Nowa powieść jednego z najwybitniejszych pisarzy współczesnych Lawrence’a Osborne’a, podobnie jak pamiętne dzieła Dostojewskiego i Grahama Greena, wpisuje się w znakomitą tradycję powieści opowiadających o nałogu, a także o samotności oraz winie, która ciąży na całym życiu.


Ballada o drobnym karciarzuMakau, miasto ekskluzywnych kasyn, zostało stworzone dla ludzi takich jak lord Doyle. Outsiderów, wyrzutków, utracjuszy w chińskiej stolicy hazardu poszukujących ucieczki i zapomnienia.

Doyle noce spędza na grze w bakarat i piciu, dnie przesypia w eleganckim hotelu. Topniejąca gotówka ma dla niego coraz mniejsze znaczenie, liczy się jedynie gra, w której można się zatracić, szukając satysfakcji zarówno w zwycięstwie, jak i w gorzkiej przegranej.

Młoda call girl, zapoznana przypadkiem w jednym z kasyn, niespodziewanie dla samego Doyle’a stanie się osobą, z którą połączy go nić porozumienia i która jako pierwsza usłyszy prawdę o jego przeszłości. Prawdziwa relacja między nimi wyda się obojgu obietnicą odkupienia.

Jednak w świecie pozorów i sztuczności zaufanie nie może być niczym trwałym.

Lawrence Osborne (ur. w 1958) – brytyjski pisarz, dziennikarz i podróżnik. Studiował języki nowożytne w Fitzwilliam College w Cambridge i na Uniwersytecie Harvarda. Po studiach prowadził podróżniczy tryb życia – mieszkał m.in. we Francji, Włoszech, w Stanach Zjednoczonych, Meksyku i Turcji. W Paryżu napisał swoją pierwszą powieść “Ania Malina”, wydaną w 1986 roku, a następnie dziennik z podróży pod tytułem “Paris dreambook”. Jako dziennikarz pisał do czasopism „Newsweek”, „The New York Times”, „Playboy”, „Harper’s”, „The New Yorker”, „The Wall Street Journal”, „Forbes”. Jego powieść “Przebaczenie” znalazła się na listach najlepszych książek 2012 roku według m.in. czasopism „The Guardian”, „The Economist” i „Library Journal”. Natomiast “The wet and the dry” wyróżniono na liście najlepszych książek 2013 roku przez „The New York Times”.

Lawrence Osborne
Ballada o drobnym karciarzu
Przekład: Anna Gralak
Wydawnictwo Znak
Premiera: 11 kwietnia 2016
kup książkę

Ballada o drobnym karciarzu

Rozdział pierwszy

W poniedziałki o północy albo trochę później zjawiam się w Greek Mythology na Taipie, gdzie gram, gdy nie mam dokąd iść, gdy znudzą mi się Fernando’s i Clube Militar oraz burdeliki przy Avenida da República. Lubię to miejsce, dlatego że nie ma tam żadnych gwiazd chińskiej telewizji i dlatego że personel zna mnie z widzenia. To jedno ze starszych kasyn, wiekowe i podupadłe. Stolarka cuchnie dymem, a wykładziny cechuje urocza zjełczała gąbczastość, którą lubią moje angielskie buty. Chodzę tam mniej więcej co drugą weekendową noc, przegrywając tysiąc dolarów tygodniowo z mojego Niewyczerpanego Funduszu. Chodzę tam, żeby szastać swoimi juanami, swoimi dolarami, swoim kwai, a przegrywanie jest tam łatwiejsze niż wygrywanie, sprawia większą przyjemność. Bardziej przypomina wygrywanie niż samo wygrywanie, a każdy wie, że nie jesteś prawdziwym graczem, dopóki w głębi duszy nie wolisz przegrywać.
Lubię bary zaopatrzone w wina Great Wall i Dragon Seal, które można mieszać z napojem Dr Pepper. Lubię Greków. Zeusa na szczycie złotych schodów i fryzy z centaurami. Lubię recepcjonistki w wiśniowych kapelusikach, gotowe się z tobą przespać, jeśli wystarczająco dużo zapłacisz. Podoba mi się nawet opuszczone rondo na końcu ulicy, gdzie mogę pójść odetchnąć, kiedy mam złą passę. Jakimś cudem powietrze w Makau zawsze jest rześkie i czyste, chyba że akurat zrobi się cuchnące i wilgotne. Otaczają nas wzburzone morza.
W Nowy Rok zebrał się tu kontynentalny tłum: zalew z pobliskich miast, Kantonu i Szenczenu, oraz z ich dusznych przedmieść. Ludzie wyglądają jak kruki, jak stada ptaków. Zastanawiam się, co myślą o malowidłach ściennych przedstawiających szczęśliwe nimfy. Można tu spotkać agrafkowych milionerów, dyrektorów fabryk znad Rzeki Perłowej, właścicieli rodzinnych fi rm produkcyjnych wyspecjalizowanych w klawiszach do klawiatur komputerowych, trybikach do zabawek i przekładniach zębatych do kosiarek. Wszyscy przybyli po to, żeby przepuścić zarobione z trudem pliki banknotów na I Ching. Drzwi mają uwielbiany przez Chińczyków jasnozłoty kolor, a wykładzina ciemnoczerwony, za którym także przepadają i który jest ponoć kolorem Szczęścia. Kropliste żyrandole zwisają z sufitów ozdobionych scenami z obrazów Tiepola, tyle że zefiry obdarzono skośnymi oczami. Korytarz wpływa w korytarz, w niekończący się system korytarzy, jak w każdym kasynie w Makau.
Wchodzę do holu. Na szklanych ekranach waz zastygły podobizny Konfucjusza i nagich dziewcząt. W prywatnej sali, widocznej tylko przez chwilę, dwaj chińscy gracze co minuta wykładają na stół sto hongkońskich dolarów, ale robią to z ostentacyjną ospałością i obojętnością macho. Jeden z nich pali olbrzymie cygaro z otwartego pudełka bezpłatnych hawańskich cygar, strzepując popiół do metalowej konchy mającej współgrać z tanimi reprodukcjami Botticellego wtopionymi w niebieskie ściany. Ręce zaczynają mi się pocić w rękawiczkach, które zawsze noszę w kasynach. Zapach wpadający mi krętą smużką do nosa to woń ludzi skupionych na swoim pechu, pocących się tak jak ja z powodu popsutych wentylatorów.
Gra się tutaj w bakarata punto banco. Nie wymaga on żadnych umiejętności i dlatego Chińczycy go lubią. Każdy stół ma pionową elektroniczną tablicę wyświetlającą desenie Szczęścia w postaci matematycznych trendów w kolumnach cyfr. Tłum zbiera się wokół tych tablic, żeby zdecydować, które stoły przynoszą Szczęście, a które nie. Analizuje kolumny liczb zmieniające się odrobinę po każdym rozdaniu. Te desenie Szczęścia to sposób ilościowego określenia wiatrów zmian i śmiem powiedzieć, że zachodnie oko nie jest w stanie niczego z nich zrozumieć. Ale przecież nie są przeznaczone dla naszych oczu.
Siadam i wyjmuję portfel z krokodylej skóry. Gram w żółtych giemzowych rękawiczkach i wszyscy uważają mnie tam za jakiegoś lorda, za lorda uciekiniera mającego złą passę, którą można przezwyciężyć mocami I Ching. Kelner pyta, czy chcę następnego drinka, może butelkę szampana? Zamawiam butelkę tego albo tamtego, myśląc: „Prędzej czy później i tak ją wypiję, zawsze wypijam”. Mimo to chyba nigdy nie jestem pijany. Przy stole siedzi kobieta w średnim wieku i nikt więcej. Spogląda na mnie znad okularów i ma w oczach typową ksenofobiczną nienawiść, a mimo to zachowuje się kokieteryjnie, przy stołach do gry jest profesjonalistką, wystroiła się w ciuchy z centrum handlowego w Tsim Sha Tsui. Gra zbieraniną kontynentalnego kwai i hongkońskich dolarów, dorzucając kilka okolicznościowych monet dla turystów. Łatwizna, myśli sobie, spoglądając na pulchnego gwai lo w rękawiczkach i muszce, wyglądającego jak profesor literatury z Nowej Anglii, który wypuścił się na miasto bez pozwolenia żony. Mierzy mnie wzrokiem, suka, a ja delektuję się myślą o oskubaniu jej do cna dzięki kilku dobrym rozdaniom. Zachęca mnie to do przyłączenia się do gry.
Obstawiamy po pięćdziesiąt hongkońskich dolarów.
Jak zwykle zaczynam palić: „wzgórze czerwonej pagody” i zongnanhaie – papierosy, które zabijają. Rozdający rzuca mi szybkie spojrzenie. On też mnie rozpoznaje, w całym mieście jest tylko garstka grających gwai lo.
– Wiatr – mówi – wieje dziś ze złej strony.
Mam się wycofać? „Przecież – myślę – ta suka wygrywa. Wysysa ze mnie pieniądze”. Nie, nie.
– Gram dalej – mówię.
– Na pewno?
– Na pewno.
Podwajam stawkę. Wykładam po sto dolarów na trzy kolejne rozdania i patrzę, jak znikają po drugiej stronie stołu.
– Sto pięćdziesiąt – mówi kobieta po mandaryńsku, rzucając zielony żeton na środek jeszcze zieleńszego stołu.
– Dwieście – mówię po kantońsku.
– Dwieście pięćdziesiąt.
– Trzysta pięćdziesiąt!
– W porządku – wzdycha.
Rozgrywamy cztery partie i trzy przegrywam. Na stole pojawia się talerz bacalhau i kobieta z nieskrywaną lubością sięga po papierowy widelec. I Ching jej sprzyja. Teraz widzę, ile złota ma na sobie. Podnoszę się chwiejnie, postanawiając wycofać się do męskiej toalety i ochłonąć. Rozdający pyta z wahaniem: „Sir?”, ale uspokajam go machnięciem ręki.
– Zaraz wracam – mówię.
Nigdy nie odpuszczam nocy, dopóki nie jestem gotów paść. Odchodzę, jakby nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia. Jakbym naprawdę zamierzał wrócić z toalety i oskubać ją do cna, i jestem pewny, że to zrobię.

Rozdział drugi

Gdy wróciłem, tej starszej kobiety już nie było. Zgarnęła łup, dopóki była na plusie, i właśnie taszczyła do kasy aksamitną torbę z żetonami. Na jej miejscu usiadła inna kobieta, ale ta była bardziej nerwowa i jej dłonie miały inny ciężar. Przy stołach zawsze najpierw zwracam uwagę na dłonie. Są dłonie pazerne i biegłe, dłonie doświadczone i naiwne, dłonie mordercy i dłonie ofiary. Poza tym była znacznie młodsza. Przycupnęła przy drugim końcu stołu z prostacką torebeczką w rodzaju tych, jakie można kupić na targowiskach w Szenczenie, źle uszytą fendi z pozłacanym metalem obłażącym po tygodniu, a jej lewa ręka spoczywała ochronnie na kupce czerwonych żetonów o niższym nominale. Trzymała je w ten sposób, lustrując powierzchnię stołu, jakby nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziała. Usiadła zatem przy stole, który uznała za pusty. Butelka szampana nadal jednak tkwiła w kubełku. Podszedł kelner – znał mnie – i spytał z wyraźną ironią, z którą ostatnio zwracali się do mnie ci chłopcy:
– Jeszcze szampana, lordzie Doyle?
Gdy to powiedział, dziewczyna na chwilę podniosła głowę. Spojrzała w bok, na widoczną za mną elektroniczną tablicę z cyframi. Rzędy żółtych cyfr nagle się zmieniły i usłyszałem pstrykanie, jakby pole siłowe Szczęścia przewróciło je niczym karty.
– Czy to los się odmienił?
– Z pewnością, wasza lordowska mość.
Roześmialiśmy się. Byłem najweselszym z przegrywających. Obróciłem się na krześle i skinąłem w stronę dziewczyny.
– Może spyta pan senhoritę, czy nie miałaby ochoty na kieliszek szampana?
Pochylił się nad moim uchem.
– Jest pan pewny, sir?
– Pewnie. – Odsunąłem się od jego szeptu i chwyciłem butelkę za szyjkę, wydobywając ją z grzechotania lodu. – Dlaczego nie?
Kelner przemówił do niej po mandaryńsku.
– To miło – odpowiedziała po kantońsku.
Odezwałem się do niej w tym samym języku.
– Wie pani, to dobry rocznik, a nie tylko zwykły stary szampan.
W białym szumie sześćdziesięciu stołów do bakarata, gdzie tłum pracowników przemysłu zbrojeniowego, przeklinając i krzycząc z radości, rzucał ufundowane przez fi rmę żetony, przez chwilę myślałem, że ogłuchłem, a gdy odzyskałem słuch, dziewczyna mówiła do mnie zza obłoku dymu. Mówiła „dziękuję” albo coś w tym rodzaju, a jej usta poruszały się jak dwa równoległe palce grające w „papier, kamień, nożyce”. Były przesadnie umalowane, taki obowiązywał tam styl. Miała na sobie kusą krokusowo-białą sukienkę i to było wszystko, co zechciałem zauważyć. Jak szybko ocenił chłopak, była niespecjalnie ładna. Niespecjalnie ładna, ale i niespecjalnie brzydka. Szampana piła niezdarnie, trzymając kieliszek dwoma palcami, tak że o mało jej nie wypadł, i trochę pożałowałem, że w ogóle zawracałem sobie głowę.
Graliśmy przez jakiś czas.
– To pani pierwszy raz? – spytałem między rozdaniami, gdy maszyna tasowała karty, a krupier obracał w dłoniach paletkę. Jej potaknięcie zastanowiło również jego.
– Przyjechała pani na noc z Hongkongu?
– Z Aberdeen.
– Aberdeen – powiedziałem. – Znam Aberdeen.
Każdy zna.
– Jeżdżę tam do Jumbo.
– A – powiedziała. – Chodzę tam w niedzielę.
– Na Lammie jest lepsza restauracja – ciągnąłem. – Rainbow.
– Tak, wiem.
Shuffle Master wydał każdemu po trzy karty. Dotykała ich tak, jak kupujący na targowisku dotyka małych ryb, zanim je kupi. Zastanawiałem się, czy wie, co robi, ale przecież nie doradza się wrogowi. Spojrzała znad kart i zobaczyłem krzywy prowincjonalny uśmiech, przesadną ilość koloru i kremów. Wygrałem następne rozdanie. Poprawiło mi to humor po długiej przerwie i powstrzymało odpływ moich żetonów. Upiłem trochę kruga i zamówiłem następną butelkę. Teraz piliśmy już obydwoje.
Po dwóch kolejnych wygranych rozdaniach poszedłem do kasy i kupiłem więcej żetonów. Noc miękła i gorzkniała na krawędziach, a ja chciałem być w jej centrum jeszcze przez godzinę. Chłopaki mrugały do mnie, bo podrywała mnie jakaś sekretarka, ale nawet jeśli tak było, niespecjalnie mi to przeszkadzało. Żaden mężczyzna podrywany przez o połowę od niego młodszą kobietę nie będzie protestował, nie będzie się przed tym bronił rękami i nogami. Na jakiś czas podejmie grę, po prostu żeby zobaczyć, co z tego wyniknie.
Wróciłem na miejsce i gdy mijałem dziewczynę z Aberdeen, zauważyłem złoty łańcuszek na jej karku i niebieską krawędź tatuażu zasłoniętego paskiem materiału. Tusz wyglądał ładnie na tle oliwkowej skóry. Gdy mój wzrok przesuwał się po jej karku, na chwilę podniosła głowę – kobieta nigdy czegoś takiego nie przeoczy – i ukryła przed tym wzrokiem karty, jakby podejrzewała mnie o chęć oszustwa. Myśl, że mógłbym oszukiwać, wywołała uśmiech na mojej twarzy. Przypominałoby to strzyżenie jagnięcia nożyczkami do paznokci.
Choć od dawna tu przychodziłem, nie rozmawiałem z innymi graczami, i prawdopodobnie dlatego skłaniałem się ku ostrożności. Powoli zdystansowałem się od gry, mimo że znowu wygrywałem, i delektowałem się drugą butelką, którą włożono do kubełka z lodem. Menedżer sali przeszedł obok i życzył mi szczęścia. Jego chińsko-portugalskie oczy wypełniała wesoła złośliwość i powiedziałem, że tak czy inaczej będę szczęśliwy, bez względu na to, czy wygram, czy przegram. Dziewczyna podniosła głowę. Było widać, że dobrze zna angielski. Patrzyła, jak biorę karty, przekładam je, spoglądam na nie, nie okazując żadnych emocji, i z jakiegoś powodu poczułem, że się rozumiemy.

Wyszedłem z nią do kasynowego holu i w naszych krokach była lekkość; gdzieś głęboko, na poziomie ciała, zawarliśmy porozumienie.
– To nie jest moje ulubione miejsce – powiedziałem wyniośle. – Była pani w Venetian?
„Jego też nie znoszę” – sugerował mój ton. Starała się odwzajemnić uśmiech, ale było widać, że wewnątrz przeżywa huśtawkę, ważąc raz po raz tę śmiałą próbę specyficznej formy deprawacji. Wyszliśmy i minęliśmy pomnik Pegaza na podwórzu. Trzepotał skrzydłami, jego chrapy wydmuchiwały kłęby dymu, a kurwy stojące na parkingu śmiały się z nas.
Miałem ochotę powiedzieć: „Jestem za stary, żebyś musiała się przejmować tym, czy atrakcyjnie wyglądamy. I przykro mi z tego powodu. To żenujące, ale nie potrafię tego zmienić”.
Na tym pretensjonalnym podwórzu było tak tłoczno, że brakowało miejsca choćby na zamienienie kilku słów. Spojrzała na zegarek i wspomniała coś o powrotnym wodolocie do Hongkongu, mimo że do ostatniego miała jeszcze kilka godzin, a z moich doświadczeń z chińskimi dziewczynami wynika, że gdy są tobą zainteresowane, następuje bardzo wyraźne spowolnienie ich zazwyczaj szybkich ruchów. Jej ruchy nie spowolniły. Zaczekałem, aż jej słowa przebrzmią, potem na chwilę dotknąłem jej ręki, a ona odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć, i w ten nieuchwytny sposób wszystko uzgodniliśmy.
Mówiła bardzo cicho.
– Dokąd możemy pójść?
– Dokądkolwiek. Nie do mojego pokoju.
Wokół nas trochę się rozjaśniło. Jej bransoletka była jednym z kolorowych dziecinnych przedmiotów z kolekcji Piper polecanych przez Paris Hilton. Pewnie zobaczyła ją w jakimś magazynie i pozwoliła się namówić na ten błąd – małe krążki zdobione emalią wcale do niej nie pasowały. Przynajmniej nie miała na sobie żadnego ze szkaradnych niebieskich pierścionków tego samego producenta. W taksówce nie chciała mnie dotknąć, być może świadoma wścibskiego oka chińskiego taksówkarza wpatrzonego w nas we wstecznym lusterku (gwai lo zawsze budzi zainteresowanie), a ja zaproponowałem starszy, kolonialny hotel niedaleko świątyni A-Ma, w którym jeszcze nie byłem i w którym – z jakiegoś powodu miało to znaczenie – nie zostałbym rozpoznany.

 
Wesprzyj nas