Mroczna, a zarazem komiczna opowieść o ekscentrycznej rodzinie Berrych, posiadającej niezwykłą zdolność do pakowania się w coraz dziwaczniejsze sytuacje…


„Hotel New Hampshire” to klasyczny przykład tak zwanej „czarnej komedii”. Pierwsze skrzypce w tej brawurowo napisanej, przesyconej erotyzmem powieści grają członkowie rodziny Berrych, wiedzeni obsesyjnym pragnieniem stworzenia dochodowego hotelu.

Szukając odpowiedniego miejsca do realizacji projektu, a także własnego miejsca w życiu, co raz konfrontowani z niespodziewanymi tragediami, ludzie ci wikłają się w różne zwariowane sytuacje, które równie często wywołują u czytelnika salwy śmiechu, jak wyciskają mu z oczu łzy.

Przy lekturze tej świetnej powieści warto pamiętać o jednej z zawartych w niej maksym: „Życie jest na serio, a sztuka dla frajdy”.

John Irving (ur. 1942) – jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy. Debiutował w 1968 roku powieścią „Uwolnić niedźwiedzie”, a jego czwarta książka, „Świat według Garpa”, przyniosła mu rozgłos na skalę światową, została też z sukcesem sfilmowana. Jest znany i podziwiany na całym świecie, a jego powieści zostały przełożone na kilkadziesiąt języków.

John Irving
Hotel New Hampshire
Przekład: Michał Kłobukowski
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 17 marca 2016
kup książkę

Hotel New Hampshire


Wiele zawdzięczając niżej wymienionym książkom, autor pragnie podziękować ich twórcom: Carlowi E. Schorskemu za „Fin-de­Siècle Vienna”; Fredericowi Mortonowi za „A Nervous Splendor”; J. Sydneyowi Jonesowi za „Vienna Inside-Out”; Davidowi Pryce-Jonesowi i wydawcom serii Time-Life Books za książkę zatytułowaną „Vienna”; Gaetano Donizettiemu za „Łucję z Lammermooru”, której libretto w przekładzie i ze wstępem Ellen H. Bleiler ukazało się w „Dover Opera Guide and Libretto Series”; oraz Zygmuntowi Freudowi za „Interpretację marzeń sennych”.
Na osobne podziękowanie zasługuje Donald Justice. Również osobne podziękowania, a także szczególnie ciepłe uczucia kieruje autor pod adresem Lesley Claire i Okręgowego Ośrodka dla Kobiet Zgwałconych w Sonomie, działającego w Santa Rosa w Kalifornii.
W dniu 18 lipca 1980 roku hotel „Stanhope” na rogu Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy i Piątej Alei zmienił kierownictwo, właściciela i nazwę. Obecnie nazywa się „American Stanhope”. Tej znakomitej instytucji nie nękają już trudności, z którymi borykał się opisany na kartach niniejszej książki hotel „Stanhope”.

Niedźwiedź
zwany Stanem Maine

Tego lata, kiedy ojciec kupił niedźwiedzia, nikogo z nas nie było jeszcze na świecie; nie zostaliśmy nawet poczęci: ani Frank, najstarszy; ani Franny, najbardziej hałaśliwa; ani ja, następny z kolei; ani dwoje najmłodszych, Lilly i Jajo. Nasi rodzice wychowali się, co prawda, w tym samym miasteczku i znali się od małego, ale ich „pożycie”, jak je zawsze określał Frank, pozostawało kwestią przyszłości, kiedy ojciec kupował niedźwiedzia.
– Pożycie, Frank? – drwiąco pytała Franny; Frank był wprawdzie najstarszy, ale wydawał się od niej młodszy; zawsze traktowała go jak niemowlaka. – Lepiej powiedz, że się wtedy jeszcze nie rypali.
– Ich związek nie był jeszcze wtedy skonsumowany – oświadczyła przy jednej z takich okazji Lilly; chociaż najmłodsza (nie licząc Jaja), ku wiecznej irytacji Franny zachowywała się wobec nas wszystkich jak najstarsza siostra.
– Skonsumowany? – zapytała Franny. Nie pamiętam, ile miała wtedy lat, ale Jajo był na pewno za mały, żeby słuchać rozmów w tym stylu. – Chodzi po prostu o to, że mama i tata odkryli seks dopiero po tym, jak nasz stary kupił niedźwiedzia. Właśnie niedźwiedź podsunął im ten pomysł, bo był przecież taki wielki i jurny. Ciągle chędożył drzewa, bawił się własnym ptaszkiem i próbował gwałcić psy.
– Tylko czasem któregoś zmasakrował – z obrzydzeniem rzekł Frank – ale gwałcić nie gwałcił.
– Ale próbował – upierała się Franny. – Znasz przecież tę historię.
– Taty historię – powiedziała Lilly z nieco innym obrzydzeniem niż Frank, bo w nim odrazę budziła Franny, a Lilly brzydziła się tatą.
Do mnie więc, czyli do średniego, a zarazem najmniej przemądrzałego dziecka należy uporządkowanie kronik – o tyle, o ile to w ogóle wykonalne. Ulubioną opowieścią naszej rodziny były dzieje romansu ojca i matki: historia o tym, jak ojciec kupił niedźwiedzia i jak nasi rodzice, pokochawszy się, spłodzili Franka, Franny i mnie, jedno za drugim („Ryp, ryp, ryp”, powiedziałaby Franny), nim po krótkiej przerwie przyszli na świat Lilly i Jajo („Korek i Bąbelki”, jak mawia Franny). W dzieciństwie opowiadano nam historię – my zaś opowiadaliśmy ją sobie nawzajem, dorastając – głównie z lat, o których nic wiedzieć nie mogliśmy, a teraz widzimy je tylko poprzez rozliczne wersje, jakie przedstawili nam rodzice. Samych rodziców widzę w tej zamierzchłej przeszłości wyraźniej niż w czasach, które naprawdę pamiętam, bo kiedy i ja byłem już na świecie, żyło nam się różnie – raz pod górkę, raz z górki – toteż i moje sądy o tej epoce są mocno zygzakowate. W sprawie słynnego niedźwiedziego lata i czaru zalecanek moich rodziców stać mnie na bardziej ugruntowaną ocenę.
Za każdym razem, kiedy ojciec potknął się w opowiadaniu – kiedy się rozminął z wcześniejszą wersją albo opuścił któryś z naszych ulubionych epizodów – wrzeszczeliśmy na niego jak rozwścieczone ptaszyska.
– Kłamiesz, a jeżeli nie, to znaczy, że kłamałeś poprzednim razem – stwierdzała Franny, jak zwykle najsurowsza z nas wszystkich. On jednak niewinnie kręcił głową.
– Naprawdę nie rozumiecie? – dziwił się. – Po prostu dokładniej sobie tę całą historię wyobrażacie, niż ja ją pamiętam.
– Idź po mamę – komenderowała Franny, spychając mnie z kanapy. Kiedy indziej Frank zdejmował Lilly z kolan i szeptał jej na ucho:
– Idź po mamę.
W ten sposób wzywaliśmy matkę, żeby poświadczyła prawdziwość opowieści, którą ojciec – jak podejrzewaliśmy – zmyślał.
– Chyba że specjalnie opuszczasz najbardziej soczyste kawałki – mówiła Franny. – Bo ci się wydaje, że Lilly i Jajo są jeszcze za mali i nie mogą słuchać o tym całym pieprzeniu się na prawo i lewo.
– Nikt się wtedy nie pieprzył na prawo i lewo – odpowiadała matka. – Nie było takiej swobody i niewierności, jak dziś. Jeżeli dziewczyna poszła z kimś na noc albo wyjechała na weekend, nawet rówieśnicy mieli ją za dziwkę, a może i coś gorszego. „Takie jak ona trzymają się razem”, mawialiśmy. Albo: „Woda zawsze dąży do zrównania poziomów”.
W takich chwilach Franny – obojętne, czy miała osiem, dziesięć, piętnaście, czy dwadzieścia pięć lat – przewracała oczami i dawała mi kuksańca albo mnie łaskotała, a jeśli ja też ją połaskotałem, zaczynała się drzeć:
– Zboczeniec! Maca rodzoną siostrę!
Natomiast Frank – obojętne, czy miał dziewięć, jedenaście, dwadzieścia jeden, czy czterdzieści jeden lat – brzydził się rozmów o seksie i wygłupów w stylu Franny, więc szybko mówił do ojca:
– Nieważne. Jak to było z motocyklem?
– Nie, mów dalej o seksie – prosiła matkę Lilly bez śladu rozbawienia w głosie. Franny wtykała mi język w ucho albo przykładała usta do szyi i wydawała pierdliwy dźwięk.
– No cóż – mówiła matka. – Myśmy w mieszanym towarzystwie nie rozprawiali o seksie. Owszem, były pocałunki, były pieszczoty, czasem ostrożne, a czasem ostre. Zwykle robiło się takie rzeczy w autach. Zawsze trafiło się jakieś ustronne miejsce do parkowania. Oczywiście piaszczyste drogi zdarzały się dużo częściej niż dziś, było mniej ludzi, mniej samochodów, a te nowoczesne małe autka też jeszcze nie zdążyły się pojawić.
– Czyli mieliście gdzie się wyciągnąć – wtrącała Franny.
Matka spoglądała na nią, marszcząc brwi, i dalej opowiadała własny wariant historii z dawnych czasów. Owszem, trzymała się prawdy, ale za to przynudzała; nie miała szans dorównać ojcu w gawędziarstwie, toteż zawsze w końcu żałowaliśmy, żeśmy ją wezwali, chcąc sprawdzić kolejną wersję.
– Lepiej niech stary sam opowiada – mówiła Franny.
– Bo mama to jest taka poważna – dodawał Frank, marszcząc się.
– Frank, idź się pobaw własnym ptaszkiem – radziła Franny. – Od razu się lepiej poczujesz.
Ale Frank tylko jeszcze bardziej się marszczył. Po chwili mówił:
– Gdybyście zaraz na początku spytali tatę o motocykl, o jakiś konkret, lepiej by opowiadał, niż kiedy go zahaczacie o same ogólniki: ciuchy, zwyczaje seksualne i tak dalej.
– Frank, lepiej ty nam powiedz, co to jest seks – proponowała Franny, ale wtedy ojciec ratował nas z opresji, mówiąc tym swoim rozmarzonym tonem:
– Jedno wam powiem: w dzisiejszych czasach nie mogłoby się to stać. Pewnie wam się zdaje, że macie większą swobodę, ale prawo też jest bardziej rozbudowane. Taki niedźwiedź byłby dziś nie do pomyślenia. Byłby zakazany.
W tym momencie milkliśmy. Nagle ustawały swary. Kiedy ojciec mówił, nawet Frank i Franny przestawali się żreć, choćby siedzieli tuż obok siebie, choćby się dotykali; ja też mogłem siedzieć całkiem blisko Franny, czuć na policzku muśnięcia jej włosów, opierać się nogą o jej nogę, ale póki ojciec mówił, nawet nie pomyślałem o niej; Lilly zamierała bez ruchu (jak tylko ona potrafiła) na kolanach Franka. Jajo – przeważnie za mały, żeby słuchać, a co dopiero rozumieć – był dzieckiem tak cichutkim, że nawet u Franny na kolanach leżał spokojnie. Kiedy ja go brałem na kolana, za każdym razem zasypiał.
– Był to czarny niedźwiedź – mówił ojciec. – Ważył dwieście kilo i miał trochę zgryźliwe usposobienie.
– Ursus americanus – szeptem wtrącał Frank. – Nieobliczalny.
– Owszem – przytakiwał ojciec – ale raczej dobroduszny. Przeważnie.
– Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem – oświadczała Franny nabożnym tonem.
Właśnie od tej kwestii ojciec zwykle zaczynał; od niej też zaczął, kiedy pierwszy raz za mojej pamięci opowiadał tę historię:
– Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem.
Wysłuchałem tej wersji, siedząc u matki na kolanach; pamiętam, że czułem się, jakbym raz na zawsze zastygł w tym, a nie innym czasie i miejscu: na matczynym łonie; obok mnie Franny na kolanach u ojca, Frank osobno, siedzi po turecku na wyświechtanym dywanie we wschodni deseń, wyprostowany, a u boku ma pierwszego w naszej rodzinie psa; pies wabi się Smutek i straszliwie pierdzi, za co pewnego dnia zostanie uśpiony.
– Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem – zaczął ojciec. Gdy patrzyłem na Smutka – głupawego, kochającego labradora – pies urósł w moich oczach do rozmiarów niedźwiedzia, a potem się postarzał, osunął się u boku Franka, cuchnący i zmierzwiony, nim znów stał się po prostu psem (choć, co prawda, Smutek nigdy nie miał być „po prostu psem”).
Nie pamiętam, żeby za pierwszym razem siedzieli z nami Lilly i Jajo; byli widać tacy mali, że jeszcze nie brali w tym udziału – przynajmniej świadomie.
– Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem – mówił ojciec. – Był na ostatnich nogach.
– Ale innych nóg nie miał! – odpowiadaliśmy chórem. Frank, Franny i ja wykuliśmy na pamięć ten rytualny odzew; z czasem dołączyła do nas Lilly, a w końcu nawet Jajo, kiedy oboje poznali fabułkę w tę i z powrotem.
– Niedźwiedź już nie lubił się popisywać przed publicznością – ciągnął ojciec. – Wykonywał tylko niezbędne ruchy, jak automat. Oprócz motocykla nie kochał żadnego człowieka, zwierzęcia ani przedmiotu na świecie. Właśnie dlatego razem z niedźwiedziem musiałem kupić i motocykl. Z tego samego powodu względnie łatwo rozstał się z treserem i poszedł za mną, bo motor znaczył dla niego więcej niż jakikolwiek treser.
W późniejszych czasach Frank szturchał w tym momencie Lilly, która nauczona była pytać:
– A jak miał niedźwiedź na imię?
Frank, Franny, ojciec i ja krzyczeliśmy chórem:
– Stan Maine!
Nasz głupi niedźwiedź rzeczywiście wabił się Stan Maine, a ojciec kupił go latem trzydziestego dziewiątego roku (wraz z motocyklem firmy Indian wyposażonym w przyczepę, którą poprzedni właściciel sam zmajstrował) za dwieście dolarów i najlepsze ubranie, jakie miał w wakacyjnym kuferku.

Ojciec i matka mieli wtedy po dziewiętnaście lat; urodzili się w dwudziestym roku i wychowali w Dairy w stanie New Hampshire. Przez całe dzieciństwo i wczesną młodość raczej się unikali. Logiczny zbieg okoliczności – jeden z tych, które bywają podstawą wielu dobrych scenariuszy – sprawił, że ku obopólnemu zaskoczeniu spotkali się w pensjonacie zwanym „Aburthnot-Na-Przymorzu”; mieli w nim pracować przez całe lato – z dala od domu, jak im się wydawało, bo (w tamtych czasach i w ich pojęciu) z Maine do New Hampshire był kawał drogi.
Matka została pokojówką, ale wieczorami przebierała się we własną sukienkę i usługiwała przy kolacji; pomagała też podawać napoje pod namiotami na trawniku (odbywały się tam koktajle, na które przychodzono po tenisie, krokiecie czy golfie albo po wyścigach jachtów na morzu). Ojciec pracował jako kuchcik, dźwigał bagaże, ręcznie pełł pola golfowe, dbał, żeby białe linie autowe wokół kortów tenisowych były świeże i równe, a ludziom, którzy niepewnie trzymali się na nogach i w ogóle nie mieli prawa się znaleźć na jachcie, pomagał wejść na pokład lub wrócić zeń na keję tak, aby w miarę możności nie zrobili sobie krzywdy ani się nie zamoczyli.
Rodzice naszych rodziców pochwalali ten rodzaj pracy na lato, ale matkę i ojca upokorzyło to, że się tam na siebie natknęli. Bądź co bądź po raz pierwszy w życiu wyjechali latem z Dairy w New Hampshire i mieli nadzieję, że w szykownej miejscowości wypoczynkowej oni także – nikomu nieznani – zdołają roztoczyć wokół siebie pewien urok. Ojciec skończył tej wiosny prywatną szkołę dla chłopców, znaną jako Szkoła Dairy; dostał się do Harvardu i mógł od jesieni zacząć studia, wiedział jednak, że pojedzie tam dopiero w roku czterdziestym pierwszym, bo postanowił sam zarobić na czesne; ale latem trzydziestego dziewiątego roku w pensjonacie byłby wolał dać do zrozumienia gościom i reszcie służby, że prosto stamtąd wybiera się na uczelnię. Obecność matki, znającej jego sytuację, zmusiła go do wyznania prawdy: mógł zacząć studia, zarobiwszy potrzebną na ten cel sumę. Oczywiście to, że czeka na niego miejsce na Harvardzie, samo w sobie było już sporym osiągnięciem, które zdumiało większość mieszkańców Dairy w stanie New Hampshire.
Mój tata – Winslow Berry, syn trenera drużyny piłkarskiej ze Szkoły Dairy – nie całkiem spełniał wymagania stawiane dzieciom pedagogów: był przecież jedynym synem etatowego szkolnego osiłka. Jego ojciec, tak zwany Trener Bob, nigdy nie studiował na Harvardzie. Mało tego: panowało powszechne przekonanie, że nie zdoła wychować odpowiedniego kandydata dla tej uczelni.
Robert Berry przybył na wschód ze stanu Iowa, kiedy żona umarła mu przy porodzie. Na to, żeby wejść w rolę samotnego ojca, wychowującego swoje pierwsze dziecko, był trochę za stary: miał trzydzieści dwa lata. Przyjechał do Dairy, szukając szkoły, w której jego synek mógłby zdobyć wykształcenie; w zamian gotów był się sprzedać, żeby odtąd przez wiele lat uczyć gimnastyki w najlepszej szkole średniej, jaka obieca przyjąć chłopca, gdy ten osiągnie stosowny wiek. Szkołę Dairy trudno było nazwać bastionem wykształcenia na poziomie licealnym.
Swego czasu śniła być może o randze równej Exeterowi czy Andoverowi, ale w początkach dwudziestego wieku pogodziła się z tym, że przyszłość jej oparta będzie na kompromisie. Położona niedaleko Bostonu, wpuszczała w swe mury kilkuset chłopców odrzuconych przez tamte dwie szkoły i jeszcze setkę takich, którzy w ogóle nigdzie nie powinni byli się dostać. Program nauczania przyjęła standardowy, a zarazem mądry, ale stawiający i tak wyższe wymagania niż większość ciała pedagogicznego, nauczyciele jej bowiem też zostali przeważnie wcześniej odrzuceni przez inne tego rodzaju instytucje. Choć plasowała się wśród drugorzędnych szkół średnich Nowej Anglii, była znacznie lepsza niż okoliczne szkoły państwowe, a już zwłaszcza górowała nad jedyną konkurentką w samym mieście Dairy.
Właśnie tego typu szkoły bywają skłonne pójść na układ – chociażby taki jak ten, który zawarto z Trenerem Bobem, angażując go w zamian za marną pensyjkę oraz obietnicę, że jego syn Winslow będzie mógł się uczyć w Szkole Dairy (i to za darmo), kiedy dostatecznie podrośnie. Żadna z układających się stron – ani Trener Bob, ani dyrekcja szkoły – nie przewidziała jednak, jak zdolnym uczniem okaże się mój ojciec. Win Berry zdał do Harvardu wśród najlepszych, lecz nie zabłysnął aż tak, żeby dostać stypendium. Gdyby skończył lepszą szkołę, zdołałby się zapewne wystarać o jakieś stypendium dla studentów filologii klasycznej; czuł, że ma talent do języków, i początkowo zamierzał wybrać rusycystykę.
Mama jako dziewczyna nie mogła chodzić do tej samej szkoły, poszła więc do prywatnego seminarium dla dziewcząt w rodzinnym mieście. To także była drugorzędna szkoła, ale i tak lepsza niż państwowe liceum. Mieszkańcy Dairy nie mieli zresztą wyboru, jeśli nie chcieli, żeby ich córki uczyły się razem z chłopcami. W przeciwieństwie do Szkoły Dairy, dysponującej internatem, z którego korzystało dziewięćdziesiąt pięć procent uczniów, Liceum Żeńskie Ethel Thompson było po prostu prywatną szkołą dzienną. Rodzice matki, nie wiedzieć czemu jeszcze starsi niż Trener Bob, życzyli sobie, żeby ich córka przestawała wyłącznie z chłopcami ze Szkoły Dairy, zamiast z miejscowymi, ojciec jej bowiem był emerytowanym nauczycielem tejże szkoły (nazywano go Latin Emeritus), a matka – córką lekarza z Brookline w stanie Massachusetts, wydaną za absolwenta Harvardu; matka mojej matki miała nadzieję, że jej córce dane będzie pokusić się o podobny sukces. Nigdy wprawdzie nie skarżyła się na to, że jej własny harwardczyk wykradł ją z kręgów bostońskiej socjety i wywiózł do grajdołu, łudziła się jednak, że za to córka pozna któregoś z odpowiednich uczniów Szkoły Dairy i w ten sposób zajedzie z powrotem do Bostonu.
Mama – czyli Mary Bates – doskonale wiedziała, że mój ojciec – czyli Win Berry – nie jest tym odpowiednim chłopcem ze Szkoły Dairy, o którego idzie jej matce. Harvard Har­vardem, ale Win był przede wszystkim synem Trenera Boba, a poza tym zostać przyjętym na uczelnię to jeszcze wcale nie to samo, co studiować – albo mieć na to pieniądze.
Mojej matki jej własne plany – te, które miała latem trzydziestego dziewiątego roku – ani trochę nie nęciły. Staruszek Latin Emeritus dopiero co dostał wylewu; snuł się po swym domu w Dairy, zaśliniony i otępiały, trzęsąc się i mrucząc po łacinie. Żona umiała co najwyżej biernie martwić się o niego; lepiej działo się tylko wtedy, gdy młoda Mary mieszkała z rodzicami i opiekowała się nimi. Rodzice dziewiętnastoletniej Mary Bates byli starsi, niż zwykle bywają dziadkowie. Z poczucia obowiązku, choć niekoniecznie ze szczerej chęci, gotowa była zrezygnować ze studiów i zostać w domu, żeby się o nich troszczyć. Miała zamiar nauczyć się pisania na maszynie i znaleźć pracę w rodzinnym mieście. Posadę w pensjonacie „Arbuthnot-Na-Przymorzu” załatwiła sobie właściwie po to, żeby przeżyć coś na kształt egzotycznych wakacji, zanim się podda tej bliżej nieokreślonej mordędze, którą przyniesie jesień. Z góry sobie wyobraziła, że uczniowie Szkoły Dairy będą coraz młodsi i w końcu żaden nie zechce jej wykraść do Bostonu.
Choć Mary Bates i Winslow Berry razem dorastali, przez cały ten czas co najwyżej kiwali sobie głowami albo robili miny na powitanie.
– Tak jakbyśmy czekali na coś bardziej niedosiężnego. Sam nie wiem czemu – wyznał nam kiedyś ojciec. A jeśli w końcu sytuacja się zmieniła, to może dzięki temu, że po raz pierwszy przyjrzeli się sobie nawzajem z dala od rodzinnych, znanych na pamięć miejsc: pstrokatego miasteczka Dairy i równie pstrokatej Szkoły Dairy z przyległościami.
Ukończywszy w czerwcu trzydziestego dziewiątego roku Liceum Żeńskie Ethel Thompson, matka uświadomiła sobie z bólem, że w Szkole Dairy rozdano już matury, a samą szkołę zamknięto na lato; co szykowniejsi uczniowie (oczywiście przyjezdni) wrócili do domu – między innymi kilku, jak ich nazywała, „narzeczonych”, co do których mogła mieć nadzieję, że jeśli nie ten, to tamten pójdzie z nią na bal maturalny u Ethel Thompson. Nie znała miejscowych licealistów, a kiedy jej matka wysunęła kandydaturę Wina Berry’ego, mama wybiegła z jadalni.
– To może od razu zaproszę Trenera Boba, co? – krzyknęła do swojej matki. Jej ojciec, Latin Emeritus, podniósł głowę ze stołu, przy którym się zdrzemnął.
– Trener Bob? – spytał. – Czyżby ten kretyn znów przyszedł pożyczyć sanie?
Trener Bob, znany także jako Bob z Iowa, wcale nie był kretynem, ale z punktu widzenia Latina Emeritusa, który po wylewie miał trochę pogmatwane poczucie czasu, zatrudniany przez szkołę osiłek ze Środkowego Zachodu niezupełnie się mieścił w tej samej kategorii, co wykładający w tejże szkole akademicy. Przed wieloma laty, gdy Mary Bates i Win Berry byli mali, Trener Bob przyszedł pożyczyć stare sanie, wsławione tym, że niegdyś przez trzy zimy stały przed domem Batesów, ani razu nieruszone.
– Czy ten dureń ma konia, żeby go do nich zaprząc? – spytał żonę Latin Emeritus.

 
Wesprzyj nas