„Legenda niemej wyspy” to powieść utkana z fascynacji XIX-wieczną literaturą i czasami, w których powstawała. Inspiracją do jej napisania stały się dla Vanessy Montfort pobyty Karola Dickensa w Stanach Zjednoczonych.


Legenda niemej wyspyTa historia rozpoczyna się pewnego ponurego, grudniowego dnia, w chwili gdy Karol Dickens postanawia przeprawić się na wyspę Blackwella – wąski skrawek suchego lądu położonego na rzece East River, niemal na wprost Manhattanu. Stanowi ona miejsce gdzie zsyłani są ludzie wyjęci poza nawias konserwatywnego społeczeństwa. Znajdujące się tam więzienie, przytułek, poprawczak oraz zakład psychiatryczny zarządzane są żelazną ręką dyrektora Scraugha i panny Grady – ponurej przełożonej pielęgniarek. Ich podopieczni to przestępcy, prostytutki, sieroty oraz chorzy na ciele i umyśle. Dickens trafia więc do miejsca jakby żywcem wyjętego z jego powieści, nie są to zresztą pierwsze odwiedziny pisarza w tym ośrodku.

Vanessa Montfort czyniąc głównym bohaterem powieści Karola Dickensa sięgnęła po rzeczywiste wydarzenia z jego życiorysu, splotła je ze swoimi wyobrażeniami i umieściła na tle historii Stanów Zjednoczonych w XIX wieku. W ten sposób powstała powieść pozwalająca poznać społeczeństwo amerykańskie, jego warstwy i kierujące nimi zasady. Obserwowane z perspektywy wyspy wyrzutków daje osobliwy obraz kraju, demokratycznego tylko w świetlanych założeniach. W powieści nie zabrakło wielu trafnych uwag na temat stosunków społecznych i teorii politycznych owego czasu i chociaż ma ona lekki i przystępnych charakter to pozostawia sporo tematów do rozmyślań. Najbardziej wyraziste koncentrują się wokół stwierdzenia, że prawdziwym sprawdzianem dla społeczeństwa jest to, jak traktuje ono najsłabszych członków – a tych właśnie spotyka powieściowy Dickens na wyspie Blackwella.

Wiele lat wcześniej, podczas poprzedniego pobytu na wyspie sprowokowanego tajemniczym listem, trzydziestoletni wówczas pisarz, już uznany i popularny, musiał skonfrontować swoje teoretyczne przekonania i idee krzewione w powieściach z koszmarną rzeczywistością ośrodka. Poznał wówczas młodą i oddaną swej pracy pielęgniarkę Annę Radcliffe, marzącą o prawdziwej wolności dla wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych.

prawdziwym sprawdzianem dla społeczeństwa jest to, jak traktuje ono najsłabszych członków

Pisarz i pielęgniarka wspólnie stawili czoło niebezpiecznym tajemnicom wyspy. A kiedy intrygi i przemoc przybiorą na sile, Dickens postanowi opowiedzieć skazańcom pewną historię, licząc na to, że dzięki niej wyrwie ich z letargu i beznadziei. Snuta przez niego opowieść stanie się podwaliną jednej z jego najsłynniejszej książek – „Opowieści wigilijnej”.

„Legenda niemej wyspy” to niejednoznaczna, przesycona nastrojem tajemnicy powieść luźno oparta na faktach z życia Karola Dickensa, za to ściśle osadzona w historii Stanów Zjednoczonych. Napisana z rozmachem i dużą znajomością minionych czasów. Wanda Pawlik

Vanessa Montfort (ur. w Barcelonie, 1975 r.) – autorka powieści i dramatopisarka. Od najmłodszych lat mieszka w Madrycie. Jest laureatką wielu hiszpańskich nagród literackich, otrzymała także Order Odkrywców przyznawany przez nowojorski St. John’s University. We wszystkich książkach określa Nowy Jork mianem „miasta fikcji”. To właśnie on stał się nieodłączną częścią świata, który Vanessa Montfort przedstawia w swoich opowieściach.

Vanessa Montfort, Legenda niemej wyspy, Przekład: Anna Jankowska, Wydawnictwo Świat Książki, Premiera: 2 marca 2016

kup książkę

Vanessa Montfort
Legenda niemej wyspy
Przekład: Anna Jankowska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 2 marca 2016

Ta powieść nie powinna była powstać. Historie wielu pisarzy nigdy nie opuściły kałamarza. Tylko nieliczni autorzy byli zdolni napisać na nowo przeznaczenie swoje i innych. Wyśmiać je, poprawić i wytyczyć drzwi w pokojach bez ścian.
Opowiem wam o tym, co wydarzyło się na skrawku lądu długości zaledwie trzech kilometrów Z lotu ptaka wygląda on niczym cień starego pirackiego okrętu. Ta wyspa po dziś dzień unosi się na rzece East River, spoglądając na Nowy Jork, który wówczas mógł jedynie marzyć o słynnej dziś statui i niebotycznych drapaczach chmur. Od północy ląd graniczył z piekłem, od wschodu z Historią, od południa z niewolnictwem, a od zachodu z wolnością. Wyspie tej można by nadać niejedną nazwę, bez najmniejszej obawy o to, że nie będzie ona odpowiednia. Wyspa duchów, wyspa zbłąkanych, wyspa niespełnionych marzeń, wyspa zapomnianych czy w końcu wyspa milcząca… Co ciekawe, słynny angielski pisarz, dopłynąwszy do brzegów tej wyspy pewnego spowitego mgłą stycznia, opisał ją w swoich notatkach z podróży jako wyspę wyblakłych tygrysów.
Ta historia wydarzyła się na jednej z wysp na East River, którą niektórzy nazywali po prostu Wyspą, jakby nie było żadnej innej poza nią. Rozpoczyna się w środku pierwszego kryzysu na Wall Street. W chwili gdy trwa wojna o zniesienie niewolnictwa, a w słynnej La Scali w Mediolanie rozbrzmiewają rewolucyjne oklaski po premierze Nabueeo. Kilka sekund przed tym, kiedy Stendhal wyda ostatnie tchnienie w swoim wytwornym paryskim pokoju. W czasie gdy w nowojorskim porcie na ląd schodzą tysiące Irlandczyków… W chwili gdy mewa poderwie się do lotu z Manhattanu i odważy się przelecieć nad rzeką East River. Kiedy niczym biała strzała będzie lecieć do celu we mgle spowijającej świat rewolucji i zmian.
Czytając niezwykłe historie zawarte w tej książce, zapewne nieraz zapytacie, ile w niej prawdy, a ile literackiej fikcji. Obawiam się, że aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, będziecie musieli przebrnąć przez niezliczone biografie i porównać daty podróży poszczególnych bohaterów A kiedy już to wszystko zrobicie, okaże się, że znaleźliście się na nieznanych wodach, ponieważ ci, którzy byli świadkami opisanych tu wydarzeń, już od dawna spoczywają w grobach. Być może właśnie wtedy poczujecie nagły i niemożliwy do zaspokojenia głód wyobraźni i dojdziecie do wniosku, że ważne jest nie to, czy opisana tu historia wydarzyła się naprawdę, ale czy mogła się wydarzyć.

Nowy Jork, grudzień 1867 r.

Tam, gdzie wszystko jest niemożliwe, nagle wszystko staje się możliwe – przypomniał sobie nieoczekiwanie. Trzykrotnie stuknął laską w sufit i powóz zatrzymał się w porcie. Z zewnątrz dobiegło go wrzenie miasta, za którym tak bardzo tęsknił. Skrzypienie bloków linowych, bicie okrętowych dzwonów, poszczekiwanie psów i szalony stukot kół uderzających o bruk. Uchylił aksamitną zasłonę, jednocześnie gładząc brodę. Zza gęstej chmury lepkiego dymu dostrzegł las masztów, a jeszcze dalej rój promów kursujących pomiędzy brzegami szerokiej rzeki. Przewoziły pasażerów, dyliżanse, konie, wozy, kosze, skrzynie i całe mnóstwo beczek. Choć widział znacznie gorzej niż kiedyś, zdołał dojrzeć na horyzoncie dwa potężne okręty zmierzające dostojnie ku Europie. Sprawiały wrażenie luksusowych. Zaledwie kilka godzin wcześniej, w środku nocy, on sam zszedł z pokładu okrętu przybyłego z Liverpoolu. Zatrzymał się w hotelu przy Broadwayu, w jednym z tych apartamentów, w których tak lubowali się Amerykanie. Z westybulem i salonem wielkości londyńskiego mieszkania. Po przyjeździe udało mu się chwilę zdrzemnąć, trochę odświeżyć i doprowadzić ubranie do porządku. Był gotowy na spotkanie z Nowym Jorkiem i przeszłością.
Wysiadł z powozu.
Słońce oświetliło go jasnym i chłodnym światłem, jakby właśnie wyszedł na scenę. Był mężczyzną korpulentnym, noszącym się z dyskretną elegancją, na co wskazywały czarny surdut z wydatnym kołnierzem oraz biała koszula z czarną aksamitką pod szyją. Zniecierpliwiony, dostrzegł na koszuli żółtawą plamę – zapewne od zjedzonego na śniadanie jajka. Nerwowo potarł ją, szukając pomocy u odbijającego się w szybie powozu swego bliźniaczego ja – z falą kręconych siwiejących włosów nad uszami, podgolony-mi bakami zdradzającymi europejskie pochodzenie i oczami, które wydawały się nieustannie poszukiwać niezwykłych historii.

Z angielskim spokojem sięgnął prawą ręką po spoczywający na siedzeniu cylinder, a lewą po laskę. Zawsze i niezmiennie robił to właśnie w tej kolejności. Spojrzał na otaczający go wielokolorowy tłum – ludzi było znacznie więcej niż dawniej.
Rozpoznał tawerny z charakterystycznymi szyldami w kształcie boi, zapach morza i świeżo zgaszonego ogniska, tkwiące mu w pamięci od dwudziestu pięciu lat, kiedy to wracał do Londynu z Nowego Jorku, w którym przeżył najbardziej pasjonującą przygodę swojego życia. To jedyna historia, której przysiągł nie opisywać w żadnej ze swoich książek. Zdradził ją jedynie młodemu Juliuszowi Verne’owi, a i to dopiero po wielu latach i wielu szklaneczkach whiskey.
– Proszę pana… czy tu chce pan wysiąść?
Słowa woźnicy wyrwały go ze wspomnień. Zwracał się do niego z nieco przesadnym szacunkiem. Wydawało się, że go rozpoznał. Być może wtedy, gdy w hotelu podeszły do niego dwie damy, prosząc o autograf.
– Przyślą po mnie łódź. Ile jestem winien?
Woźnica zawahał się. Ściągnął czapkę. Przycisnął ją do piersi obiema rękami.
– Proszę mi wybaczyć, że się ośmielam, ale… nie rozumiem, dlaczego chce pan jechać na Wyspę. Jeżeli chce pan odwiedzić instytucje dobroczynne, to znajdzie pan odpowiedniejsze na Manhattanie. To nie miejsce dla dżentelmena, a tym bardziej nie dla…
– Ile się należy? – powtórzył Anglik, jakby wcale nie słuchał, jakby był gdzieś daleko, jakby cofnął się w czasie.
Mężczyzna jednym susem zeskoczył na ziemię.
– Już mi pan zapłacił. Miałem zaszczyt wieźć słynnego Karola Dickensa.
Pisarz wręczył mu kilka szylingów, których nie zdążył wymienić na dolary. Przeprosił, wymawiając każdą sylabę z akcentem, który oczarował woźnicę. Zachwycony mężczyzna przyjął zagraniczne monety – skarb, który przekaże dzieciom i wnukom. Po pierwsze, dlatego że dotknął ich przecież autor Olivera Twista, a po drugie, ponieważ w tamtych czasach raczej trudno było je wymienić.
– Niech Bóg panu błogosławi – powtarzał woźnica, odjeżdżając. Zatrzymał się kilka metrów dalej, poklepał konie i zszedł schodami w dół. Wyglądało to, jakby znikł pod ziemią. Czym prędzej chciał opowiedzieć o wszystkim kolegom przy piwie.
Karol – którego, skoro już wiemy, kim jest, będziemy nazywać po imieniu – zamknął oczy, by ochronić je przed lodowatym podmuchem. Tymczasem wokół toczyło się portowe życie. Wiatr dął zawzięcie, unosił grzywy koni i spódnice kobiet, łopotał żaglami statków i przynosił zewsząd więcej obcych dźwieków, niż słyszący je mógł rozpoznać. Nad wszystkie wybijał się wyraźny irlandzki akcent: głosy młodych ludzi, głosy dziewczynek i staruszek, głosy zmęczone i świeże… Kadłuby statków skrzypiały, ocierając się o pomost, jakby wypleciono je z wikliny. Nagle dobiegło go rżenie, a potem grzmot końskich kopyt, turkot kół i pokrzykiwania.
– Odsunąć się! – Czyjś głos wynurzył się z wrzawy
Otworzył oczy w samą porę, aby nie dać się przejechać przez czarnego konia z długą grzywą, który wyglądał, jakby uciekł z samego piekła.
Podnosząc cylinder z ziemi, pisarz przyglądał się powozowi z zakłopotaniem kogoś, w kim odżyło dawne wspomnienie. Koń z Czarną Marią – jakby wyjęte z sennego koszmaru. Czarny powóz bez okien, którym zesłanych na Wyspę przywożono na pomost.
Tak jak za pierwszym razem, gdy go ujrzał, tak i teraz wokół kotłował się tłum ciekawskich. Chcieli zobaczyć skazańców, podczas gdy strażnik próbował rozgonić zgromadzonych.
Wysiadali powoli. Niczym duchy opuszczające wielką i źle zamkniętą trumnę. Pierwsza szła zwalista kobieta z potarganym kokiem siwych włosów – być może postarzała prostytutka, pomyślał Karol. Następnie schowana pod chustą staruszka, trzęsąca się ze starości i zimna – pewnie jedzie do przytułku. Kilkuletni chłopiec wtulony w niewiele starszą dziewczynkę, która mogłaby być jego siostrą. Dwóch odpychających wyrostków, pokrytych taką warstwą brudu, że trudno było rozpoznać, jakiej są rasy. Jeden był biały, a drugi czarny. Wili się jak bazyliszki, kiedy policjant wyprowadzał ich z powozu. Bez wątpienia mieli trafić do więzienia. Drobna, młoda blondynka, która na przemian śmiała się i płakała, bo wiatr zerwał jej kapelusz. Niechybnie ofiara załamania nerwowego. Była tak nieprzytomna, że potknęła się i wpadła na jedną z przyglądających się scenie kobiet.
– Biedactwo. Przecież to dama. Pobyt na Wyspie ją zabije -jęknęła kobieta, podczas gdy jeden ze strażników wykręcał dziewczynie ręce i popychał ją w stronę pomostu.
Karol przyglądał się tej scenie, jak gdyby czytał rozdział książki, którą napisał dawno temu: podpici strażnicy uganiający się za prostytutkami, uciszający chorych i nerwowo popłakujący
staruszkowie… ale szybko wszyscy ucichli i jeden po drugim oddalali się w kierunku wielkiej rzeki.
Nadciągnęła mgła.
Łódź.
Zbliżała się powoli w ich stronę, popychana wiosłami, przy których siedziało sześciu więźniów ubranych w czarno-beżowe pasiaki. Na ciemnej burcie dostrzegł białe litery “Wyspa Blackwella”.
Nazwa, którą w Nowym Jorku niechętnie wypowiadano. Nazywano ją Wyspą, jakby była tą jedną jedyną, jakby Nowy Jork nie był jednym wielkim archipelagiem, jakby Manhattan też nie był wyspą.
Wszyscy, ciężkim krokiem, podeszli do łodzi. Kiedy Karol stanął przed jednym ze strażników i wręczył mu oficjalne pozwolenie na odwiedzenie Wyspy, ten tylko na niego spojrzał. Przeczytał. Ponownie spojrzał i znowu zaczął czytać. Potem kazał mu zająć miejsce u szczytu łodzi. Karol wykonał polecenie, posuwając się naprzód chwiejnym krokiem, jak uczące się chodzić dziecko. W końcu udało mu się usiąść. Jeżeli im się poszczęści, to zimno uciszy lamenty tych nieszczęśników – powiedział strażnik, zrzucając cumy z pomostu do brudnej wody. Cumy uderzyły w wodę, która rozprysnęła się, zanim zatonęły.
I tak łódź zniknęła pomiędzy oparami niczym w Styksie.
Ręce mu zdrętwiały. Otulony płaszczem chwilami tracił czucie w dłoniach. Płynęli w głąb East River i choć dystans dzielący ich od Nowego Jorku nie był duży, to miasto wraz z całym swoim gwarem i radością zniknęło za mgłą. Była tak gęsta, że Karol ledwie mógł rozróżnić sylwetkę chorej psychicznie dziewczyny, która siedziała bokiem do niego, na drugim końcu łodzi. Była tak sztywna i blada, że wydawała się lodową rzeźbą. Jaką skrywała historię? Tak bardzo przypominała… Karol postawił kołnierz. Zimno uprzytomniło mu także, że się starzeje. Znosi je coraz ciężej, pomyślał, prostując zdrętwiałe kolana. Po rzece płynęły szerokie lodowe kry Sunęły niczym ostrza noży, niczym kawałki rozbitego lustra, w których przeglądało się miasto. Pisarz zamknął oczy, aby ochronić je przed zimnymi podmuchami wiatru. W jego pamięci rozsypały się niedopasowane do siebie fragmenty układanki wspomnień z Wyspy: szaleńcy tańczący na łące, skuci kajdanami więźniowie maszerujący plażą, jego własne dłonie wkładające złoty kompas do podróżnego kufra, błysk towarzyszący jednemu z pierwszych zdjęć, jakie mu zrobiono.
Otworzył oczy.
Otaczała ich woda, a cisza wręcz ogłuszała. Z kieszeni wyciągnął pogniecione zdjęcie, które od pamiętnego dnia zawsze nosił przy sobie. Poniżej znajdował się napis: „Zakład psychiatryczny na Wyspie Blackwella, 1842 r.”. Była taka młoda. To ona. Trzydziestolatka siedząca na jego kufrze podróżnym przed budynkiem z kamienia. Wokół niej stała grupa ludzi tak malowniczych, że mogliby być postaciami z jednej z jego powieści: blondynek o kulach, staruszka z szyją i włosami upiększonymi papierowymi ozdobami, karłowaty albinos w nieokreślonym wieku i w zbyt dużej czapce, czarnoskóry wielkolud o pociągłej twarzy z pochodnią w dłoni, więzień w pasiaku z malującym się na twarzy niepewnym uśmiechem, ubrana w warstwy białych ubrań wysoka i chuda kobieta z rudymi włosami splecionymi w warkocz oraz młoda pielęgniarka z blond włosami pod czepkiem – Anne -powiedział pisarz na głos. Zdawała się świecić białym i tajemniczym światłem.
Jego pamięć bez zbytniego wysiłku podkoloryzowała tę scenę.
W końcu z bieli wynurzyło się światło.
Latarnia.
Wyspa wyrosła przed jego oczami, jak gdyby niewidzialna dłoń naszkicowała ją węglem na powierzchni mgły Tak jak wtedy, potężny budynek więzienia wydał mu się średniowieczną twierdzą, z wyrastającą w środku wieżą i powiewającym na jej szczycie proporcem w pasy i gwiazdy. Na północnym krańcu znajdowała się latarnia morska i łąka prowadząca do zakładu psychiatrycznego, a poniżej rysowały się sylwetki przytułku, sierocińca i zakładu poprawczego. Po plaży, we mgle spacerowały wyblakłe tygrysy Więźniowie zakuci w kajdany i uzbrojeni w szpadle oraz kilofy Nieco dalej grupka pielęgniarek dodawała bieli śniegowi. Karol przypomniał sobie: pierwszy przystanek to więzienie. Pod jego murami wysadzili trzech mężczyzn i zwalistą kobietę. Drugi przystanek – przytułek. Tu z pokładu zeszła staruszka, która trzęsła się tak bardzo, że ledwie mogła chodzić. Na trzecim przystanku z łodzi wyszła dwójka dzieci i wierzgający chłopcy. Mieli trafić do sierocińca i zakładu poprawczego. Ostatnim przystankiem był zakład psychiatryczny.
Dopłynęli do podniszczonego pomostu, od którego odchodziła ścieżka. W łodzi pozostali jedynie: młoda blondynka, pisarz oraz jeden ze strażników.
Karol ścisnął w dłoni pogniecioną fotografię i włożył ją na powrót do kieszeni płaszcza.
– Jesteśmy na miejscu. Za chwilę ktoś po pana przyjdzie -poinformował strażnik i wciągnął drewniany trap do łodzi.
W ten właśnie sposób przybysze wpadali w pułapkę Wyspy.
Łódź, gotowa wrócić do tamtego świata, odpłynęła cicho i szybko zniknęła. Pisarz błądził tak daleko wśród własnych wspomnień, że nie zwrócił uwagi na zbliżającą się za jego plecami postać.
– Pan Dickens – powiedział miły głos, który, jak się szybko okazało, należał do kobiety o kręconych włosach.
– Anne…
– Nie, proszę pana. Na imię mam Margaret, miło mi pana poznać – przedstawiła się dziewczyna tonem, który wydał mu się czuły.
Wyglądała na dwadzieścia kilka lat. Była wysoka. Miała kasztanowe włosy zwinięte w kok, zaczerwieniony od zimna nos i policzki, szerokie plecy, wąską talię i oczy uśmiechające się nawet wtedy, kiedy ich właścicielka nie poruszała żadnym mięśniem twarzy.
Karol zwrócił uwagę na naturalność, z jaką Margaret objęła zziębniętą dziewczynę, jednocześnie zarzucając jej na ramiona szorstki koc. Podeszli do starego powozu, który czekał przy drodze.
Pomogła wsiąść młodej pacjentce, a kiedy, oferując pomoc, podała ramię Karolowi, ten wbił w nią wzrok:
– Margaret, proszę odpowiedzieć mi „tak” lub „nie”, dobrze? Anne już tu nie ma, prawda?
Pielęgniarka uśmiechnęła się, a spomiędzy warg wymknął się jej obłoczek pary.
Zaprzeczyła ruchem głowy

Koń stąpał ostrożnie, ciągnąc za sobą powóz, który wyglądał, jak gdyby miał się lada moment rozpaść. Torował sobie drogę pomiędzy gęstymi zasłonami mgieł dzięki strażnikowi, który szedł przed nim z zapaloną pochodnią w dłoni, chociaż nie było jeszcze nawet południa. Przy drodze Karol zauważył przekrzywioną jak niegdyś drewnianą tabliczkę:
DROGA NIEDOSTĘPNA DLA GOŚCI
Margaret przez całą drogę nieustannie mu się przyglądała, pocierając jednocześnie dłonie dziewczyny, która zasnęła oparta o okno. Z kącika ust zwisała jej cienka i przeźroczysta nitka śliny Pielęgniarka patrzyła na niego z czułością i uśmiechała się bez skrępowania, ze śmiałością kobiety nieświadomej swojej urody.
Karol odwzajemnił uśmiech:
– Nowy Jork bardzo się zmienił, a Wyspa prawie wcale.
Zareagowała, jakby dotarła do niej głębia tego, co powiedział. Albo jakby znała go od co najmniej ćwierćwiecza.
– Jeżeli ma pan ochotę, zanim pokażę panu przygotowany na dziś pokój, możemy pójść na spacer. – Spojrzała przez okno. – O tej porze wiatr zaczyna przewiewać mgłę nad ocean. Nie ma pan bagażu?
Uśmiechnął się nostalgicznie. Nie, jedyny bagaż, jaki ze sobą miał, znajdował się w jego głowie.
Powóz zatrzymał się ze skrzypnięciem. Pasażerowie wysiedli. Przed nimi znajdowały się schody, przy których ustawili się do ostatniego zdjęcia, oraz masywny budynek z kamienia – budzący lęk zakład psychiatryczny na Wyspie Blackwella. Dickens przesunął po nim wzrokiem, próbując dostrzec jakąkolwiek zmianę: rozpoznał charakterystyczny ośmiokątny budynek, pod kopułą którego znajdowały się szerokie kręcone schody prowadzące do biur i ambulatorium. Przypomniał sobie stołówki zalatujące odorem brudnej wody, pełne szaleńców kiwających głowami w blasku światła z wysokich i wąskich okien. Towarzysząca im młoda dziewczyna wzdrygnęła się na ten widok. Jakby jakiś wewnętrzny alarm ostrzegał ją przed tym miejscem, z którego prawdopodobnie nigdy nie wyjdzie.
Karol poprawił cylinder na coraz bardziej przerzedzonych włosach, a Margaret pożegnała woźnicę gestem dłoni. Powiedziała, że odprowadzi dziewczynę do środka, a potem pójdą na spacer.

 
Wesprzyj nas