sprzed lat.

Groza narasta, kiedy po kilku dniach to samo małżeństwo znajduje na plaży nieprzytomną, ranną kobietę, ucharakteryzowaną na znalezioną wcześniej lalkę.

***

„Fjällbacka była niepokojąca, Twin Peaks było złoworogie, Bergland budzi grozę”
Monika Nordland Yndestad, „BA”

Frode Granhus
Wir
Przekład: Katarzyna Tunkiel
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 2 marca 2016
kup książkę

Wir


Rozdział 1


Landegode

Chłopcy trzymali się razem na dobre i na złe, bo wśród czterdziestu trzech mieszkańców wyspy nie mieli innych rówieśników. A ponieważ cały ich teren zabaw ograniczał się do skrawka lądu wraz z otaczającymi go wysepkami, trzeba było wykorzystać każdy metr kwadratowy. Dlatego mieli w zwyczaju schodzić na nabrzeżne skały, by sprawdzić, co od ostatniego rekonesansu wyrzuciły fale – może coś, co warto zatrzymać. Wiatr, który od kilku dni wiał silnie z północnego zachodu, nagle zelżał i przeszedł w łagodny podmuch z południowego wschodu, bardziej orzeźwiający niż lodowaty, choć chłopcy szli mu naprzeciw. Trzymali się pasa między suchą skałą a śliskim, pokrytym wodorostami podłożem, ledwie metr nad wodą. Obaj mieli na sobie kamizelki ratunkowe, co było niezbędnym warunkiem, aby poruszać się po wyspie, bo chociaż umieli pływać, to żaden dwunastolatek nie dałby rady prądom morskim.
– Dziś płynie Vesteralen. – Jeden z chłopców wskazał na liniowiec kursujący na trasie Hurtigruten, który płynął tak daleko, że nie można było odczytać jego nazwy.
Kolega wytężył wzrok i zgodził się w milczeniu.
– Spóźniony o piętnaście minut – stwierdził, po czym wprawnie przeskoczył metrowej szerokości szczelinę.
Szli dalej, łapiąc równowagę na gładkich skałach, a jednocześnie szukając wzrokiem nowych znalezisk. Kiedy mijali podnóże pagórka, ich uwagę przykuł nagły dźwięk.
– Cicho!
– Co to?
– Słuchaj, do cholery!
Bryza niosła ze sobą nieznany dźwięk.
– Może to jakaś foka utknęła na lądzie?
Stali w ciszy, wsłuchując się w narastający dźwięk.
– To nie może być foka.
Pobiegli tak szybko, jak pozwalało im na to podłoże, tylko kilka razy zatrzymali się na krótko, aby upewnić się, że zmierzają w dobrym kierunku. Dotarli do wzniesienia i łapiąc z trudem oddech, rozglądali się wokół. Co pewien czas powtarzały się krótkie krzyki.
– To z tej szczeliny. Coś musiało się zaklinować.
– Coś?
– Nie wiem, jakieś zwierzę.
Zeszli w stronę morza, teraz już bardziej opanowani, jakby mieli obawy. W skale ziała szczelina niczym otwarta rana, a gdy zbliżyli się do krawędzi, opadli na czworaka i ostatnie metry pokonali w tej pozycji. Dźwięk ucichł, więc ostrożnie wyciągali szyje. Między skałami zobaczyli mężczyznę po pas zanurzonego w wodzie. Kiedy szarpnął ciałem i zaraz potem zajęczał, zobaczyli, że siedzi na małym kamieniu. Kolejne szarpnięcie zdradziło, że trzyma dłonie sztywno pod wodą. I znów ten dźwięk, jakby wycie śmiertelnie przerażonego zwierzęcia. Mężczyzna bezskutecznie próbował się oswobodzić, uniósł głowę ku poszarzałemu niebu i ponownie szarpnął.
– Halo?
Wezwanie wywołało dalsze spazmy, po czym powietrze przeszył ochrypły krzyk.
– Halo?
Tym razem obcy zesztywniał, jakby z całych sił pragnął, żeby głos nie był złudzeniem.
– Potrzebuje pan pomocy?
Mężczyzna rozejrzał się desperacko wokół, dostrzegł chłopców kątem oka i próbował się odwrócić, lecz tylko ześlizgnął się do wody. Kolejne jęki rozległy się, kiedy wciągnął się na kamień.
– Pomóżcie mi. – Głos miał chrapliwy, urywał słowa.
Ostrożnie zeszli w szczelinę. Każdy ich krok śledziły szeroko otwarte oczy, jakby w trakcie mrugnięcia mieli się rozpłynąć w powietrzu niczym wcześniejsze zwidy. Włosy nieznajomego były zmierzwione i wyglądały jak oślizgłe wodorosty, spomiędzy których prześwitywała blada skóra głowy.
– Co się stało? – Chłopcy zatrzymali się na długość ramienia.
– Pomóżcie mi. – Obcy próbował unieść ręce, ale znów wylądował w wodzie.
Tym razem rzucili mu się na ratunek, a gdy usiłowali go podnieść, zobaczyli łańcuch.
– Jak udało się panu… – Nawet we wzburzonej wodzie nietrudno było rozpoznać kajdanki. A także metalowy pierścień przymocowany do skały na głębokości około metra.
Znowu szarpnięcie łańcuchem, po czym zsiniała twarz wykrzywiła się w grymasie. Żadnych łez, żadnych jęków, tylko twarz pełna strachu.
– Co za świr to zrobił?
Mężczyzna zerknął na chłopców i potrząsnął głową.

Rozdział 2


Bergland, 300 kilometrów na północ od Bodo

Grzywacze nadciągały wolno, leniwie, a przymglone jesienne słońce odbijało się w zmarszczonej wodzie. Starsze małżeństwo schodziło wzdłuż nabrzeżnych skał – on parę kroków z przodu, prowadząc ją pewnie za sobą. Na plaży chwycił ją za rękę i podreptali dalej, w bezpiecznej odległości od fal. Chodzili tą drogą niezliczoną ilość razy, nie spieszyli się, cieszyli się swoją bliskością i otoczeniem. Ona raz po raz opierała głowę na jego ramieniu i wskazywała na coś palcem. Przystawali na chwilę, kiwali porozumiewawczo głowami i szli dalej.
Zbliżywszy się do zatoki po drugiej stronie, zatrzymali się. Ona znowu coś zauważyła. Choć nie można było określić, co przyniosło morze, przedmiot przykuł jej uwagę, więc się zatrzymali.
– A to co takiego? – zapytała.
– Gdybym wiedział.
Stali w milczeniu. Nadal trzymali się za ręce.
Przedmiot przypłynął bliżej, a on poczuł mocniejszy uścisk jej dłoni.
– Przypomina lalkę – powiedział.
– Zapomniana zabawka porwana przez morze.
Nie chciał się zgodzić.
– Raczej ktoś ją wyrzucił. Leży na czymś, co wygląda jak mała tratwa.
– A to dopiero… Czy nie coś podobnego znaleźli tu w zeszłym tygodniu: starą lalkę na tratwie?
– Chyba tak.
Wkrótce fale przeniosły tratwę o ostatnie kilka metrów, a on, brodząc w wodzie, wyszedł jej na spotkanie i ostrożnie ją chwycił. Została wykonana z łyka, miała poręcz, a w poprzek na całej długości przeciągnięto sznurki, żeby lalka nie wypadła.
Podał zabawkę żonie.
– Wędrowna lalka.
Kobieta wpatrywała się w nią wzrokiem, którego nie umiał odgadnąć.
– Lalka z porcelany.
– Stara?
Skinęła głową, nie spuszczając oczu z zabawki. Kolory wyblakły. Sukienka, kiedyś czarna, spłowiała do brudnej szarości, a niegdyś biała cera miejscami pożółkła. Ostrożnie wydostała lalkę z łykowej tratwy i uniosła.
– Nie podoba mi się to.
– Pewnie ktoś chce tylko znaleźć jej nowego właściciela.
Dalej przyglądała się lalce, ostrożnie obracając ją w palcach.
– Takich lalek nie można już kupić. Skąd nagle dwie takie w ciągu niecałego tygodnia? To wygląda jak… ostrzeżenie.
– Ależ Ado.
– Jakby… nie wiem.
Mężczyzna objął żonę.
– Jakby co?
Westchnęła i wykonała niepewny gest dłonią.
– Jakby ktoś przez tę lalkę chciał wyrazić swoją rozpacz.

Rozdział 3


Bodo

Evil walks behind you Evil sleeps beside you Evil talks arouse you Evil walks behind you*

* Fragment piosenki Evil Walks AC/DC, słowa zespół.

– Pomyślałeś kiedykolwiek, o czym śpiewa ten zachrypnięty palant? – Chłopiec miał dwanaście lat i siedział rozparty w fotelu pasażera.
– W sumie to nie. Grunt, że czujesz wibracje w brzuchu.
– Chryste! – Chłopak przewrócił oczami. – Poza tym kasety to już przeżytek. Od ponad dwudziestu lat.
– W dwieścieczterdziestkachjedynkach nie montowali odtwarzaczy CD. – Sierżant Rino Carlsen pogłaskał czule deskę rozdzielczą i posłał synowi żartobliwe spojrzenie. – A wiesz dlaczego?
Chłopiec się skrzywił.
– To strefa bez hip-hopu, wkrótce jedyna w swoim rodzaju. W tym aucie nie zabrzmi żaden Puff Duffy ani Dust Daddy.
– Puff Daddy. Który zresztą teraz nazywa się P. Diddy.
– Wszystko jedno. Żaden zgarbiony koleś w czapce i opuszczonych spodniach nie będzie w tym wozie wykrzykiwał swoich żalów.
– Wiesz, że lata osiemdziesiąte to już historia?
– Pewnego dnia cię nawrócę, Joakim. Szykuj się.
Joakim Carlsen naciągnął czapkę na oczy i demonstracyjnie westchnął. Właściwie to był dumny ze swojego ojca, a większość jego spostrzeżeń uważał za zabawne. Na swój nieco dziwny sposób był na pewno wyluzowanym tatą, wyróżniającym się z tłumu, nie tylko ze względu na policyjną profesję, ale również dlatego, że zatrzymał się w czasie jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Trudno było wyobrazić sobie, że ojciec opuści kiedyś złote lata osiemdziesiąte. Coś podobnego zasugerowała też matka, gdy syn zadał jej pytanie, dlaczego się wyprowadziła.
– Wyrośliśmy ze swojego towarzystwa – powiedziała. – To znaczy, ja dorosłam, a on wrósł w ziemię.
Joakim bez trudu kupił to wyjaśnienie. Nie tylko ich turkusowe volvo nie zmieniło się od 1985 roku. Rino Carlsen już dawno odnalazł swoje prawdziwe „ja” i nigdy nie rozważał konieczności zmian.
– Wysadzę cię przy stacji benzynowej. Nie gwarantuję, kiedy będę w domu. Mamy zdarzenie.
– Zabójstwo, gwałt czy szczanie w miejscu publicznym?
– Zdarzenie – odpowiedział i wjechał na stację.
– Okej. Przyprowadzę do domu paru kumpli. Chcemy pocisnąć sprzęt. – Joakim zsunął się z fotela. – P. Diddy – dodał, zatrzaskując drzwi.
Rino pogroził mu pięścią i uśmiechnął się szeroko. Syn odpowiedział gestem, którego ostatnio używał, a który pewnie pochodził ze świata hip-hopu. To z inicjatywy chłopca Rino i była żona podzielili się opieką nad nim. Dzieciak zniósł rozwód bez pretensji i smutku, może dlatego, że rozstanie należało do tych bezgłośnych. Obyło się bez obowiązkowych konfliktów, aż pewnego dnia parę tygodni temu eksżona poprosiła Rina przez esemesa o zgodę na leczenie Joakima ritalinem. Rino dostał białej gorączki. Prosiła go o akceptację dosyć wątpliwej diagnozy i przyzwolenie na to, by chłopca faszerowano lekiem stymulującym ośrodkowy układ nerwowy w okresie, gdy większość rodziców robi wszystko, aby ich dzieci uniknęły kontaktu z takim świństwem. Owszem, Joakim miał problemy z nadpobudliwością, a co za tym idzie także z przestrzeganiem szkolnych zasad, ale leczenie, które w praktyce oznaczało odurzanie dzieciaka od rana do wieczora, było w najlepszym razie przesadą. Mocniej ścisnął kierownicę. Jeżeli droga Joakima do wewnętrznego spokoju miała prowadzić przez zabawę we frisbee płytami Ronana Keetinga matki, to niech tak będzie.
O jego zgodzie może zapomnieć.
Kilka minut później zaparkował przed szpitalem i odszukał wejście na oddział internistyczny. Zgłosił się do okienka i natychmiast został zaprowadzony do pokoju znajdującego się w połowie korytarza.
Lekarz o wyglądzie nastolatka i zachowaniu wieloletniego profesjonalisty patrzył na niego sceptycznie.
– A pan kim jest?
– Policjantem. – Rino wzruszył ramionami w przepraszającym geście i podał lekarzowi rękę. – Rino Carlsen. Połowa załogi jest zajęta wizytą ministra. Jestem na służbie w zastępstwie.
Lekarz skinął głową na znak, że z pewnymi wątpliwościami kupuje wyjaśnienie, że stojący przed nim mężczyzna w dżinsach jest policjantem, po czym zmartwiony spojrzał na komputer, jakby całe cierpienie przeniesiono z pacjenta na twardy dysk.
– Muszę prosić, aby ograniczył się pan do tego, co absolutnie niezbędne. Najwyżej dziesięć minut. Pacjent w chwili przyjęcia był w złym stanie zarówno psychicznym, jak i fizycznym. Miał liczne odmrożenia. Niektóre słabo widoczne. Na przykład na twarzy, gdzie skóra jest bardziej odporna. Dłonie natomiast są wrażliwsze, niż wielu sądzi, a odmrożenia od lodowatej wody to coś zupełnie innego niż od ostrego wiatru. Ten człowiek musiał myśleć, że doznał najgorszego bólu w swoim życiu.
– Aż tak?
– Dopóki krew znów nie zaczęła krążyć w przemarzniętym organizmie. Wtedy poczuł miliony nieznośnych ukłuć.
Rino wiedział, co oznaczają zmarznięte dłonie. Jego volvo zimą potrafiło być nieprzewidywalne.
– Jak długo według pana siedział z rękoma pod wodą?
– Zbyt długo. Trwały uraz jest nieuchronny. W ostateczności grozi mu amputacja, choć oczywiście za wcześnie, by to stwierdzić.
– Ale mówimy o godzinach?
– Zdecydowanie.
Sierżant poczuł, że cierpnie mu skóra.
– To jak, wskaże mi pan drogę?
– Jeszcze jedno. Stan pacjenta w chwili przyjęcia można określić jako psychotyczny.
– To znaczy?
– Jego reakcje są właściwe, lecz potrzebuje czasu, aby nabrać dystansu do tego, co się wydarzyło, nie może przeżywać wszystkiego wciąż na nowo. Jak powiedziałem, maksymalnie dziesięć minut.
Przeszli przez dwa korytarze i lekarz kazał mu się zatrzymać przed jakimiś drzwiami, po czym wetknął w nie głowę. Parę sekund później pielęgniarka przywitała się z Rinem bez słów, opuszczając pokój. Lekarz postukał palcem w zegarek i otworzył mu drzwi.
Oparcie łóżka było podniesione tak, że pacjent znajdował się w pozycji półleżącej. Dłonie miał zabandażowane i ułożone na podpórce na wysokości kolan. Mężczyzna, zidentyfikowany jako Kim Olaussen, spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem.
Rino przysunął krzesło do łóżka i usiadł.
– Nazywam się Rino Carlsen. Pracuję w miejskiej komendzie policji. Niech pana nie zmyli mój ubiór, wezwano mnie z domu.
Wzrok mężczyzny się nie zmienił.
– Chciałbym zadać panu kilka pytań.

 
Wesprzyj nas