Czy w jesieni życia można zacząć wszystko od nowa? Odważyć się całkowicie zmienić sposób bycia? Czy warto? Na te poważne egzystencjalne pytania w lekki, zabawny, a zarazem głęboko poruszający sposób odpowiada Hotel Marigold.


Deborah Moggach Hotel MarigoldGrupa emerytów z kompletnie odmiennym bagażem życiowych doświadczeń daje się skusić reklamie ekskluzywnego hotelu i wizji sielskiego życia w Indiach. Marząc o pięknej pogodzie i tanich drinkach z sokiem z mango, opuszczają starą, dobrą Anglię.

Po przybyciu na miejsce odkrywają jednak, że hotel dni świetności ma dawno za sobą, obsługa jest nieco ekscentryczna, a czasy Indii pod brytyjskim panowaniem to odległa przeszłość. Ale szybko się przekonują, że na pełnię życia zawsze jest odpowiednia pora…

*

Ciepła, mądra, zabawna.
– “Guardian”
Doskonała… Powieść Moggach to prawdziwa uczta. Poruszająca, szczera, dowcipna.
– “Sunday Express”

Na podstawie książki w 2011 roku nakręcono znany film z m.in. Judi Dench, Maggie Smith, Billym Naughym i Tomem Wilkinsonem w rolach głównych. Powstała już także kontynuacja tego przeboju kinowego pt. Drugi hotel Marigold.

Deborah Moggach studiowała na Uniwersytecie w Bristolu, pracowała przez jakś czas jako kelnerka, nauczycielka i wydawca, po czym na dwa lata wyprowadziła się z USA do Pakistanu – tam zaczęła pisać.

Deborah Moggach
Hotel Marigold
Przekład: Magdalena Hermanowska
seria: Salamandra
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 2 lutego 2016
kup książkę

Deborah Moggach Hotel Marigold


Część pierwsza

1

Prawda cię uwolni.
Swami Purna

Muriel Donnelly, pani po siedemdziesiątce, spędziła na szpitalnym korytarzu czterdzieści osiem godzin. Przewróciła się na Peckham High Street i została przyjęta na oddział z licznymi otarciami, siniakami i podejrzeniem wstrząśnienia mózgu. Przez dwa dni leżała na oddziale ratunkowym, pozbawiona opieki, w ubraniu sztywnym od zakrzepłej krwi.
Tak głosiły nagłówki wszystkich tabloidów. DWA DNI! Dwie doby na szpitalnym korytarzu – stara, zaniedbana, samotna. Dziennikarze oblegali szpital St. Jude, zaczepiali pielęgniarki i oburzeni wykrzykiwali do swoich telefonów komórkowych, że takie rzeczy są niedopuszczalne. Fotografie ukazywały jej zwieszoną siwą głowę i podbite oko. Czy ta dzielna emerytka przetrwała niemieckie bombardowanie tylko po to, by doczekać takiego losu? Jej wizerunek poznał cały kraj: oto Muriel Donnelly, najświeższa ofiara upadającego systemu opieki zdrowotnej, najnowsza pozycja w szokującej statystyce będącej dowodem na to, że brytyjska służba zdrowia, niegdyś najlepsza na świecie, rozpada się w zamęcie braku funduszy, cięć kadrowych i podupadającego morale.
W „Daily Mail” ukazał się przepojony bólem i pytaniami bez odpowiedzi artykuł, w którym przeprowadzono swego rodzaju wewnętrzne śledztwo. Wywiadu udzielił doktor Ravi Kapoor, człowiek bardzo zmęczony, ale uprzejmy. Doktor powiedział, że pani Donnelly otrzymała należytą opiekę i właśnie czeka na łóżko. Nie wspomniał, że mógłby zabić za jedną godzinę snu. Nie wspomniał też, że od kiedy zamknięto oddział ratunkowy w sąsiednim szpitalu, jego własna placówka – czyli szpital St. Jude – musi sobie radzić z podwójną liczbą pijaków, narkomanów po przedawkowaniu oraz ofiar bezsensownej przemocy; że St. Jude zostanie wkrótce zamknięty, ponieważ parcelę w centrum Lewisham, na której stoi, uznano za zbyt drogocenną dla chorych ludzi, i że prywatny koncern, który ją przejął, sprzedał ziemię sieci Safeways, a ta zamierza zbudować tu supermarket.

Wyczerpany Ravi dotarł do domu w Dulwich. Idąc ścieżką, przystawał co chwilę, by zaczerpnąć powietrza. Była siódma wieczór, gdzieś śpiewał ptak. Wzdłuż ścieżki rosły żonkile, które zdążyły już wyschnąć na wiór. Wiosna przyszła i odeszła, a on nawet tego nie zauważył.
Pauline czytała w kuchni „Evening Standard”. Historia Muriel Donnelly nabrała rozpędu i rozrosła się do monumentalnych rozmiarów; opisywano podobne przypadki i cytowano wypowiedzi oburzonych krewnych. Ravi otworzył karton soku jabłkowego.
– Rzecz w tym, że nie powiedziałem całej prawdy i nie wyjawiłem, dlaczego nikt nie zbadał tej starej jędzy.
Pauline podała mu szklankę.
– A dlaczego nikt tego nie zrobił?
– Bo nie pozwalała, żeby dotykały jej jakieś brudasy.
Pauline wybuchnęła śmiechem. W innym czasie, a może już nawet w innym życiu, Ravi śmiałby się razem z nią. Ale te stare, dobre czasy, kiedy odprężony i wypoczęty miał dość siły i energii, by się śmiać, bezpowrotnie minęły.
Na górze ktoś spuścił wodę w toalecie.
– Kto to? – Ravi podniósł głowę.
Zapadła cisza.
– Chciałam ci powiedzieć – odezwała się po chwili Pauline.
– Kto tam jest?
Nad ich głowami zaskrzypiały kroki.
– On długo nie zostanie, naprawdę, nie tym razem – zapewniła go. – Powiedziałam mu, żeby się zachowywał…
– Kto to jest?
Oczywiście wiedział kto.
Pauline spojrzała mu w oczy.
– To mój ojciec.

Ravi był współczującym człowiekiem. Jako lekarz opiekował się chorymi i składał połamanych. Był wielkim oparciem dla poszkodowanych w wypadkach, ofiar przemocy, a nawet dla tych, którzy okaleczali się sami. Tamował krwotoki i opatrywał rany ludzi, którzy zeszli na złą drogę: niekochanych, odrażających, brudnych i złych. Nikomu nie odmawiał pomocy. Ale taka praca wymagała oczywiście dystansu. Już dawno temu Ravi nauczył się czegoś w rodzaju odrętwiałej empatii. Ludzkie ciało stanowiło problem, który należało rozwiązać. Aby je uleczyć, musiał naruszyć czyjąś prywatność i zbadać je swymi zręcznymi palcami. Chorzy ludzie byli przerażeni i totalnie samotni, bo choroba to stan największej samotności.
Praca odgradzała Raviego od świata, który zarzucał go swoimi ofiarami; kiedy drzwi szpitala otwierały się z cichym westchnieniem, ranni i chorzy trafiali prosto w jego ręce. On tymczasem trwał w zawieszeniu, oddzielony od życia, do którego wracał po dyżurze. A kiedy już znalazł się w domu, zmywał z siebie szpitalne zapachy i stawał się zwyczajnym człowiekiem. Nieprzewidywalnym, niepewnym, wymagającym i drobiazgowym, miłośnikiem muzyki chóralnej i gier komputerowych, dość sympatycznym, chociaż odrobinę sztywnym. I oczywiście nadal był pełen współczucia, ale ni mniej, ni więcej niż inni ludzie. W końcu nigdzie nie było powiedziane, że przysięga Hipokratesa obowiązuje również w domu. A już szczególnie nie wtedy, gdy przebywał w nim taki stary i obrzydliwy sukinsyn jak Norman.
Już po tygodniu Ravi miał ochotę zamordować teścia. Norman był emerytowanym inżynierem i strasznym nudziarzem z obrzydliwymi nawykami. Z ostatniego domu seniora wyrzucono go za to, że wkładał pielęgniarce rękę pod spódnicę. Określono ten incydent jako „niestosowne zachowanie seksualne”, chociaż Ravi nie potrafił sobie wyobrazić, jakie zachowanie można by nazwać stosownym w odniesieniu do Normana, który niczym zdarta płyta powtarzał w kółko te same erotyczne anegdoty. W tym tygodniu Ravi już dwa razy słyszał opowieść o tym, jak Norman złapał rzeżączkę w Bulawayo. Jako lekarz był narażony na wysłuchiwanie jego najbardziej pikantnych wspominek wygłaszanych chrapliwym szeptem.
– Daj mi trochę viagry, kolego – żądał Norman, gdy Pauline wychodziła z pokoju. – Założę się, że masz tam coś schowane na górze.
Facet obcinał sobie w salonie paznokcie u nóg! Ohydne, pożółkłe łuski. Ravi nigdy go nie lubił, a czas zmienił brak sympatii do tego starego kozła w poplamionych spodniach i lipnym wojskowym krawacie w głęboką odrazę. Będąc bezwzględnym egoistą, Norman przez całe życie zaniedbywał córkę. Jednak gdy dziesięć lat temu rak trzustki uwolnił wreszcie od cierpień jego żonę, która z anielską cierpliwością znosiła swoje ciężkie życie, Norman zaczął żerować na Pauline.
Pewnego razu podczas safari w Kenii Ravi obserwował guźca, który przedzierając się do wodopoju, odpychał każde zwierzę, jakie stanęło mu na drodze. I z jakiegoś powodu zachował w pamięci wyraźny obraz jego ubłoconego zadu.
– Dłużej tego nie zniosę – syknął.
On i Pauline musieli teraz szeptać do siebie jak dzieci, bo mimo ogólnego wyniszczenia Norman miał zadziwiająco dobry słuch.
– Robię wszystko, co w mojej mocy, Ravi. Jutro jadę w kolejne miejsce, ale ciężko będzie coś dla niego znaleźć. Wiesz przecież, że wieści szybko się rozchodzą.
– A nie możemy go po prostu odesłać?
– No tak, ale gdzie? – zapytała.
– Gdzieś bardzo, bardzo daleko.
– To nie było miłe, Ravi. On jest moim ojcem.
Ravi spojrzał na żonę. Zmieniała się, gdy ojciec był w pobliżu. Stawała się bardziej potulna, nawet świętoszkowata; taka obowiązkowa i posłuszna córka, która pragnie, by dwaj mężczyźni jej życia się dogadali. Śmiała się piskliwie z jego okropnych dowcipów i chciała, żeby Ravi się do niej przyłączał.
Była w tym jakaś przesłodzona sztuczność.
Co gorsza, gdy Norman przebywał w ich domu, Ravi zauważał między nimi wiele podobieństw. Pauline miała kwadratową, dużą szczękę swojego ojca i jego małe oczka. U niego wyglądały wprawdzie jak świńskie, ale mimo to podobieństwo nadal było widoczne.
W ciągu ostatniego roku Norman bywał u nich już kilkakrotnie – zdarzało się to zawsze wtedy, gdy wyrzucano go z kolejnego domu opieki. Te pobyty za każdym razem się przedłużały, ponieważ coraz trudniej było znaleźć ośrodek, w którym o nim nie słyszano. „Ten człowiek stanowi zagrożenie”, powiedział kierownik ostatniej placówki. „Zupełnie jak w Bennym Hillu. Straciliśmy przez niego wspaniałą dziewczynę z Nowej Szkocji”.
– Rzecz w tym, że on się boi kobiet – stwierdził Ravi. – Dlatego musi je cały czas posuwać.
– Przynajmniej ktoś to robi – odparła Pauline i wymownie spojrzała na męża.
W ciszy przygotowywali niedzielny lunch. Ravi szarpnął drzwiczki piecyka i wyjął z niego blachę do pieczenia.
– Jestem taki zmęczony – powiedział.
To prawda. Był wykończony. Potrzebował czasu, żeby odżyć i dojść do siebie. Potrzebował zdrowego snu. Marzył, żeby się położyć na sofie i posłuchać Requiem Mozarta. Tylko pod tym warunkiem mógłby znowu stać się mężem, a nawet więcej – istotą ludzką. A dom, kiedy przebywał w nim Norman, wydawał się taki mały. Ravi żył w nieustającym napięciu i odczuwał je w całym ciele. Norman był w każdym pomieszczeniu, do którego on wchodził. Tak jak wówczas, gdy słuchał Lacrimosy, a teść wpadł do pokoju z zawieszonym na szyi radiem tranzystorowym, które transmitowało właśnie mecz krykieta ze Sri Lanki.
– Używa mojego komputera.
– Nie zmieniaj tematu – powiedziała Pauline.
Cały dom śmierdział papierosami Normana. Kiedy wygonili go na zewnątrz, patio szybko pokryło się petami i wyglądało tak samo jak wejście do szpitala St. Jude.
– Wchodzi na strony pornograficzne. – Kiedy Ravi zajrzał do swojego gabinetu, fotel był odsunięty od biurka, a w powietrzu unosiła się atmosfera profanacji. Na talerzyku pod paprotką tonęły niedopałki.
Pauline otworzyła opakowanie fasolki. Oboje doskonale wiedzieli, o czym rozmawiają.
– Przepraszam. – Ravi pogłaskał ją po głowie. – Ja naprawdę chcę. Chodzi po prostu o to, że ściany są takie cienkie.
To była prawda. W nocy, kiedy leżeli w łóżku, Ravi niemal czuł Normana, który w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów leżał w chlewie będącym niegdyś pokojem gościnnym.
– Ale on teraz śpi – powiedziała Pauline.
– Owszem, słyszę to nawet zbyt wyraźnie.
– On jest niesamowity – stwierdziła Pauline. – Nie znam nikogo, kto potrafiłby jednocześnie chrapać i pierdzieć.
Ravi się roześmiał. W jednej chwili zostali konspiratorami. Pauline odłożyła fasolkę na blat i podeszła do męża. Ravi objął ją i pocałował, tak prawdziwie i gorąco, po raz pierwszy od wielu tygodni. Rozchyliła usta pod naciskiem jego warg; kiedy jej język splótł się z jego językiem, Ravi poczuł w sobie ogień.
Pchnął żonę na szafkę. Pauline była gorąca od kuchennego żaru. Położył rękę na jej spoconym dekolcie, a potem sięgnął dalej pod sztywny kuchenny fartuch i bluzkę. Dotknął sutka, a Pauline poczuła, jak uginają się jej nogi.
– Kochanie – powiedział.
Przywarła do niego, a on położył dłoń na jej plecach, by gałki szafki nie wbijały się boleśnie w jej plecy.
– Chodźmy na górę – szepnęła.
Wtedy usłyszeli jakiś hałas i szybko się od siebie oderwali. Do kuchni wkroczył Norman, zapinając rozporek.
– Ale miałem gigantyczne sranie. To pewnie po tym wczorajszym kurczaku z groszkiem – powiedział, zacierając ręce z zadowolenia. – Coś tu nieźle pachnie.

* * *

Norman Purse był mężczyzną pełnym wigoru. W tej sferze nie miał żadnych problemów. Budował mosty i dzięki swojej pracy był wszędzie. Zjechał całą Malezję i Nigerię; zwiedzał jaskinie rozkoszy w Bangkoku i Ibadanie i był dumny ze swoich zdolności językowych. Potrafił powiedzieć „Pokaż mi swoją cipkę” w sześciu afrykańskich narzeczach. O tak, Norman miał ptaszka ze stali.
Jego żona Rosemary nie robiła z tego afery. Kiedyś była śliczną dziewczyną, miała zgrabne kostki i różową cerę. Ale był jeden kłopot – była cholernie ładna, nawet za bardzo. A pewnych rzeczy facetowi nie wypadało robić z dobrze wychowaną angielską różą. Poza tym była przecież jego żoną. Po kilku latach przekwitła tak jak wszystkie róże i zamieniła się w bezbarwną kobietę w średnim wieku, która przygotowywała dla niego posiłki, kręciła się po domu, robiąc to wszystko, co zazwyczaj robią kobiety, i prawie nie zwracała na niego uwagi. Trzeba przyznać, że nie była wulkanem dobrego humoru. Tylko raz słyszał, jak się śmiała; zza zamkniętych drzwi dobiegały rozbawione głosy żony i córki, ale gdy stanął w progu i zapytał, co je tak bawi, podskoczyły jak króliki. A potem, kiedy już odszedł, znowu zaczęły chichotać.
Kobiety to naprawdę dziwne istoty.
Rosemary nie żyła już od wielu lat, a jego córka sama stała się matroną w średnim wieku. O ile dobrze pamiętał, dobiegała pięćdziesiątki. Robiła karierę, pracowała jako agentka w biurze podróży i nigdy nie znalazła czasu, żeby dać mu wnuki. Ale była cholernie dobrą kucharką, tak samo jak jej matka, a jej potrawy były o niebo smaczniejsze niż te pomyje, które serwowano Pod Bukami. Ravi też potrafił upichcić niezłe żarcie, bo – jak mówił – gotowanie pomagało mu się odprężyć. Norman lubił dokuczać zięciowi: „Chcesz coś na wynos?”, pytał, wchodząc do kuchni i gładząc się po brzuchu. „Mógłbym zamordować jakiegoś Hindusa”.
Norman mieszkał z nimi już od miesiąca i bardzo to sobie chwalił. Oczywiście nie mógł już wrócić do bungalowu, ponieważ domek się spalił. Wszystko przez tego przeklętego elektryka, co za pedał z niego. Wszyscy obwiniali o pożar Normana i twierdzili, że na pewno przysnął z papierosem, ale to było kłamstwo i oszczerstwo. Co chcieli przez to powiedzieć? Że zaczyna świrować? Może miał słabe serce i sporadyczne problemy z pęcherzem, ale przynajmniej zachował zdrowy rozsądek i bystry umysł w przeciwieństwie do niektórych osób z zakładów karnych zwanych domami opieki, gdzie był więziony. Większość tych staruchów to kompletni idioci, którzy włóczyli się w nocnych koszulach i gadali do siebie. A jego córka ma chyba serce z kamienia, skoro go tam wysłała. Korytarze śmierdzące środkiem odkażającym, stukot balkoników, rzędy krzeseł zwróconych ku smaganemu deszczem morzu i koszmarne strażniczki, które nie były w stanie poradzić sobie z krzepkim mężczyzną. Żałosne stare wiedźmy, niechybnie same lesby.
I takie miejsca nazywali domami. Ktoś miał specyficzne poczucie humoru. Dom był tam, gdzie mieszkała jego córka, na Plender Street. Powinna się zaopiekować starym ojcem, to należało do jej obowiązków. I nie był to jednostronny układ. On również mógł się na coś przydać i na przykład zająć się domem, kiedy oni byli w pracy. Wszędzie kręciło się tylu włamywaczy, nawet w Dulwich.
Był słoneczny majowy poranek. Norman nalał wody do garnka, potem dodał trochę płynu do naczyń, a na koniec włożył swoje chusteczki do nosa, żeby je wygotować. Był w świetnym nastroju. Rano spędził przyjemnie czas na masturbacji, potem opróżnił jelita i wyczyścił nos. Zużył do tego mnóstwo chusteczek. Później zjadł obfite śniadanie złożone z płatków z błonnikiem i trzech tostów z tą pieprzoną niskocholesterolową margaryną, którą kupiła dla niego Pauline.
Radio zawieszone na szyi – powiesił je tam, żeby mieć wolne ręce – podawało poranne wiadomości. Czeka nas wybuch demograficznej bomby emerytalnej. Na powierzchni wody ukazała się zielona piana. W ciągu najbliższych trzydziestu lat populacja starszych ludzi zwiększy się o dwie trzecie. Norman zmniejszył ogień i wyszedł z domu.
Plender Street była przyjemną ulicą, przy której wznosiły się wiktoriańskie rezydencje – ciche i pełne zieleni, z symbolami straży sąsiedzkiej w oknach. Ravi dobrze zarabiał, a Pauline też z pewnością dokładała swoje kilka groszy. O takich jak Ravi mawiało się, że są niczym ciasto biszkoptowe: z wierzchu żółci, w środku biali.
Chodnikiem szła jakaś urodziwa gospodyni domowa z wózkiem; Norman uchylił kapelusza, kiedy ją mijał. Wyglądała na zaskoczoną; cóż, dobre maniery były w tych czasach rzadkością. Przyspieszyła kroku, a on dalej jej się przyglądał; ładny tyłeczek. Miała małe dziecko, więc prawdopodobnie brakowało jej bzykanka. Norman zagwizdał wesoło; gwizdanie to kolejna rzecz, której się już nie słyszało. To miejsce bardzo mu odpowiadało; na miłość boską, przecież to był jego dom. Ładny pokój i jedzenie pod ręką. Nie, tym razem na pewno się go tak łatwo nie pozbędą. Wiedział, że Pauline już się rozgląda za kolejnym więzieniem dla niego. Przeszukiwała Internet, ale do tej pory nie miała szczęścia.
Za to Norman doskonale się bawił. Ravi był strasznym marudą, a w ostatnich latach jeszcze mu się pogorszyło. Wszystko musiało być idealnie. Norman wiedział, jak go wkurzyć – wrzucał niedopałki do piecyka gazowego i wyjmował sztuczną szczękę w trakcie oglądania telewizji. Uwielbiał słuchać, jak zięć gwałtownie wciąga powietrze. Wiedział jednak, że dalej nie może się posunąć. Miał doskonale rozwinięty instynkt przetrwania.
Do tego Ravi był strasznie pruderyjny. To zabawne, wziąwszy pod uwagę, że był lekarzem i wkładał ręce Bóg wie gdzie. Norman opowiedział mu kiedyś dowcip o żonie ginekologa, która pyta męża, czy miał dobry dzień w dziurze. Nawet się nie uśmiechnął. Jakiś czas temu poprosił go o viagrę. „Obawiam się, że to niemożliwe”, odparł wówczas Ravi. Co za świętoszek! Kiedyś Norman widział, jak zięć czyta w pociągu instrukcję bezpieczeństwa. W pociągu. Instrukcję bezpieczeństwa. I nie pozwolił mu o tym zapomnieć.
Norman wszedł do sklepu Casablanca Food and Wine. Za ladą stała jakaś śniada panna, której nigdy wcześniej tu nie widział.
– Witaj, skarbie – powiedział i lekko uchylił kapelusza. – A cóż taka śliczna dziewczyna robi w takim miejscu?
– To sklep mojego taty.
– Aha. A jak masz na imię?
– Sultana.
– Sultana! – zachrypiał Norman. – Masz ochotę na randkę?
Dziewczyna obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Cóż, nie szkodzi, pomyślał. Kupił paczkę fajek i dwie puszki piwa. Sultana trzymała w ręce telefon komórkowy i szybko przebierała po nim kciukiem; pewnie pisała te, jak im tam… esemesy. Co nie przeszkadzało jej go obserwować. Norman spojrzał z utęsknieniem na półkę z czasopismami. Przez chwilę doznał owego osobliwego uczucia, którego rzadko doświadczał: zakłopotania. Po prostu nie mógł, nie w obecności tej cudownej istoty, tak młodej i wilgotnej.
Nie pozostało zatem nic innego, jak pójść do sklepu na głównej ulicy. Zabrało mu to dobre dziesięć minut, bo ból pleców nie odpuszczał. W końcu zdołał jednak osiągnąć upragnioną anonimowość, którą zapewniały przejeżdżające z hukiem samochody, i wszedł do jakiegoś kiosku.
– Dzień dobry – powiedział do mężczyzny za ladą. Przebiegł wzrokiem najwyższą półkę z czasopismami, a potem za pomocą laski strącił z niej egzemplarz „Azjatyckich Laseczek”. Schylił się, żeby go podnieść, i nagle poczuł ostre ukłucie bólu w kręgosłupie. Zastygł w bezruchu i zgięty wpół czekał, aż ból minie.
– Tutaj, dziadku. – Sprzedawca podszedł do niego i podniósł „Azjatyckie Laseczki”.
– To dla mojego zięcia – mruknął Norman znad podłogi. – Jest Hindusem.
– Nie wątpię. – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. – Domyślam się też, że chciałby, żeby mu to zapakować.
Norman wykuśtykał na ulicę, ściskając kurczowo swoją paczkę. Podskoczył, bo w pobliżu zawyła syrena wozu strażackiego, który przemknął obok z ogromną prędkością. Nagle zapragnął się znaleźć w domu, bezpiecznie ulokowany na kanapie. Dzisiaj świat wydawał mu się bardziej nieprzyjazny niż zwykle: ruch uliczny, nieostrożni przechodnie, bezczelny sprzedawca. Ktoś rozładowywał skrzynkę z butelkami.
Norman jeszcze raz podskoczył. Chciał, żeby jego córka była w domu, a nie w jakimś oddalonym o wiele mil biurze. Podałaby mu filiżankę herbaty, wtarła maść przeciwbólową w plecy i powiedziała, że wcale nie jest taki stary, że wszystko będzie dobrze i że jeszcze nie umiera.
Norman przystanął i oparł się na lasce. Nagle zobaczył siebie takim, jakim widzieli go inni. Trwało to tylko krótką chwilę, jakby rozstąpiły się chmury. A po chwili znów przesłoniły widok.
Tęsknię za żoną, pomyślał. Rosemary by zrozumiała. Ta myśl tak go zdumiała, że nie zauważył, co się dzieje na końcu ulicy. A coś było nie tak. Coś, co wyglądało jak wóz strażacki, który zaparkował przed domem jego córki. A obok niego tłum gapiów. Norman przykuśtykał trochę bliżej. Zatrzymał się i popatrzył.
Z okna domu przy Plender Street 18 wydobywał się gęsty czarny dym.

 
Wesprzyj nas