Raz na wozie, raz pod wozem. Brytyjski humor, literacki talent i nieszablonowa historia. Najnowsza powieść autora głośnego debiutu Wszechświat kontra Alex Woods.


Lustrzany świat Melody BlackJak to nieraz w życiu bywa, wszystko zaczęło się od trupa. To był zwykły sąsiad, nie ktoś, kogo Abby dobrze by znała, jednak mimo wszystko… Znalezienie zwłok, podczas gdy przyszło się pożyczyć puszkę pomidorów, może być lekko szokujące. A przynajmniej powinno być.

Teraz, ponownie analizując minione wypadki, kobieta nie może pozbyć się wrażenia, że wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby feralnej środy nie weszła do mieszkania naprzeciwko. A z pewnością nie poznałaby Melody Black…

Brytyjski humor, literacki talent i nieszablonowa historia. Lustrzany świat Melody Black jest drugą powieścią Gavina Extence’a, autora znanej już polskim czytelnikom książki Wszechświat kontra Alex Woods. To szalenie błyskotliwa i uszczypliwie prawdziwa opowieść o tym, że każdy ma swoje wzloty i upadki, a życie bardzo łatwo potrafi wyślizgnąć się z rąk.

Gavin Extence (ur. 1982) – urodził się w niewielkim brytyjskim miasteczku. Jako dzieciak był zapalonym szachistą, nawet jeździł do Moskwy i St. Petersburga na turnieje, gdzie mierzył się z najtęższymi szachowymi głowami. Raz nawet wygrał. Obecnie Gavin mieszka w Sheffield z żoną, dzieckiem i kotem. Pracuje nad swoją następną książką.

Gavin Extence
Lustrzany świat Melody Black
Przekład: Łukasz Małecki
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 14 stycznia 2016
kup książkę

Lustrzany świat Melody Black

Po drugiej stronie
zwierciadła

Mieszkanie Simona było lustrzanym odbiciem naszego.
Jedna sypialnia, łazienka, która bardziej zasługiwała na miano kabiny prysznicowej, a także pomieszczenie łączące w sobie funkcje kuchni, jadalni oraz salonu, które kilka tygodni później pośrednik nieruchomości miał wielkodusznie reklamować jako otwarte i przestronne.
Przez środek mieszkania biegł przedpokój, wąski i pozbawiony okien. Mrok rozpraszała samotna lampa z kloszem, rzucająca na nagie ściany koncentryczne kręgi światła i cieni.
Stanąwszy w progu, natychmiast zwróciłam uwagę na brak ozdób. My z Beckiem hołdujemy innemu podejściu. Mamy żyrandole ozdobione imitacją kryształów, dostępne za dziesięć funtów w większości sklepów z artykułami domowymi, a na każdej wolnej powierzchni wiszą zdjęcia i plakaty — głównie pejzaże i pamiątki z wakacji — wraz z lustrami o rozmaitych kształtach i rozmiarach, tworzącymi iluzję przestrzeni. Zawsze uważałam, że umeblowanie dużo mówi o człowieku. Na przykład mój dom świadczy o tym, że mam słabość do kiczu, kompulsywnie gromadzę śmieci i marzę o lepszym życiu.
Co mieszkanie Simona mówiło o jego właścicielu?
Na pozór zupełnie nic. Jeśli już, to raczej zaciemniało obraz. Zaglądając do przedpokoju, nie widziałam żadnych przejawów charakteru; niczego, co pomogłoby mi wzbogacić pobieżne i nieprecyzyjne wrażenie, jakie zrobił na mnie ten człowiek. Szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy w ogóle miałam jakieś wrażenie. Prawdopodobnie więcej w nim było fantazji niż prawdy — wydumanej fikcji, którą tworzymy na własne potrzeby, żeby nadać głębi postaciom epizodycznym z ulubionych seriali. Gdybym chciała zapisać wszystko, co wiem na temat Simona, wystarczyłaby mi samoprzylepna karteczka. Po czterdziestce, samotny, zadbany i nienagannie uprzejmy (chociaż zdystansowany); gwarowy akcent oraz praca, która wymaga noszenia koszuli, a czasem marynarki, ale nie krawata. Nigdy aż tak się nie interesowałam, żeby dopytać, czym się zajmował.
Nie jestem pewna, jak długo stałam w progu. W moich wspomnieniach ta chwila zdaje się przeciągać w nieskończoność, jakbym zastygła w bursztynie, ale to z pewnością efekt perspektywy czasu i świadomości, co się zaraz wydarzy. Drzwi do kuchnio-jadalnio-salonu były uchylone, telewizor grał głośno. To dlatego Simon nie odpowiadał na pukanie, stwierdziłam. Zapukałam mocniej, od wewnętrznej strony, a później zawołałam: Simon!, wciąż bez rezultatu. Dolatywał do mnie jedynie jazgot telewizora.
Wejść czy wrócić później? Ciekawość stoczyła z przezornością krótką i krwawą bitwę (no dobrze, raczej ogłuszyła ją ciosem w łeb). Cztery i pół kroku — tylko tyle potrzebowałam, by zatrzymać się przed uchylonymi drzwiami z uniesioną ręką i dłonią zaciśniętą w pięść.
Simon nie żył. Nie musiałam podchodzić, żeby się upewnić. Siedział w fotelu po przeciwnej stronie pokoju (czyli w odległości dwóch i pół metra) z wytrzeszczonymi oczami, nienaturalnie wyprostowany. Ale to nie postawa ciała zdradziła mi jego stan, ani nawet zaszklone, beznamiętne oczy, w których odbijał się obraz telewizora, lecz poczucie pustki — przekonanie, iż jestem jedynym człowiekiem w mieszkaniu. Ja byłam osobą, Simon ciałem.
Pomyślałam, że muszę zapalić. Niemal jednocześnie zdałam sobie sprawę z dwóch rzeczy: po pierwsze, zostawiłam papierosy w torebce; po drugie zaś, na stoliku kawowym leżała paczka marlboro. Właściwie czemu nie? Beck złościł się, że palę w mieszkaniu, nawet kiedy wystawiałam głowę za okno. Ze strony Simona nie groziły mi pretensje. Poza tym w obliczu tak niecodziennej sytuacji moja reakcja wydawała się uzasadniona i naturalna.
Weszłam do pokoju, podniosłam papierosy — zostało siedem sztuk — i zaczęłam rozglądać się za zapalniczką. Ponieważ koło popielniczki jej nie było, nasuwał się jeden logiczny wniosek — Simon ma ją w kieszeni spodni. Cóż, to by była lekka przesada. Zamiast tego, uważając na włosy, przypaliłam papierosa od kuchenki i oparłam się o blat kuchenny, żeby pomyśleć.
Znajdowałam się już kiedyś w obecności ciała — na pogrzebie dziadka — ale atmosfera tamtego wydarzenia miała charakter publiczny, a ja czułam, że wszyscy — ja, mama, pastor, organista — odgrywają swoje role, kierując się wytycznymi sztywnego, niezmiennego scenariusza. Teraz znalazłam się sam na sam ze swoimi myślami, a nad kłębowiskiem uczuć dominował spokój zrozumienia. Jednocześnie było coś niemal emocjonującego w zastanych okolicznościach. Jasne, papieros zawsze pobudza mnie do życia — ot, cudowny paradoks palenia — ale chodziło o coś więcej. O moje doznania, niezmącone i ożywcze jak łyk zimnej wody w upalny dzień. Niemal czułam puls w koniuszkach palców. Zanotowałam w pamięci, żeby porozmawiać o tym z doktor Barbarą, kiedy znów się spotkamy. Ale nie powiem o tym Beckowi; te emocje nie były przeznaczone dla nikogo innego.
Wypaliwszy papierosa do samego filtra, zgasiłam peta pod strumieniem wody z kranu, opłukałam zlew i podeszłam z determinacją do fotela Simona. Mój palec zawisł na moment w powietrzu, zanim zebrałam się w sobie i dotknęłam policzka zmarłego. W dotyku był dziwnie nieorganiczny, jak z gumy albo lateksu, ale nie aż tak zimny, jak się spodziewałam. Moje oczekiwania nie miały jednak nic wspólnego z rzeczywistością. Zakładamy, że śmierć jest zimna jak lód, a tymczasem dostajemy coś zbliżonego temperaturą do wystygłej wody w wannie. Albo wieczornego powietrza w Londynie późną wiosną.
W pobliżu aparatu stacjonarnego nie widziałam książki telefonicznej, a moja komórka została w torebce, w tej samej kieszeni co papierosy. Przypomniałam sobie, że chyba istnieje specjalny, niealarmowy numer policyjny, pod który się dzwoni w takich sytuacjach. Zaczynał się od jedynki… Beck by wiedział — numery telefonów to jego działka — ale nie miałam ochoty wracać do mieszkania, żeby się przed nim tłumaczyć. Z jakiegoś powodu uznałam, że muszę poradzić sobie sama, jakby ktoś poddawał mnie sprawdzianowi kompetencji. Na wyjaśnienia znajdzie się mnóstwo czasu później.
Podniosłam słuchawkę i zaczęłam wybierać wszystkie oczywiste trzycyfrowe kombinacje, które zaczynają się od jedynki. Choć nie było ich mało, potrzebowałam czterech prób, by odkryć właściwą. Numer 111 połączył mnie z automatyczną infolinią National Health Service, 100 z firmą telekomunikacyjną, a 123 — z zegarynką (ten ostatni numer znałam, co jednak uświadomiłam sobie po niewczasie). Wybierając 101, niecierpliwie bębniłam palcami o ścianę. Wyraźny sygnał, że przed zabraniem się do realizacji tego szalonego planu, opartego na metodzie prób i błędów, trzeba było zapalić jeszcze jednego papierosa.
Aż nagle ze słuchawki doleciał trzask, a po drugiej stronie odezwała się dyspozytor policji.
— Chciałabym zgłosić martwe ciało — oznajmiłam, doszłam bowiem do wniosku, że w tych dwóch słowach — martwe ciało — najłatwiej będzie mi streścić sytuację. Kontekst wydawał się jasny, a w każdym razie takie miałam wrażenie.
— Ciało? — upewniła się dyspozytor.
— Tak — potwierdziłam. — Mojego sąsiada.
— Rozumiem. Jak się pani nazywa? I proszę wyjaśnić, co się dokładnie stało.
— Abby. Abigail Williams — odpowiedziałam.
— To Abby czy Abigail?
Dziwne pytanie.
— Co za różnica? Obie formy są w porządku. Abigail mam w akcie urodzenia, ale może mi pani mówić Abby, żeby oszczędzić sobie dyftongu.
Cisza.
— W porządku, Abby. Opowiesz mi, co tam się wydarzyło?
— A co tu opowiadać? Zajrzałam do jego mieszkania i już nie żył. Jest zimny i sztywny.
— Możesz to stwierdzić z absolutną pewnością?
— Słucham?
— Sprawdziłaś puls? Jeśli nie wiesz jak, wykonuj moje polecenia.
Spojrzałam w stronę naprężonej szyi i zwieszonych dłoni Simona. Ani jedno, ani drugie nie wyglądało zachęcająco.
— Jest zimny i sztywny — powtórzyłam. — Nie żyje od jakiegoś czasu.
— Na pewno?
— Och, oczywiście! — Czy ta kobieta była opóźniona? — Zaręczam, że ten człowiek nie ma pulsu już od wielu godzin.
— Rozumiem. Domyślam się, że ta sytuacja jest dla ciebie bardzo stresująca, ale dobrze sobie radzisz, Abby, naprawdę świetnie. Zanim kogoś tam przyślę, będę potrzebowała jeszcze kilku informacji. Wspomniałaś, że zmarły był twoim sąsiadem?
— Zgadza się, mieszkam naprzeciwko w tej samej klatce schodowej. Zajrzałam do niego, żeby pożyczyć puszkę pomidorów. Mój chłopak robi sos do makaronu. Ale kiedy tu przyszłam, Simon już nie żył. Był martwy, jak zdążyłyśmy to ustalić.
— Abby, mówisz bardzo szybko. — Cóż, to oczywiście rzecz względna, pomyślałam. — Muszę cię prosić, żebyś trochę zwolniła. Jak się nazywał twój sąsiad?
— Simon, eee… — Wytężyłam umysł, by przypomnieć sobie tabliczkę z nazwiskiem na drzwiach. — Simon… — Nic z tego, obraz się nie pojawiał. — Przykro mi, nie pamiętam nazwiska — przyznałam w końcu. — Nie znałam go zbyt dobrze.
— A ile mógł mieć lat?
— Czterdzieści kilka. Wydaje mi się, że był tuż po czterdziestce.
Usłyszałam w tle brzęk kluczy.
— Czy możesz podać mi adres?
— Askew Road sto dwadzieścia dziewięć, W dwanaście.
— Dobrze. Wysyłam radiowóz, będzie na miejscu za jakieś dziesięć minut.
— Super. Przed drzwiami jest domofon. Niech policjanci dzwonią pod dwunastkę, to ich wpuszczę.
— Dziękuję, Abby.
— Nie ma sprawy.
— To waż…
Dopiero po odłożeniu słuchawki dotarło do mnie, że kobieta wciąż coś mówi, nie usłyszałam więc, co takiego jest ważne (zakładałam bowiem, że właśnie to chciała mi powiedzieć). Wypaliłam jeszcze pół papierosa, czekając, aż oddzwoni.
Nie oddzwoniła.
Gdy wróciłam do domu, Beck wciąż dusił na patelni pojedynczą cebulę, która zdążyła się zamienić w skarmelizowaną papkę. Postawiłam puszkę z pomidorami obok płyty grzejnej.
— Simon nie żyje — oznajmiłam. Nie dało się tego inaczej powiedzieć.
— Nie żyje. — Beck patrzył na mnie, jakby czekał na puentę. — No opowiadaj, nie chciał ci pożyczyć tych pomidorów, doszło do walki i sprawy wymknęły się spod kontroli? To chyba tłumaczy, czemu tak długo cię nie było.
Nadąsałam się odrobinę.
— Nie żartuję. Już nie żył, kiedy tam przyszłam. Siedział martwy w fotelu.
— M a r t w y?
— No.
— Ale tak… całkowicie martwy?
— Jezu, a niby jak? Częściowo? Nie żyje i już! Jest zimny i sztywny. — Dlaczego kolejna osoba nie wierzyła mojemu osądowi w tej sprawie?
— Łał, to… — Zapadła cisza, po czym Beck zerknął w lewo i zmarszczył brwi. — Eee…
— Co znowu?
— I mimo wszystko przyniosłaś pomidory?
Wzruszyłam ramionami.
— Musimy coś jeść, a przecież nie zrobisz sosu bez pomidorów.
— No tak, to chyba ma sens. — Znów wymowne milczenie.
— A ty? Jak się czujesz?
Z jakiegoś powodu zirytowało mnie to pytanie.
— A niby jak mam się czuć? Czuję się zupełnie w porządku.
— No wiesz. — Skinął na ścianę kuchni — czy raczej przez ścianę na mieszkanie Simona, od którego dzieliło nas ze dwadzieścia centymetrów cegieł i niechlujnie położonych kafelków. Dziwna była świadomość, że Simon znajduje się tak blisko, wciąż w swoim fotelu.
— Nic mi nie jest — zapewniłam ponownie.
Beck pokiwał głową, ale jakoś tak bez przekonania. Już myślał nad kolejnym zdaniem, co podpowiedział mi wyraz jego twarzy, zbyt ostentacyjnie obojętny.
— Posłuchaj, Abby. Może powinnaś na chwilę usiąść. Wydajesz się…
— Jaki jest niealarmowy numer na policję? — przerwałam mu.
— Sto jeden — odparł bez wahania.
— Właśnie.
— Mogę do nich zadzwonić, jeśli ty nie masz ochoty.
— Już to zrobiłam, będą tu lada moment.
— Och. To po co…
— Po prostu chciałam sprawdzić, czy wiesz. Bo zakładałam, że ty byś wiedział. Cebula ci się przypala.
Jak większość facetów Beck cierpi na deficyt podzielnej uwagi. Zajął się patelnią, a ja skorzystałam z okazji, żeby czmychnąć do przedpokoju. Minutę później zabrzęczał domofon.

 
Wesprzyj nas