Pewnego majowego dnia w ogrodzie zoologicznym w Berlinie dochodzi do makabrycznej zbrodni. Kiedy na miejscu zdarzenia zjawia się policjantka Sanela Beara, zastaje chaos i zamieszanie…


Wioska mordercówKilka dni później prasa opisuje przerażające okoliczności zdarzenia i ujawnia nazwisko kobiety podejrzanej o popełnienie przestępstwa. Charlie Rubin przyznaje się, że to ona dopuściła się tej zbrodni. Sanela jednak ma wątpliwości i rozpoczyna własne dochodzenie w tej sprawie.

Profesor Gabriel Brock i młody psycholog Jeremy Saaler, którzy mają przygotować opinię na temat poczytalności Charlie Rubin, zaczynają podejrzewać, że zabójstwo ma coś wspólnego z dzieciństwem podejrzanej, spędzonym w Wendisch Bruch, niewielkiej wiosce w Brandenburgii, gdzie nie ma już ani jednego mężczyzny… I tylko psy szczekają tak jak przed laty, zwiastując swoim ujadaniem nadchodzące nieszczęście.

***

Nikt nie potrafi tak dobrze opisać niemieckiego konfliktu Wschód-Zachód jak Elisabeth Herrmann.
„Grazia”

Elisabeth Herrmann jest autorką ekscytujących thrillerów.
„WAZ Westdeutsche Allgemeine”

Bardzo ciekawa historia do końca trzymająca w napięciu!
„Münchner Merkur”

Elisabeth Herrmann urodziła się w Marburgu w 1959 roku. Wiele lat pracowała jako dziennikarka w telewizji RBB. Jej powieści są bardzo popularne i często służą za scenariusze filmowe. Otrzymała nagrodę Radio Bremen Crime oraz niemiecką nagrodę Crime Fiction 2012. Mieszka z córką w Berlinie.

Elisabeth Herrmann
Wioska morderców
Przekład: Wojciech Łygaś
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 12 kwietnia 2016
kup książkę

Wioska morderców


Pomocy.
Pies uniósł łeb i zaczął węszyć, ale wyglądało na to, że oprócz niego nikt inny niczego nie słyszał. W wielkim domu panowała cisza. Mlecznobiały księżyc rozświetlał noc i rzucał dokoła chłodny cień. Znad rzeczki nadciągnęła mgła, która szczelnie zasnuła całą kotlinę. Drzewa przypominały w jej oparach sterczące kikuty. Z ich gołych konarów zwisały jemioły.
Pies położył głowę na przednich łapach, zamknął oczy i zapadł w sen. Śniło mu się, że goni za kolorowymi piłkami i młodymi wiewiórkami. Łapy drgały mu we śnie, zamiatał ogonem po podłodze. Być może przeskakiwał właśnie przez jakiś rów albo przestraszył go wiejski kot. W pewnej chwili zerwał się gwałtownie z ziemi, jak gdyby w trakcie zabawy znalazł się niespodziewanie na skraju przepaści. Otworzył oczy i stanął na wyprostowanych łapach. Wołania, które go obudziło, nikt inny nie słyszał, bo słyszały je tylko jego uszy i uszy innych psów. Ale one spały, ogłuchły albo nie umiały tego wołania z niczym skojarzyć. W jego zachowaniu było coś odwiecznego, pierwotnego, jak w historiach, które ludzie opowiadali o swoich wiernych i dzielnych towarzyszach.
Pomocy!
Pies pobiegł przez pokój, szukając źródła głosu. Był podenerwowany i niespokojny, czegoś szukał. Przecisnął się przez szparę w drzwiach prowadzących do sieni i podbiegł do drzwi wejściowych. Nastawił uszu, a potem zaczął węszyć i drapać w podłogę. Z jego gardła wydobywało się ciche skomlenie, które po chwili przeszło w krótkie warczenie. Na próżno. Wszyscy spali, a on przecież słyszał, że ktoś wypowiada szeptem jego imię. Czuł, że coś się wydarzyło, że ktoś go potrzebuje. I to bardzo. Pies był jeszcze młody. Mierząc jego wiek ludzką miarą, można by powiedzieć, że był w wieku, w którym świat ciągle jeszcze przypomina książkę z kolorowymi obrazkami, a wszystkie żyjące w nim istoty zasługują na zaufanie.
Wiedział, że woła go dziewczyna. W jej cichym błaganiu o pomoc słychać było jeszcze coś, jakby drugi głos – słaby, cichy, bezradny. Znowu nastawił uszu i chwilę potem, targany niepokojem, podbiegł do drzwi prowadzących do ogrodu.
Szybko się nauczył, jak można je łatwo otworzyć. Mimo to pierwsze próby naciśnięcia klamki skończyły się niepowodzeniem. Chociaż w domu przebywało kilkoro ludzi, w żadnym z pomieszczeń nie paliło się światło. Wszyscy spali w swoich łóżkach i głośno chrapali. Dlatego nawet nie starał się zachowywać cicho. Całą swoją uwagę skupił na tamtym przerażonym głosie i żałosnym jęku, które dobiegały jego uszu od strony wąskiej ścieżki prowadzącej przez oszronione chwasty na ulicę.
W końcu wypadł na dwór i ruszył pędem przed siebie. Biegł ze wzrokiem wpatrzonym w cel, szybki jak strzała. Gdyby ktoś go teraz zawołał, nawet by się nie zatrzymał. Opanowało go i gnało przed siebie coś innego niż zwykły instynkt myśliwski. Słabe światło rzucane przez uliczne latarnie do niczego nie było mu potrzebne. I tak wszystko widział, choć nie wszystko zauważał. Na przykład opuszczonych żaluzji albo zaparkowanych na ulicy małych samochodów. Nie zwracał uwagi na żółtawy blask latarni, który sprawiał, że w panujących ciemnościach świat wydawał się jeszcze bardziej ponury, na szare domy ani pozbawione liści krzaki, popękane płyty chodnikowe czy przekrzywione płoty. Sadził susy przez wieś, jak gdyby ścigało go całe stado prychających wiejskich kotów. Kiedy w końcu zostawił za sobą ostatnie domy i znalazł się pod murami gospodarstwa należącego do przesiedleńców, trochę zwolnił. Tak jak jeszcze niedawno słyszał przyzywający go głos, tak teraz usłyszał inny, który dochodził z wnętrza domu. Coś mu podpowiadało, że grozi mu niebezpieczeństwo. Nieznane, przerażające. Skulił się w ulicznym rowie i leżał przyczajony.
Od razu rozpoznał postać, która stanęła w drzwiach i ostrożnie się rozglądała. Trzymała w ręce wiadro i dlatego jedno jej ramię było pochylone bardziej od drugiego. Postać miała twarz owiniętą szalem. Może chciała ukryć przed innymi, kim jest? Ale nie z nim takie sztuczki. Od razu przypomniał sobie zapach tej postaci, jak również to, że często przybiegał do niej, machając ogonem. Teraz jednak zwietrzył coś, co go przed tym powstrzymało. To coś sprawiało, że jego ciekawość osiągnęła błyskawicznie poziom szaleństwa, choć z drugiej strony odczuwał strach. Ten zapach w magiczny sposób go do siebie przyciągał. Czuł go, gdy przechodził obok domu rzeźnika, gdy napotykał rozerwanego na strzępy ptaka albo rozjechane zwłoki lisa leżące na pustej drodze. Ale przecież stojąca przed nim postać nie padła ofiarą rzeźnickiego noża, nie przejechał jej samochód ani nie została zaszczuta na śmierć. Ta postać żyła. Przemykała w ciemnościach, niosąc tajemniczy ładunek, i pachniała tak, jak gdyby skąpała go we krwi.
Strach…
Znowu usłyszał tamten szept. Postać odwróciła się i ruszyła ulicą w stronę wsi. Pies dał susa i pobiegł w stronę niedomkniętej bramy, w której zauważył szeroką szczelinę. Był jeszcze młody i nie wiedział, że w nocnej ciszy wyraźnie słychać szuranie jego pazurów. Nie zauważył też, jak postać nagle się zatrzymała, rozejrzała wokół siebie, a potem się zachwiała i prawie straciła równowagę. Słyszał za to, że woła coś zagniewanym, ale cichym głosem, żeby nikogo nie obudzić. Wiedział jednak, że jeśli ktoś zachowuje się cicho, jest w tym momencie bezsilny.
Dlatego nie oglądając się więcej, pobiegł dalej. Oba psy podwórzowe dobrze go znały i dlatego, warcząc, stanęły mu na drodze. Postanowił posłużyć się sprytem i ruszył w stronę stodół. Stare psiska okazały się w porównaniu z nim zbyt wolne. Przez pewien czas kluczył i w końcu im uciekł. Psy były zbyt zmęczone i zbyt często bite, dlatego ich protest ograniczył się jedynie do złowrogiego warczenia. Drzwi prowadzące do domu stały uchylone. Pies wpadł do środka z taką prędkością, że poślizgnął się na kaflach, którymi była wyłożona podłoga. Na pierwszym piętrze paliło się światło. Pobiegł schodami na górę, ale kobietę ujrzał zbyt późno. Prawie na niego wpadła. Właśnie wychodziła z pokoju wyłożonego żółtymi kaflami. Miała zły głos. Pachniała płynem, który ludzie piją często z innymi ludźmi, a potem mówią podniesionymi głosami i stają się brutalni. Nienawidził tej cieczy i tego zapachu. Kobieta zawołała coś do niego, ale on już ją minął, a ona zareagowała zbyt późno i nie zdążyła zastawić przed nim drzwi. Ona też pachniała krwią, podobnie jak schody prowadzące na górę. Kobieta trzymała w dłoni szczotkę do szorowania. Zapach, który do niego docierał, sprawiał mu ból i wywoływał w nim strach.
Psy na podwórzu ciągle ujadały. Może też się czegoś bały? Może wyczuwały coś, czego nie rozumiały? Na chwilę ucichły, a potem zaczęły węszyć i szukać tropów. Usłyszał, że wbiegły do budynku. W uszach nadal mu rozbrzmiewał zły głos kobiety.
Pobiegł na górę, w stronę poddasza, i skomląc ze strachu, stanął przed wąskimi drzwiami. Skowyczał, piszczał i skrobał pazurami o drewno. Chciał z siebie wydać nieśmiałe warczenie, ale usłyszał, że na górę wchodzi kobieta z uniesioną groźnie szczotką. Odwrócił się w nadziei, że znajdzie jakąś drogę ucieczki. Wydawał przy tym z siebie żałosne warczenie, chociaż wiedział, że jeśli będzie chciała, to i tak kopnie go w brzuch. Gorączkowo wiercił się przed drzwiami na wszystkie strony, ale kobieta była coraz bliżej.
W końcu drzwi się otworzyły. Kiedy zdyszany pies wślizgnął się do środka, w jego stronę rzuciła się dziewczyna.
– Ciiiii… Uspokój się! – szepnęła.
Kroki na schodach stawały się coraz głośniejsze. W końcu jednak kobieta odwróciła się i zaczęła schodzić. Dziewczyna klęknęła i ukryła twarz w sierści psa.
– Bruno – szepnęła.
Czy takie było jego imię? Pomachał ogonem i polizał jej mokrą od łez twarz. Cały drżał. Psy podwórzowe zawróciły, były niezadowolone i podenerwowane. I nagle stało się coś niezwykłego, czego nigdy wcześniej nie doświadczył: we wsi zaczęły wyć psy. Najpierw te na podwórzu, potem pozostałe. Tutaj prawie w każdym obejściu był pies, a teraz jakby wszystkie obudziły się w tej samej chwili. Pies wyrwał się z objęć dziewczyny, podbiegł do okna i stanął na wyprostowanych łapach. Przednimi sięgał do parapetu. Nic nie widział, więc nie wiedział, co się stało. Mógł za to słyszeć.
Rozpisane na wiele głosów ujadanie i wycie rosło z każdą chwilą. Obejmowało stopniowo całą wieś jak pożar. Przypominało wiadomość, którą jeden pies przekazuje drugiemu, prastarą pieśń o strachu i trwodze. Musiało się stać coś, co nigdy nie powinno się wydarzyć. Pies spojrzał na dziewczynę i podkulił ogon. Ona też odczuwała ten nieokreślony rodzaj strachu jak tamte stworzenia, które zbudziły się w obliczu nadciągającego kataklizmu, jaki miał unicestwić całą wieś. Dziewczyna wróciła do wąskiego łóżka stojącego pod skośnym dachem i wsunęła się pod kołdrę. Pies poszedł za nią. Położył się obok niej i poczuł, że cała drży. Nie pachniała krwią, tylko mydłem. Miała długie ciemne włosy i delikatne dłonie, którymi drapała go między uszami. Miało go to uspokoić, chociaż tak naprawdę chciała uspokoić samą siebie. Wściekłe ujadanie psów w końcu ustało. We wsi zapadła śmiertelna cisza. Dokonało się. Tak jak zawsze.

 
Wesprzyj nas