Książka, w której Steve Sem-Sandberg umiejętnie balansuje między literaturą a dokumentem; znakomicie łączy tajemnice z obnażeniem; cierpienie ofiar i zaślepienie oprawców. To historia odczłowieczenia, dokonywanego w imię badań naukowych i rasowej selekcji.


WybrańcyWiedeń, czasy II wojny światowej. Na terenie ośrodka dla umysłowo chorych zostaje utworzony zakład opiekuńczo-wychowawczy, Spiegelgrund. Trafiają tam „wybrańcy” — dzieci i młodzież sprawiający tak zwane problemy wychowawcze. Ci, dotknięci najdotkliwszym kalectwem i najcięższymi chorobami, znikają za drzwiami pawilonów numer 15 i 17.

Nieoficjalnie znajdują się tam również tacy, których obejmuje nazistowska akcja T4 — „eliminacji życia niewartego życia”. Wśród nich jest Adrian Ziegler.

W Spiegelgrund poczucie nieustającego zagrożenia i regularnie zadawane cierpienia są codziennością, a zastrzyk z luminalu — podawany nieprzydatnym — to szczyt dobroci.

O losie pacjentów decydują wyłącznie władze kliniki, a ich polecenia wykonuje między innymi siostra oddziałowa, Anna Katschenka.

Po latach, w piwnicach kliniki, zostają odnalezione słoje z formaliną. Ich zawartość w makabryczny sposób łączy się z wojenną historią ośrodka…

*

Wybrańcy to książka, w której Steve Sem-Sandberg umiejętnie balansuje między literaturą a dokumentem; znakomicie łączy tajemnice z obnażeniem; cierpienie ofiar i zaślepienie oprawców. To historia odczłowieczenia, dokonywanego w imię badań naukowych i rasowej selekcji.

Przerażająca, a jednocześnie fascynująca lektura, którą z pewnością docenią czytelnicy Biednych ludzi z miasta Łodzi tego autora, Łaskawych Jonathana Littella oraz Małej Zagłady Anny Janko.

Steve Sem-Sandberg (ur. 1958 w Oslo) – szwedzki pisarz, dziennikarz i krytyk literacki. Jeden z najciekawszych skandynawskich autorów ostatnich lat. Laureat szeregu nagród literackich (m.in. nagrody literackiej pisma “Aftonbladet”), nominowany również do Nagrody Augusta przyznawanej przez związek wydawców szwedzkich, nagrody literackiej Szwedzkiego Radia oraz prestiżowej Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej.

Steve Sem-Sandberg
Wybrańcy
Przekład: Paulina Rosińska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 14 stycznia 2016
kup książkę


Steinhof Ów szpital zaistniał jako pojęcie w jej świadomości na długo, zanim zobaczyła go na własne oczy. W Steinhofie — powiadano. Ten i ten leży w Steinhofie. I zawsze mówiono to cicho, szeptem, ze wzrokiem skierowanym w inną stronę. W Steinhofie od wielu lat leżał jej dziadek, i kiedy uznano, że jest już dość duża, miała wtedy jakieś dziewięć albo dziesięć lat, też mogła pójść do niego w odwiedziny.
Pamięta wąskie klatki schodowe, po których krążyli mężczyźni w szpitalnych ubraniach; nieogolone twarze o grubych rysach, śledzące każdy jej krok upartym, zadziwiająco jasnym spojrzeniem. Pamięta krzyki, przenikliwe i potworne — jakby zarzynanych zwierząt — które wymykały się nagle przez otwarte drzwi sal i czasem powodowały gorączkowy ruch wśród pracowników; przemieszczali się wtedy korytarzami długim sprawnym krokiem niczym biegacze. Równie często zdarzało się jednak, że krzyki nie wywoływały żadnego poruszenia. Pod powierzchnią tych przerażających wybuchów znajdowała się jeszcze inna warstwa, sklepienie narosłe z tysięcy nieustannie mamroczących głosów, które szeptały i mruczały do siebie albo do nikogo.
Gdzieś w środku, w tej katedrze dźwięków, cicho leżał w swoim łóżku dziadek. Nie poznaje mnie tatko? — pytał za każdym razem ojciec, a w jego słowach zawsze pobrzmiewał mniej lub bardziej wyraźny lęk. Dziadek nie poznawał, ale od czasu do czasu wyciągał rękę i dotykał głowy Anny, tak jak dotyka się przedmiotu, którego się pragnie, ale którego nie ma odwagi się wziąć. Jej matka, która nigdy im nie towarzyszyła, mawiała, że to cena, jaką dziadek teraz płaci za życie w pijaństwie, i wykorzystywała każdą sposobność, by przypomnieć, ile wyrzeczeń ojciec był zmuszony ponosić przez dziadka pijaka, on sam jednak nie traktował tych wizyt jako poświęcenia. Potem ojciec i córka spacerowali chwilę w szpitalnym parku albo szli do pięknego kościoła projektu Ottona Wagnera, z kopułą pokrytą zieloną patyną i z czwórką aniołów z rozpostartymi skrzydłami strzegących portalu nad głównym wejściem. Tak jak zapamiętała to Anna, na terenie szpitala zawsze było pełno ludzi, starych i młodych. Czasami wśród przechadzających się grupek widziała pacjentów w piżamach, ale zdarzały się też pary ubrane jak na wycieczkę, a nawet całe rodziny, chłopcy w spodenkach do kolan i dziewczynki z kokardami we włosach, a w drodze powrotnej w tramwaju za każdym razem panował ścisk. Tak jakby wszyscy w mieście odbywali rytuał zbiorowej pielgrzymki, po czym w radosnym nastroju zmierzali do domu.
Po kilku latach dziadka przeniesiono do szpitala w Ybbs, co dla Anny oznaczało koniec odwiedzin. W rodzinie mawiało się potem, że dziadek szczęśliwie zdążył zawczasu umrzeć. Nikt jednak nie wdawał się w szczegóły, o co tak naprawdę chodziło.

Siostra Anna pracowała już z idiotami? Jedyne, co obecny Steinhof ma wspólnego ze szpitalem, który kiedyś odwiedzała w towarzystwie ojca, to mury i ornamenty na fasadzie. Styczeń 1941 roku. Pochmurny, bezwietrzny dzień. Przy cesarskim zegarze przy głównym wejściu nazistowska flaga, obwisła, jakby ktoś przykleił ją do drzewca. W parku, zza bezlistnych drzew wyłaniają się pawilony, jak bunkry, solidne wysokie ściany i okratowane okna. Anna Katschenka zgłosiła się do biura administracji w pawilonie 1, gdzie otrzymała instrukcje, dokąd się udać, lecz oto już po chwili szerokim podjazdem zbliża się do niej raźnym krokiem przełożona pielęgniarek, Klara Bertha. To postawna, a według wielu zapewne i elegancka kobieta w średnim wieku, która wzbudzałaby respekt bez względu na rodzaj wykonywanego zawodu. Kiedy z kimś rozmawia (pacjentem czy współpracownikiem), sprawia wrażenie, jakby przez cały czas zachowywała wobec niego dystans, zawsze czeka cierpliwie, choć lekko poirytowana, aż ten wyłuszczy sprawę, po czym udziela odpowiedzi: jasnej, wyraźnej, dobitnej.
Po drodze do ich pawilonu z pedagogicznym zacięciem wskazuje, które budynki należą do „starego” Steinhofu, a które wchodzą w skład nowo utworzonego szpitala dla dzieci i młodzieży. Te ostatnie mają nieparzyste numery, 3, 5, 7, 9, 11 i 13 — mówi. — Nie chcieliśmy mieszanych oddziałów, więc w pawilonach 3, 5 i 9 umieściliśmy dzieci z Lustkandlgasse, w siódemce z Juchgasse, a piętnastka i siedemnastka zostały zarezerwowane dla psychopatów obojga płci, dla ciężko chorych małych dzieci i tych z wadami wrodzonymi, które wymagają nie tylko specjalistycznego leczenia, lecz także stałego dozoru. Tam właśnie siostra jest oddelegowana. Anna Katchenka oznajmia, że ma doświadczenie w opiece nad ciężko chorymi dziećmi, i znów korzysta ze sposobności, by wspomnieć lata spędzone w placówce profesora Knöpfelmachera. Przełożona pielęgniarek patrzy na nią cierpliwie, z pełnym rezygnacji uśmiechem, czekając, aż skończy mówić, po czym odpowiada: obawiam się, że dla tych malców chyba już nie ma nadziei. Tymczasem dochodzą na miejsce, drzwi pawilonu otwiera młoda pielęgniarka, która przedstawia się jako siostra Hedwig, a z pomieszczeń w wąskim korytarzu z tyłu wychodzą inne pielęgniarki.
Bertha przedstawia kilka z nich, podając nazwisko i tytuł: Emilie Kragulj, Hildegard Mayer i Cläre Kleinschmittger. Kragulj i Mayer wcześniej pracowały w Steinhofie jako pielęgniarki psychiatryczne, lecz po przeniesieniu musiały nauczyć się opieki nad dziećmi. Nie widzę większej różnicy — mówi Mayer, równie szybka w słowach, co ciężka w ruchach. Kleinschmittger — wyjaśnia Bertha — jest pielęgniarką oddziałową na jednym z oddziałów dziecięcych. W pawilonie 15 znajdują się takie trzy: dla niemowląt, dla dzieci do lat trzech i dla dzieci do lat sześciu, siedmiu. Dla najstarszej grupy mamy nawet pedagogów, lecz niestety większość z tych pacjentów zapewne nie jest w stanie nauczyć się nawet najprostszych rzeczy. Kiedy Bertha wypowiedziała te słowa, Kleinschmittger odwraca się i uśmiecha do Anny Katschenki. Jej uśmiech ma w sobie coś bojaźliwego i przymilnego zarazem. Może to cień zawiści, rewir, którego trzeba pilnować. A może po prostu nie wie, co powinna powiedzieć albo czy w ogóle wolno jej się odezwać.
Tymczasem z piętra zszedł doktor Gross, głośno ubolewając, że zatrzymał go telefon, i od razu rozpoczyna zaimprowizowane, jak się okazuje, oprowadzanie. Pawilon, jak niemal wszystkie na terenie szpitala, ma w środkowej części klatkę schodową, od której na każdej kondygnacji odchodzą dwa skrzydła, oddział niemowląt i oddział małych dzieci, nad którymi nadzór sprawują doktor Gross i doktor Marianne Türk. Tę Anna Katschenka pozna dopiero później. Marianne Türk początkowo również pracowała w Steinhofie: krucha, niska kobieta w średnim wieku wydawała się zawzięcie zamknięta w sobie, lekarka z rodzaju tych, co każdego dnia wykonują swoją pracę z wytrwałą determinacją, która nie pozostawia miejsca na nic innego, ani na błędne oceny, ani na współczucie.
Z doktorem Grossem jest zupełnie inaczej. Mówi, wykonując zamaszyste gesty, wyrażające zniecierpliwienie, a zarazem bezwiedne, przy czym zdążył już wyrobić w sobie ów świadczący na pozór o rozkojarzeniu nawyk ciągłego zmieniania tematu i tonu rozmowy, co często czynią mężczyźni świadomi swojej pozycji, a czego właściwym celem ma być wzbudzenie niepewności u rozmówcy. Siostra Anna pracowała już z idiotami? — pyta ni stąd, ni zowąd, nie zatrzymując się jednak, żeby wysłuchać jej odpowiedzi, jakby pytanie to było zupełnie bez znaczenia, zdążył już otworzyć drzwi jednej z sal, a Bertha, Kleinschmittger i Mayer podążają tuż za nim, jakby niesione niewidzialną falą.
Sale nie są duże, mieści się w nich po pięć, dziesięć łóżek pod każdą ścianą, do tego umywalka i przewijak. Metalowe białe łóżka mają wysokie szczyty. Niektóre są obudowane kratą i stoją pod krótszymi ścianami, pewnie żeby łatwiej było mieć je pod kontrolą. W jednym z takich łóżek siedzi wyrośnięta dziewczynka, skulona, nieco pochylona do przodu. Jej szczęki pracują niczym kamienie młyńskie, wzrok na próżno usiłuje zaczepić się na przedmiotach znajdujących się najbliżej w jego zasięgu, na kocu, poduszce, wewnętrznej stronie kraty, którą bada opuszkami palców z taką dokładnością, jakby odcyfrowywała tajemnicze pismo, zupełnie nie zwracając uwagi na personel. Wszędzie, nie tylko na oddziale niemowlęcym, dzieci leżą w łóżkach. Gross chodzi od jednego do drugiego, wskazując na prawo i lewo, jakby demonstrował przedmioty w muzeum. Anna Katschenka rejestruje tylko ułamek z tego, co on mówi. Idiotyzm, morbus Little… Epileptyków trzymamy, jak siostra widzi, w klatkach!
Ostatnie stwierdzenie odnosiło się do dziewczynki w okratowanym łóżku. Dla Anny Katschenki dzieci nie mają jeszcze imion ani zdiagnozowanych chorób. Widzi tylko ciała: niektóre niczym zużyte kadłubki przyczepione do ogromnych czaszek, inne o zadziwiająco pięknie uformowanych głowach, pokrytych jasnym puchem niemowlęcych włosów, z delikatną koronką bladoniebieskich żyłek na ciemieniu i skroniach. Niektóre ciała tak wychudzone przez trawiące je nowotwory, że szkielet lada chwila przebije skórę, żebra wyjdą spomiędzy fałd skóry na brzuchu i piersiach, a kości jarzmowe i szczęki przebiją osłabione mięśnie twarzy. I wszędzie krzyki, kakofonia dźwięków; od ochrypłego wołania po dziwny gulgot, porykiwania albo przypominające zwierzęce odgłosy godowe głuche jęki, które nagle wydaje z siebie mały chłopiec z rozszczepieniem wargi, gdy doktor Gross, wskazując i wyjaśniając, przechodzi obok. Cheilognathopalatoschisis. Matka alkoholiczka porzuciła dziecko, kiedy to zobaczyła. W pewnym sensie można ją zrozumieć! Przesadnie uprzejmym gestem doktor chwyta chłopczyka o zdeformowanej twarzy za prawe ramię i pomaga mu wstać. Rozszczepienie jest tak duże, że można zajrzeć do odsłoniętego gardła. Kiedy Gross dotyka malca, zwierzęce pojękiwanie przechodzi w bezradny gulgot, a wyżej błyszczą niebieskie oczy, które wpatrują się w Annę Katschenkę z niezmąconą przytomnością, bardziej przerażającą niż krzyk.
Większość dzieci siedzi albo leży cicho w łóżkach, palce mają rozczapierzone lub wetknięte w oślinione usta, ich wzrok jest niedostępny albo podąża bezwiednie za przemieszczającym się w tę i we w tę personelem, tak jakby owo nieustanne łkanie i lament, które wypełniają salę aż po sufit, nie miało swojego źródła tutaj, wśród chorych, lecz gdzie indziej, poza tym wszystkim: potężna fala zgiełku, która potrzebowała dziesiątek tysięcy lat, żeby przybyć tu z daleka, i która teraz zrywa tamy i pochłania wszystko i wszystkich, razem z dziećmi w łóżkach i orszakiem pochylających się nad nimi białych kitli.
Na samym dole, pod całym tym hałasem leży na plecach trochę starsze dziecko, twarz bezwiednie zwrócona w górę, ku owej mętnej warstwie, gdzie spotykają się przestrzeń i głosy, skóra blada jak u lalki. Z rysów można sądzić, że ma pięć albo sześć lat, głowa jest o wiele za duża w stosunku do krótkiego tułowia oraz wątłych, pięknie ukształtowanychrączek i nóżek. W istocie każdy szczegół tej postaci został wyrzeźbiony z niepojętą precyzją, od ułożonych na kołdrze wąskich palców o błyszczących półksiężycach paznokci po główkę o porcelanowej cerze, spiczastą brodę i małe kształtne niemal ironicznie wygięte usta. Intensywnie niebieskie oczy, ciężkie arystokratyczne powieki, a ponad nimi wysokie, pięknie sklepione czoło i zaczesane do tyłu cienkie, miedziane kosmyki wyrastające z — jakby to powiedziała matka Anny Katschenki — idealnej linii włosów. Idealna linia to taka, którą tworzą drobne, lecz wyraźne punkciki delikatnej fastrygi włosów, przypominająca łagodnie zarysowany łuk amora. (Anna Katschenka wiedziała o tym dobrze, ponieważ sama takiej nie miała). Dziewczynka nazywa się Sophie Althofer — wyjaśnia siostra Kleinschmittger, zatrzymując się przy jej łóżku i udając, że poprawia kołdrę, którą jest przykryta. — Jej matka przychodzi prawie codziennie — dodaje. A doktor Gross, który najwyraźniej nie toleruje rozmów pielęgniarek w sytuacji, gdy sam wygłasza wykład, chrząka znacząco, po czym donośnym głosem przedstawia diagnozę. Achondroplazja, połączona z najwyższym stadium niedorozwoju umysłowego. Nawet matka nie zdołała wydobyć z tego dziecka jednego rozumnego słowa — dodaje i uśmiecha się do Anny Katschenki, tak jakby chciał odradzić jej podejmowanie jakichkolwiek prób.
To koniec oprowadzania. Przełożona pielęgniarek Bertha od razu zauważa zmianę tonu i odwraca się. Siostra Cläre pokaże teraz siostrze Annie, jak wszystko wygląda w praktyce — mówi i Anna Katschenka podąża za Cläre Kleinschmittger na korytarz i dalej do ubikacji i umywalni. Tamta pokazuje, gdzie mają stać miednice i baseny, gdzie znajdują się apteczki i bieliźniarki oraz jak poukładane są na półkach ręczniki i pościel. Potem Anna Katschenka zostaje w umywalni, gdzie ta sama kobieta, która wcześniej przywitała ją w drzwiach pawilonu, Hedwig Blei, czyści baseny. Siostra Hedwig jest młoda i silna. Skrzydełka jej nosa łączy most piegów, ramiona ma szerokie i mocne. Najwyraźniej nie obawia się też burzyć hierarchii służbowej i odezwać do przełożonej niepytana. Wskazuje słoiczek kremu do rąk, który odstawiła obok zlewu. Na wsi ludzie wiedzą, jak o siebie zadbać — mówi i wyjaśnia, że to ta sama maść, której dawniej używała do smarowania krowom wymion, kiedy wdało się ostre zakażenie. A potem jak odpowiedź na pytanie: bo ona pochodzi z Grünbachu w Mühlviertelu. Maść pomaga też na popękaną skórę. Przez chwilę dłonie obu spoczywają na blacie i młoda panna Blei nie może wytrzymać. Widzę, że siostra Anna jest niezamężna — mówi. Zajęta gorliwym myciem butelek i szklanek nie zauważa, że Anna Katschenka cała sztywnieje, i dodaje zaraz: Tego rodzaju praca wyklucza męża i dzieci, zawsze tak uważałam. Rozsądniej poczekać! Wychodząc, ponownie mijają Sophie, dziewczynkę o staroświeckich urzekających rysach jak u lalki. Anna Katschenka uważa, że dziecko sprawia wrażenie, jakby śledziło ją wzrokiem; źrenice ukryte pod arystokratycznie wypukłymi powiekami, drobne, pięknie wykrojone usta wygięte pogardliwie.

 
Wesprzyj nas