Oparta na prawdziwej historii saga dwóch skłóconych rodów syryjskich. Czytelnik znajdzie w powieści wątki kryminalne, polityczne, obyczajowe, a także miłosne – historię syryjskich Romea i Julii.


Ciemna strona miłościPrzez ponad sto lat – od końca Imperium Osmańskiego aż do lat siedemdziesiątych XX wieku, przez trzy pokolenia – obserwujemy sytuację w Syrii, kolejnych rządzących, konflikty między religiami, systemami politycznymi i ludźmi, struktury rodzinne i obyczajowe, codzienne życie ludzi na różnych szczeblach drabiny społecznej.

Książka jest miejscami bardzo mocna i szokująca, miejscami pełna baśniowego wschodniego uroku, w którego odmalowywaniu Rafik Schami jest mistrzem.

Dziewięćset stron fascynującej opowieści o fascynującym i nieznanym Wschodzie, pozwalającej zrozumieć również aktualne wydarzenia.
Epos to także ciemne strony historii Syrii i wyznanie miłości autora do utraconej i zagrożonej ojczyzny.

***

Arcydzieło! Cudowna proza łącząca mity, opowieści, baśnie, legendy i niezwykłą historię miłosną… To barwny świat rodem z “Tysiąca i jednej nocy” – wspaniały romans, nie szczędzący jednak Czytelnikowi ostrych ukłuć żalu i gniewu.
„Die Zeit”

Nie znajdziecie tu fajerwerków i narracyjnych sztuczek. Ale znajdziecie bohaterów, których losy przejmą Was do głębi, barwne i wielowymiarowe postaci zarysowane z cierpliwą i błyskotliwą precyzją.
„The Guardian”

Pełna rodowych waśni, kochanków, morderców, złoczyńców i niebanalnych postaci – to wciągająca i skłaniająca do refleksji opowieść.
„The Washington Times”

Dziewięćset stron fascynującej opowieści

Rafik Schami, urodzony w 1946 r. w Damaszku dziennikarz i pisarz syryjski, popularność zyskał na emigracji w Niemczech. Tu, po studiach na wydziale chemii, podjął pracę w przemyśle, ale wkrótce wrócił do pisania, którym para się zawodowo od 1982 r. Tworzy w języku niemieckim. Był współzałożycielem grupy literackiej „Südwind” („Wiatr Wschodni”) i Związku Literatury i Sztuki „PoliKunst”. W 1985 r. został wyróżniony prestiżową nagrodą literacką dla obcokrajowców piszących po niemiecku im. Adalberta von Chamisso („Adalbert-von-Chamisso-Förderpreis“), a w rok później nagrodą „Thaddäus-Troll-Preis“. Jego książki zostały przetłumaczone na kilkanaście języków i otrzymały wiele nagród na całym świecie.
Dotychczas w Polsce ukazały się jego cztery książki: “Dłoń pełna gwiazd”, “Opowiadacze nocy”, “Baśnie z Maluli”, “Szczery kłamca”.

Rafik Schami
Ciemna strona miłości
Przekład: Elżbieta Zarych
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 28 kwietnia 2016
kup książkę

Ciemna strona miłości

8. Obcość

Klan Musztaków był potężny, ale wciąż jeszcze obcy w Mali.
Georg, założyciel rodziny, przed czterdziestu pięciu laty znalazł schronienie w chrześcijańskiej górskiej wiosce. Farid i jego liczni kuzyni stanowili dopiero trzecie pokolenie. Do wioski należało się jednak dopiero od siódmego. Przypuszczalnie tak długo trzeba było mówić dialektem z wioski bez akcentu i odczuwać szczególną dumę, którą miał nawet największy biedak w Mali.
Farid dorastał w Damaszku, a ponieważ jego matka była damascenką, wciąż chętniej mówił po arabsku niż w tym ostrym dialekcie z Mali, który wprawdzie rozumiał, ale nigdy nie potrafi ł mówić nim bezbłędnie. Poza tym ani przez sekundę nie był dumny z wioski. A dlaczego miałby być? Tylko dlatego, że przodkowie obecnych mieszkańców przypuszczalnie osobiście znali Jezusa? Uciekli po jego ukrzyżowaniu z Galilei. I chłopi z Mali, niczym opętani jakąś tajną misją, bronili swojej religii z narażeniem życia, jakby los światowego chrześcijaństwa zależał od gotowości tej małej wioski do walki.
Farid czuł się obcy w wioskowym kościele. Obcy byli dla niego także milczący gruboskórni mieszkańcy, którzy w swoich czarnych chłopskich ubraniach wyglądali jak w nieustannej żałobie, rzadko się uśmiechali, ale wciąż znajdowali okazję, aby się napić i wszczynać bójki. Jeszcze mniej rozumiał fanatyczną nienawiść między dwiema najpotężniejszymi rodzinami w wiosce, Musztakami i Szahinami. A najmniej pojmował, dlaczego w Mali panowała tak głęboko zakorzeniona nienawiść między Kościołem prawosławnym i Kościołem katolickim. Nierzadko muzułmanie pośredniczyli w sporach między chrześcijanami.
Jedno wydarzenie szczególnie mocno wstrząsnęło Faridem.
Pewien emerytowany nauczyciel wraz z dziesięcioma czy dwunastoma młodymi ludźmi odnowili walącą się, ale ładną stajnię, zrobili nowe okna, drzwi, półki i doprowadzili światło elektryczne. Stajnia należała do prawosławnego klasztoru Świętej Tekli. Przeorysza przekazała mężczyźnie stajnie bezpłatnie. Bezdzietny nauczyciel był wielkim bibliofilem. Najpierw podarował wioskowej bibliotece, którą założył w odnowionej stajni, swój zbiór siedmiu tysięcy książek na dobry początek, a potem jeszcze miesiącami żebrał po damasceńskich wydawnictwach i księgarniach. W końcu wrócił z ciężarówką pełną darów. Podczas otwarcia latem 1950 roku w bibliotece było razem dwadzieścia tysięcy tomów. Jednak po miesiącu biblioteka znowu była zamknięta, ponieważ nauczyciel nie uwzględnił dwóch rzeczy. Był szwagrem rodziny Szahinów, a do tego prawosławnym. Musztakowie i ich katoliccy zwolennicy szybko opracowali plan działania. Nauczyciel w czasach swojej młodości miał być komunistą, dawać dzieciom cukierki i szeptać im, że to od wujka Stalina. Często też miał brać ładne dzieci na kolana i dopuszczać się wobec nich czynów karalnych.
Prócz tego, że nauczyciel przez trzy lata był członkiem partii komunistycznej, nic się nie zgadzało. Były to tylko złośliwe kłamstwa, ale błyskawicznie zadziałały, ponieważ stała za nimi połowa wioski. Przeorysza po krótkiej rozmowie z podporucznikiem Marwanem, nowym szefem komisariatu policji, zwolniła nauczyciela. Musztakowie, a z nimi wielu katolików, świętowali zamknięcie biblioteki tańcem, muzyką i winem. Tego dnia w Faridzie umarła resztka sympatii dla zapylonej wioski.
Stary zgorzkniały nauczyciel zamknął się w swoim domu i wyszedł z niego po raz pierwszy i zarazem ostatni po sześciu latach — w trumnie. Za nią szła tylko jego żona. Było to wyraźne życzenie jej męża. Nie chciał podczas ostatniej posługi ani krewnych, ani przyjaciół.
Rodzina Farida odwiedzała Malę nie tylko latem, aby uciec od dusznej stolicy i spać nocami w górach, ale także na Wielkanoc, aby jak co roku wspominać założyciela rodziny. Nie tylko w czasie mszy w Niedzielę Wielkanocną, ale przez cały tydzień krewni i obcy modlili się za duszę pierwszego Musztaka, aby ten u Boga znalazł spokój, którego nie mógł znaleźć za życia. Przede wszystkim zaś goście — zarówno obcy, jak i przyjaciele — przez siedem dni byli wspaniale goszczeni. Życie w wiosce zdawało się składać z jednego wielkiego obżarstwa. Kolumny chłopów z całej okolicy ciągnęły do Mali. Żebracy i oszuści, Cyganie i rzemieślnicy przybywali, aby przeżywać ten czas wspólnie. Wielki Tydzień przebiegał całkowicie pod panowaniem rodziny Farida. Boże Narodzenie zaś trzymał w garści klan Szahinów, którzy prowadzili wojnę z Musztakami. Wioska była rozdarta: połowę mieszkańców stanowili zwolennicy Kościoła prawosławnego oraz bogatej rodziny Szahinów, a drugą połowę — Kościoła rzymskokatolickiego, który finansowali wyłącznie Musztakowie.
Obydwa Kościoły świętowały według innych kalendarzy, nierzadko więc Wielkanoc była nad wyraz makabrycznym przedstawieniem. Ledwie Jezus zgodnie z zachodnim, gregoriańskim kalendarzem katolików opuszczał swój grób i wstępował do nieba, a już prawosławni zgodnie ze wschodnim, juliańskim kalendarzem kazali go uwięzić, robili mu proces i wieszali go w Wielki Piątek na krzyżu. Muzułmanie co roku mieli się z czego pośmiać. Podczas Bożego Narodzenia w dzielnicy prawosławnej rozświetlone były wszystkie okna, w domach i kościele, a rodzina Szahinów przez cały tydzień świętowała aż do drugiego stycznia. Ich krewni zjeżdżali na te święta specjalnie nawet z Ameryki. Natomiast u Musztaków w Boże Narodzenie domy były ciemne, a w kościele świętowano ten dzień tak skromnie, jakby Jezus był jakimś świętym trzeciej kategorii.
Matka Farida, typowa mieszczanka, przyglądała się temu wszystkiemu, także zachowaniu swego męża, raczej z rozbawieniem, jako prostackiemu chłopskiemu folklorowi. Przez te wszystkie lata nie znalazła najmniejszego dostępu do duszy Mali, ale też wcale tego nie pragnęła, poza tym różniła się od Musztaków. Darzono ją szacunkiem za jej wspaniałomyślność. Była jedyną kobietą w klanie, którą wszędzie znano z imienia — mówiono o niej: madame Claire. Nie lubiła ani potraw z Mali, które zawsze śmierdziały baranim czy kozim moczem, ani nędznych ciastek, a już na pewno nie cierpiała suszonych owoców, którymi mieszkańcy wsi częstowali odwiedzających. Ze swojego balkonu napawała się widokiem barwnego życia na ulicy i placu, jakby to był teatr. Claire kochała teatr uliczny.
Okres wielkanocny był w Mali, nie licząc jesieni, najpiękniejszy. Świeciło już letnie słońce, lecz nie było uciążliwego upału. Świeży wiatr nadciągał od gór Libanu, które w tym czasie wciąż jeszcze przykrywał śnieg. Natura była już w pełnej gotowości, a delikatna zieleń otaczała malownicze skały na obrzeżach wsi. Farid wstydził się swego ojca, który nieustannie przechodził metamorfozy. W mieście odgrywał rolę zadzierającego nosa eleganckiego mieszczucha i ozdabiał swój arabski francuskimi słówkami, natomiast po przybyciu do Mali zmieniał się w mamroczącego, wydzierającego się i kłótliwego chłopa, który noc w noc, zataczając się, wracał do domu na granicy zatrucia alkoholowego. On, który w domu rzadko się śmiał, na ulicach wsi stawał się klaunem i uciążliwym, sentymentalnym obmacywaczem. Farid krępował się pójść między ludzi, ponieważ oni — przede wszystkim, kiedy byli pijani — nie szczędzili komentarzy i przytyków, które dotyczyły tylko jednego tematu: romansów jego ojca i tego ponadwymiarowego czegoś, co Elias nosił między nogami. Zebrani mężczyźni często naśmiewali się z nieśmiałego syna. Tylko Sadik, niedosłyszący wiejski młynarz, nigdy mu nie dokuczał i nie dogryzał, ale rozmowa z nim była trudna — przez cały czas wymagała podnoszenia głosu, a nawet krzyku. Sadik był komiczny, kiedy chciał wyszeptać komuś jakąś tajemnicę. Pochylał się wprawdzie do ucha słuchacza, ale potem ryczał tak głośno, że o sekrecie dowiadywali się nawet zmarli na cmentarzu.
— Najgłośniej śmieją się ci, których żony właśnie przeleciał twój ojciec — krzyczał do niego Sadik u fryzjera.
To było rok temu. Farid się wtedy zaczerwienił i znienawidził wieś, której życie zdawało się polegać tylko na tym, aby uprawiać rolę, żreć, chlać i wszędzie srać. Poza tym mieszkańcy z dumą walili się w piersi, że rzekomo uratowali Jezusa Chrystusa przed upadkiem.
— Gdybym był Jezusem — powiedział Farid w wieku dziesięciu lat do swojej mamy — pojawiłbym się w niedzielę nad ołtarzem, choćby na minutę, i ryknąłbym tym obłudnikom w twarz: „Możecie pocałować mnie w tyłek z tym waszym zafajdanym chrześcijaństwem!”.

9. Zbliżenie

Latem Farid zawsze mógł spotkać w Mali interesujące dzieci, które spędzały tu wakacje ze swoimi rodzicami. Były to dzieci zamożnych mieszczan. Z nimi wieś stawała się dopiero miejscem pełnym przygód. Zmieniali skały w krajobrazy z westernu — przez cały dzień bawili się w kowbojów i Indian lub rozbójników i żandarmów, nierzadko nawet z prawdziwymi końmi i osłami. W czasie Wielkanocy Mala go nudziła. Była dziewiąta rano, kiedy pewnego dnia jego mama zauważyła, jak snuł się po mieszkaniu, licząc godziny do powrotu do Damaszku. Powiedziała mu, żeby wziął prowiant i poszedł na wycieczkę z tutejszymi dzieciakami — pokażą mu wioskę i miejsca związane z historią rodziny.
Najpierw nie chciał, ale potem do nich poszedł. Wkrótce wędrowali już codziennie, chociaż o przodkach chłopcy ze wsi nie mieli bladego pojęcia. Farid — zaliczający się w Damaszku do najszybszych i najwytrwalszych — musiał uświadomić sobie, że tutaj w dziczy, mimo najlepszych chęci, nie jest w stanie im dorównać. Oni, którzy na wioskowym placu wydawali się tacy ociężali, kiedy tylko poczuli zew natury, stawali się zwinni i zręczni. Biegali jak młode gazele, wspinali się jak jaszczurki po gładkich wysokich pniach i gnali niczym psy myśliwskie za zającami i góropatwami*. Trzynastoletni Abd Allah za pomocą procy i kamienia potrafi ł trafi ć i zabić każde zwierzę. Jego pierwszą zdobyczą, przy której upolowaniu był obecny Farid, była góropatwa. Wkrótce potem trafi ł zająca. Chłopcy rzucili się na zdobycz; w krótkim czasie zarówno góropatwa, jak i zając były oskubane, oskórowane, oczyszczone i umyte. Piekli mięso nad ogniskiem koło starego wiązu. Wciąż dorzucali do niego tymianek i inne zioła. Wokół unosił się miły zapach. Farid jeszcze nigdy nie jadł tak aromatycznego mięsa.

* Góropatwy — średniej wielkości ptaki z rodziny kurowatych zamieszkujące Azję, żyjące w regionach skalistych. Na Półwyspie Arabskim żyje m.in. góropatwa arabska [przyp. tłum.].

Matta, pewien prosty, naiwny i zadziwiająco małomówny chłopak, był silny jak niedźwiedź. Potrafi ł zupełnie sam poradzić sobie z czterema przeciwnikami, rozłożyć ich na łopatki i przytrzymać wszystkich razem na ziemi. Nawet kawałki skał ważące ponad pięćdziesiąt kilo podnosił nad głowę bez większego wysiłku. Najcudowniejsze było jednak to, że potrafi ł z łatwością wspiąć się na każde drzewo — dokładnie tak samo jak niedźwiedź. Jakby jego ręce i stopy pasowały do każdego drzewa, jednocząc się ze wszystkimi pniami i konarami. Zdawał się po prostu wślizgiwać na górę. Tam huśtał się na gałęziach i przeskakiwał z drzewa na drzewo, jakby był małpą.
Matta uwielbiał Farida i był szczęśliwy, że mógł się zaliczać do przyjaciół tego bladego chłopca z miasta. Nie przypuszczał, że także Farid podziwiał go niczym jakąś szczególną istotę. Claire szczodrze obdarowywała przyjaciół swego syna. Każdy z nich co roku na Wielkanoc coś dostawał: drogi scyzoryk, wymyślne narzędzia, sprzęt na wycieczki, a do tego mnóstwo czekolady. Dlatego chłopcy z utęsknieniem czekali na przyjazd Farida — przed Wielkanocą i w lecie. Jakoś dziwnie przyciągał ich ten blady mieszczuch, który wprawdzie nie umiał trafić kamieniem nawet góry, ale za to nigdy nie brakowało mu słów. Jego usta zdawały się po prostu czarodziejskie. Nie tylko wyrzucał z siebie nieustannie dowcipne komentarze, ale potrafił też osiodłać swój język i pogalopować, że pozostałym brakowało tchu. Farid opowiadał tak dobrze, że wszystko miało się przed oczyma. To było jak cud, ponieważ chłopcy nie przywykli do takich historii. W domu rzadko słuchali jakichś opowieści, a te nieliczne ociekały morałami, tak że wkrótce się nimi nudzili. Jego słowa zaś były kolorowe, zwinne i poruszały serce. Słowami prowadził ich w obce światy, w których były piękne kobiety i coś więcej niż szara codzienność. Rok nie był tylko czasem siania i zbiorów, ale trzystoma sześćdziesięcioma pięcioma dniami i nocami, w czasie których wciąż działo się coś ekscytującego.
A najzabawniejsze było to, że jakiekolwiek dziwne rzeczy by im opowiadał, ufali mu bezgranicznie i wierzyli w każde jego słowo. To, co madame Claire dawała jako prowiant, wydawało się im jeszcze bardziej bajeczne. Słuchając, rozkoszowali się pysznymi daniami i już sami nie wiedzieli, czy bardziej uwodziły ich słowa, czy jedzenie przygotowane na drogę. Nigdy nie byli dziećmi, nigdy nie mieli zabawek, nie znali też kolorowych słodyczy z miasta. Nie potrafili ani zbudować latawca, ani puścić go w powietrze, ani poskładać papieru, żeby powstała łódka, ani też sprawić, by pływała po wodzie. Wszystko to umiał jednak Farid ze swoimi czarodziejskimi, zręcznymi palcami. Chłopcy zaś już w wieku czterech lat umieli odróżniać chwasty od kiełkującej pszenicy i wyrywać je swymi małymi rączkami. Każde gniazdo i każdą dziurę w ziemi potrafili przyporządkować określonemu zwierzęciu. I znali też całe mnóstwo tajemnych kryjówek w skałach.
Początkowo zabierali własny prowiant, wynikało to z dumy. Po drodze, w czasie wędrówek, zabijali za każdym razem zająca lub wiele góropatw. Potem szli do starego wiązu, piekli mięso, a później na żarze robili też mocną czarną herbatę. Na koniec przysłuchiwali się urzeczeni magicznym historiom z miasta. Jednak z czasem chłopcy pozbyli się zahamowań i zaczęli zostawiać swój suchy chleb, słony owczy ser i zeschnięte czarne oliwki w domu. Z zapałem polowali na zające i góropatwy, by w ten sposób prędzej przejść do pieczenia mięsa, picia herbaty i opowieści Farida. Przez wszystkie miesiące jego nieobecności cieszyli się, czekając na czas spędzany z nim pod starym wiązem. Wąska droga, którą często chodzili, wiła się przez suchy pagórkowaty krajobraz, gdzie tylko z rzadka rosły krzewy winorośli. Gdzieniegdzie rosły drzewa migdałowe, wiązy i dzikie jeżyny, poza tym były tylko kamienie, osty i bez końca osty. Droga biegła na zachód, w stronę gór Libanu. Wioska Mala znajdowała się nie dalej niż trzy godziny marszu od granicy libańskiej. Wielu chłopów zarabiało tu więcej pieniędzy dzięki przemytowi niż rolnictwu.
Na najwyższym wzgórzu w okolicy stał potężny wiąz, o którym krążyło wiele legend. Niedaleko niego znajdowało się małe źródło, którego krystaliczna woda słynęła ze znakomitego smaku. Oprócz świeżej wody pod wiązem na przybysza czekała jeszcze jedna nagroda: przed jego oczyma roztaczała się wspaniała panorama. Wzrok docierał ponad miękko ukształtowanymi pagórkami do placu wioskowego w Mali, a w niektóre dni potrafił dotrzeć aż do syryjskich stepów. Farid niczym orzeł mógł ze wzgórza śledzić najmniejsze poruszenie na położonej w dole równinie. Było to jeszcze łatwiejsze, od kiedy Claire podarowała mu drogą lornetkę, aby mógł obserwować ptaki i zwierzęta na wolności.
Od tego czasu chłopcy skrycie podśmiewali się z gołego tyłka każdej chłopki, która przykucała, gdy już dłużej nie mogła wytrzymać. Pewnego razu zwrócili też uwagę na świeżo upieczonego męża, który trzykrotnie przerywał pracę w polu, aby czym prędzej wspiąć się na swoją żonę. Gdy on potem wracał do pracy, jego żona nadal leżała pod orzechem włoskim. Za każdym razem poprawiała sukienkę i wydawało się, że zasypia.

 
Wesprzyj nas