Książka, która weszła do kanonu literatury. Została wyróżniona prestiżową National Book Award, nominacją do Nagrody Pulitzera, National Book Critics Circle Award i którą czytelnicy wymieniają pośród stu najważniejszych książek, które trzeba przeczytać w życiu.


Odchodzi najbliższa osoba. Zostają rzeczy, wspomnienia, zostają uczucia.

Mijają miesiące, a ubrania wciąż równo wiszą w szafie, nienoszone buty stoją przy drzwiach, a książka leży otwarta na ostatnio czytanej stronie, do której wraca się raz po raz, próbując przywrócić do życia dobrze znany obraz.

***

Prawdziwa, boleśnie szczera, zapadająca w pamięć książka (…). Dokładne, wnikliwe świadectwo osobistego strachu i cierpienia po stracie (…). Czasem pojawia się też humor – autorka nie boi się mówić całej prawdy.
Robert Pinsky, The New York Times Book Review

Szokująca szczerość i przeszywająco prawdziwe szczegóły (…). Niezapomniany obraz utraty i żałoby.
Michiko Kakutani, The New York Times

Nie potrafię sobie wyobrazić ważniejszej książki niż ta (…). Nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłbym umrzeć, nie przeczytawszy tej książki.
John Leonard, New York Review of Books

Boleśnie piękna książka (…). Zdążyliśmy już pokochać pisarstwo Didion za jej szczególny spokój i elegancję, niezwykłe oko do wyłapywania absurdów i Orwellowską odrazę do wszelkiego rodzaju hipokryzji.
Gideon Lewis-Kraus, Los Angeles Times

Ta książka to akt niezwykłej literackiej odwagi. Pisarka, którą przywykliśmy podziwiać za jasność widzenia, pozwala nam obserwować, jak jej myśli nagle zasnuwa mrok żałoby (…). Aby uwiarygodnić swój ból, pokazuje nam, jak wyjątkową rzecz utraciła.
Lev Grossman, Time

„To naprawdę bardzo szczególna książka. Tak szczególna, że trudno ująć ją w jakieś ramy i mieć pewność, że niczego się nie uroniło”.
Jakub Winiarski

Książka ukazała się w 2005 roku i z miejsca stała w USA bestsellerem. Zdobyła uznanie krytyki, co znalazło odbicie w nagrodach: National Book Award w kategorii non-fiction oraz nominacje do Pulitzera i National Book Critics Circle Award. Jej status umocniły adaptacje teatralne – na Broadwayu w roli głównej wystąpiła Vanessa Redgrave, a w Sydney sztukę wystawiła Cate Blanchett. W Polsce monodram na podstawie Roku magicznego myślenia wystawił w 2008 roku Teatr Studio, a w roli głównej wystąpiła Ewa Błaszczyk

akt niezwykłej literackiej odwagi, niezapomniany obraz utraty i żałoby

Joan Didion – jedna z najbardziej znanych i utytułowanych eseistek, dziennikarek i powieściopisarek amerykańskich. W 2013 roku została wyróżniona prestiżową nagrodą nadawaną przez prezydenta Stanów Zjednoczonych najwybitniejszym twórcom kultury National Medals of Arts and Humanities.

Joan Didion
Rok magicznego myślenia
Przekład: Hanna Pasierska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 14 marca 2016
kup książkę

Rok magicznego myślenia


1

Życie zmienia się szybko.
Życie zmienia się w jednej chwili.
Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, się kończy.
Kwestia żalu nad sobą.

To pierwsze słowa zanotowane przeze mnie po tym, co się stało. Data zapisana przez komputer w programie Microsoft Word („ostatnio zachowany”): „20 maja 2004, 22.11”, ale zapewne musiałam otworzyć plik i odruchowo wcisnąć „zachowaj” przy zamykaniu. W maju nie wprowadzałam w tym tekście żadnych zmian. Nie wprowadzałam w nim żadnych zmian, odkąd napisałam te słowa w styczniu 2004 roku, dwa lub trzy dni po fakcie.
Przez długi czas nie napisałam nic więcej.
Życie zmienia się w jednej chwili.
Zwykła chwila.

W którymś momencie – by utrwalić to, co wydawało mi się najbardziej uderzające w całym wydarzeniu – zastanawiałam się nad dodaniem tych właśnie słów: „zwykła chwila”. Zrozumiałam natychmiast, że nie ma potrzeby dopisywać określenia „zwykła”, bo niemożliwe, abym zapomniała: nie opuszczało ono moich myśli ani na moment. W gruncie rzeczy to właśnie zwyczajna natura wszystkiego, co poprzedzało tamto wydarzenie, nie pozwalała mi uwierzyć, że było rzeczywiste, nie pozwalała przyjąć tego, włączyć do świadomości, pogodzić się z tym. Teraz wiem, że to nic niezwykłego: stykając się z nagłą katastrofą, skupiamy się na tym, w jak mało znaczących okolicznościach zaszło coś niewyobrażalnego: czyste błękitne niebo, z którego spadł samolot; banalna sprawa do załatwienia, z powodu której płonący samochód wylądował na poboczu; huśtawki, na których dzieci bawiły się jak zwykle, kiedy spomiędzy bluszczu zaatakował grzechotnik. „Wracał z pracy do domu – radosny, zadowolony z życia, zdrowy – i nagle go nie ma”, przeczytałam w relacji pielęgniarki z zakładu psychiatrycznego, której mąż zginął w wypadku na autostradzie. W 1996 roku przeprowadzałam wywiady z wieloma mieszkańcami Honolulu, obecnymi tam rano 7 grudnia 1941; bez wyjątku rozpoczynali wspomnienia o Pearl Harbor od poinformowania mnie, jaki to był „zwyczajny niedzielny ranek”. „Po prostu zwykły, piękny wrześniowy dzień”, powtarzają nadal ludzie, jeśli ich poprosić o opisanie poranka w Nowym Jorku, kiedy samoloty American Airlines lot 11 i United Airlines lot 175 uderzyły w wieże World Trade Center. Nawet raport Komisji 9/11 rozpoczyna się na tej natarczywie ostrzegawczej, lecz mimo to pełnej niedowierzania nucie narracyjnej: „wtorkowy ranek 11 września 2001 we wschodniej części Stanów Zjednoczonych był umiarkowanie ciepły i niemal bezchmurny”.
„I nagle go nie ma”. „Pośrodku żywota w śmierci jesteśmy”, recytują nad grobem członkowie Kościoła episkopalnego. Później uświadomiłam sobie, że musiałam powtarzać szczegóły tego, co się stało, każdemu, kto odwiedzał dom w ciągu owych pierwszych tygodni; wszystkim tym przyjaciołom i krewnym, którzy przynosili jedzenie, robili drinki i rozstawiali talerze na stole w jadalni dla gości, nieważne jak licznych, przebywających tam w porze obiadu lub kolacji; wszystkim tym, którzy zbierali talerze i chowali resztki do lodówki, włączali zmywarkę i zapełniali nasze (nie potrafiłam jeszcze pomyśleć moje) puste mieszkanie, nawet kiedy już się wycofałam do sypialni (naszej sypialni; tej, gdzie na sofie wciąż jeszcze leżał spłowiały szlafrok frotté rozmiaru XL kupiony w latach 70. u Richarda Carrolla w Beverly Hills) i zamknęłam drzwi. Owe chwile ogarniającego mnie nagle wyczerpania zapamiętałam najwyraźniej z pierwszych dni i tygodni. Nie przypominam sobie, bym opowiadała komuś o detalach, ale musiałam to robić, bo wydawało się, jakby wszyscy je znali. W pewnym momencie rozważałam możliwość, że dowiedzieli się o tym wszystkim od siebie nawzajem, natychmiast ją jednak odrzuciłam: wersja, którą znali, była pod każdym względem zbyt szczegółowa, by mogła zostać przekazana z ust do ust. Pochodziła ode mnie.
Wiedziałam o tym również dlatego, iż żadna usłyszana przeze mnie wersja nie zawierała szczegółów, którym nie potrafiłam jeszcze stawić czoła, na przykład o krwi na podłodze w salonie – pozostała tam, póki José nie przyjechał następnego ranka i jej nie wytarł.
José. Który należał do naszej rodziny. Który później tego samego dnia, 31 grudnia, miał lecieć do Las Vegas, ale tego nie zrobił. Ścierając krew tamtego ranka, płakał. Nie zrozumiał, kiedy mu pierwszy raz wyjaśniłam, co się stało.
Z pewnością nie byłam idealną przekazicielką wiadomości; moja wersja z jakichś względów okazała się zarazem zbyt brutalna i zbyt mglista, ton głosu z jakichś powodów nie zdołał oddać tego co najważniejsze w całej sytuacji (to samo niepowodzenie spotkało mnie później, gdy musiałam powiedzieć Quintanie), ale kiedy zobaczył krew, zrozumiał.
Rano przed jego przyjściem zebrałam porzucone strzykawki i elektrody do elektrokardiografu, ale nie potrafiłam spojrzeć na krew.
W największym skrócie.
W tej chwili, kiedy zaczynam pisać, jest popołudnie 4 października 2004.
Dziewięć miesięcy i pięć dni temu, 30 grudnia 2003, około dziewiątej wieczorem w naszym nowojorskim mieszkaniu, przy stole w jadalni, gdzie właśnie usiedliśmy do kolacji, mój mąż John Gregory Dunne rzekomo (lub w rzeczywistości) przeszedł nagły poważny incydent wieńcowy, w wyniku czego zmarł. Nasza jedyna córka Quintana od pięciu dni leżała nieprzytomna na oddziale intensywnej opieki medycznej w Beth Israel Medical Center’s Singer Division – szpitala mieszczącego się w tamtym czasie przy East End Avenue (zamknięto go w sierpniu 2004 roku), znanego powszechnie jako Beth Israel North albo „dawny szpital Akademii Medycznej” – odkąd coś, co zdawało się przypadkiem grudniowej grypy na tyle poważnym, by w świąteczny ranek zawieźć ją na ostry dyżur, przerodziło się błyskawicznie w zapalenie płuc i wstrząs septyczny. Oto moja próba zrozumienia okresu, który nastąpił później; tygodni, a następnie miesięcy, kiedy zostały wywrócone wszelkie moje ustalone wyobrażenia na temat śmierci; na temat choroby; na temat prawdopodobieństwa i szczęścia; na temat powodzenia i pecha; na temat małżeństwa, dzieci i pamięci; na temat żalu po stracie; na temat sposobów, w jakie ludzie radzą sobie lub nie radzą z faktem, że życie się kończy; na temat kruchości zdrowia psychicznego; na temat samego życia. Całe życie byłam pisarką. I jako pisarka już w dzieciństwie, na długo, zanim zaczęto publikować moje utwory, wyrobiłam sobie przekonanie, że rytm słów, zdań i akapitów – technika pozwalająca zatrzymać to, co jak sądziłam, ginie pod coraz bardziej nieprzenikliwą warstwą politury – kryje w sobie rzeczywisty sens. Mój sposób pisania definiuje to, kim jestem albo kim się stałam, a jednak tym razem wolałabym zamiast słów i ich rytmów mieć do dyspozycji montażownię i program Avid – edytor cyfrowy, dzięki któremu za dotknięciem klawisza mogłabym rozbić sekwencje czasowe, pokazać państwu jednocześnie wszystkie klatki pamięci, jakie w tej chwili stają mi przed oczami; niech państwo wybiorą ujęcia, nieznacznie różniące się wyrażenia, wariantowe interpretacje tych samych linijek. Tym razem, by odnaleźć sens, potrzebuję czegoś więcej niż słów. Tym razem potrzebuję wszystkiego, co jak sądzę, poddaje się zrozumieniu – choćby tylko ze względu na samą siebie.

2


Wtorek, 30 grudnia 2003.

Odwiedziliśmy Quintanę na OIOM-ie na szóstym piętrze Beth Israel North.
Wróciliśmy do domu.
Dyskutowaliśmy o tym, czy zjeść kolację na mieście czy w domu.
Powiedziałam, że rozpalę w kominku; że możemy zjeść w domu.
Ułożyłam drewno, zaczęłam przygotowywać jedzenie, zapytałam Johna, czy chce drinka.
Zrobiłam mu szkocką i zaniosłam do salonu, gdzie czytał w fotelu przy kominku; zwykle tam przesiadywał.
Książka, którą czytał, była oprawioną korektą Europe’s Last Summer: Who Started the Great War in 1914? Davida Fromkina.
Przygotowałam kolację, nakryłam do stołu w salonie, gdzie mogliśmy jeść, patrząc na ogień, kiedy zostawaliśmy sami w domu. Przyłapuję się na tym, że zwróciłam uwagę na fakt rozpalenia w kominku, ponieważ kominki były dla nas ważne. Dorastałam w Kalifornii; mieszkaliśmy tam razem z Johnem przez dwadzieścia cztery lata; w Kalifornii ogrzewaliśmy dom, paląc w kominku. Robiliśmy to nawet w letnie wieczory, żeby odpędzić wciskającą się do środka mgłę. Ogień oznaczał, że jesteśmy u siebie, że domknęliśmy krąg, że jesteśmy bezpieczni do rana. Zapaliłam świece. John poprosił o jeszcze jednego drinka, nim zaczniemy jeść. Nalałam mu. Siedliśmy do stołu. Skupiłam się na mieszaniu sałatki.
Mówił coś, potem umilkł.
W którymś momencie podczas sekund lub minuty poprzedzającej chwilę, gdy umilkł, zapytał, czy drugiego drinka zrobiłam mu ze szkockiej single malt. Odpowiedziałam, że nie; że użyłam tej samej co za pierwszym razem. „To dobrze – odparł. – Nie wiem, czemu wydaje mi się, że nie powinno się ich mieszać”. W innym momencie w ciągu tych sekund lub minuty tłumaczył, czemu pierwsza wojna światowa stanowiła kluczowe wydarzenie, które wpłynęło na kształt całego dwudziestego wieku.
Nie mam pojęcia, przy jakim temacie byliśmy – szkockiej czy pierwszej wojny światowej – kiedy umilkł.
Pamiętam tylko, że podniosłam wzrok. Lewą rękę trzymał uniesioną; siedział bez ruchu, bezwładnie zsunięty na krześle. W pierwszej chwili uznałam to za kiepski żart mający sprawić, by ciężar tego dnia wydał się możliwy do zniesienia.
Pamiętam, że powiedziałam: „Nie rób tak”.
Kiedy nie zareagował, pomyślałam, że zaczął jeść i zadławił się. Pamiętam, jak próbowałam go unieść z oparcia krzesła na tyle, by przeprowadzić manewr Heimlicha. Pamiętam jego ciężar, kiedy upadł naprzód, najpierw na stół, potem na podłogę. W kuchni obok telefonu przykleiłam kartkę z numerami pogotowia ratunkowego szpitala New York-Presbyterian. Przykleiłam ją nie dlatego, żebym się spodziewała takiej sytuacji. Zrobiłam to na wypadek, gdyby należało wezwać karetkę do kogoś z sąsiadów.
Kogoś innego.
Wybrałam jeden z numerów. Dyspozytorka zapytała, czy oddycha. Po prostu przyjedźcie, poprosiłam. Kiedy zjawili się sanitariusze, próbowałam im tłumaczyć, co się stało, zanim jednak skończyłam, zdążyli przekształcić część salonu, gdzie leżał John, w oddział ratunkowy. Jeden (było ich trzech, może czterech; jeszcze godzinę później nie potrafiłam tego określić) rozmawiał ze szpitalem o elektrokardiogramie, który jak się zdaje, właśnie tam przesyłali. Drugi odpakowywał pierwszą lub drugą z – jak się miało okazać – wielu strzykawek. (Epinefryna? Lidokaina? Prokainamid? Nazwy pojawiły się w mojej pamięci, nie mam pojęcia skąd). Pamiętam, jak powiedziałam, że być może się zadławił. Sugestię zbyto machnięciem ręki: drogi oddechowe były czyste. Używali teraz chyba elektrod do defibrylacji; próbowali przywrócić bicie serca. Uzyskali coś, co wydawało się normalnym rytmem (albo ja sądziłam, że go uzyskali; wszyscy milczeliśmy; John drgnął gwałtownie), potem rytm ustał i zaczęli od początku.
Pamiętam, jak ten przy telefonie powiedział: „Ciągle migocze”.
„Ma migotanie komór – poprawił mnie kardiolog Johna następnego ranka, kiedy zadzwonił z Nantucket. – W takiej sytuacji powiedzieliby, że ma migotanie komór”.
Może powiedzieli, że ma migotanie komór, a może nie. Migotanie przedsionków nie powoduje natychmiast ani w sposób nieunikniony zatrzymania serca. Migotanie komór tak. Być może chodziło o komory.
Pamiętam, że próbowałam poukładać sobie w myślach, co się stanie dalej. Ponieważ zespół karetki znajdował się w salonie, następnym logicznym krokiem powinno być udanie się do szpitala. Przyszło mi do głowy, że sanitariusze mogą bardzo niespodziewanie podjąć decyzję, by tam jechać, a ja nie będę gotowa. Nie będę miała pod ręką tego, co należy zabrać. Będę opóźniać ich pracę i mnie zostawią. Odszukałam torebkę, klucze i streszczenie dokumentacji medycznej Johna sporządzone przez jego lekarza. Kiedy wróciłam do salonu, sanitariusze wpatrywali się w ekran monitora ustawionego na podłodze. Nie mogłam zobaczyć ekranu, więc obserwowałam ich twarze. Pamiętam, jak jeden z nich zerknął na pozostałych. Kiedy podjęli decyzję, by ruszać, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Poszłam za nimi do windy i zapytałam, czy mogę też jechać. Odparli, że najpierw zjadą z noszami; mogę się zabrać drugą karetką. Któryś zaczekał ze mną, aż winda wróci na górę. Zanim zdążyliśmy wsiąść do drugiej karetki, ta wioząca nosze ruszała już sprzed budynku. Odległość od naszego domu do części szpitala New York-Presbyterian, która kiedyś nosiła nazwę New York Hospital, wynosi sześć śródmiejskich kwartałów. Nie pamiętam syreny. Nie pamiętam, czy był duży ruch. Kiedy dotarliśmy pod wjazd dla pogotowia, nosze znikały już w budynku. Na podjeździe czekał jakiś mężczyzna. Oprócz niego wszyscy w zasięgu wzroku mieli na sobie szpitalne stroje. On nie. „Czy to jest żona? – zapytał kierowcę, po czym zwrócił się w moją stronę. – Jestem pracownikiem socjalnym” – oznajmił, i chyba już wtedy wiedziałam.

 
Wesprzyj nas