Dziewczyna z portretu to historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które wstrząsnęły życiem dwojga duńskich artystów: Einara i Gerdy Wegenerów. To pełna subtelności, liryczna opowieść o odważnej miłości, która potrafiła przekroczyć wszelkie granice, także te obyczajowe i seksualne, bez oglądania się na to, co wypada.


Dziewczyna z portretuGreta sama zaproponowała Einarowi, żeby założył pończochy i damskie buty. Chciała dokończyć zamówiony kobiecy portret, a modelka nie mogła przyjść do pracowni.
Mąż – mężczyzna o subtelnych rysach i drobnej budowie ciała – zdawał się idealny do tego zadania. Ot, niewinna prośba, artystyczny żart…

Greta nie mogła przypuszczać, że ta chwila zmieni całe jej życie: obudzi w nim pragnienie, które trudno będzie zlekceważyć i uciszyć.

David Ebershoff jest autorem czterech powieści tłumaczonych na osiemnaście języków, w tym bestsellerowej The 19th Wife. Autor wielokrotnie nagradzany, w tym przez Amerykańską Akademię Sztuki i Literatury.

Na podstawie książki powstał film Toma Hoopera z gwiazdorską obsadą – w filmie wystepują Eddie Redmayne, Alicia Vikander, Amber Heard i Ben Whishaw.

David Ebershoff
Dziewczyna z portretu
Przekład: Tomasz Bieroń
Wydanie 2
Wydawnictwo Znak
Premiera: 13 stycznia 2016
kup książkę

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pierwsza dowiedziała się jego żona.
– Zrobisz coś dla mnie? – zawołała Greta z sypialni w to pierwsze popołudnie. – Pomożesz mi w czymś przez chwilę?
– Oczywiście – powiedział Einar, nie odrywając oczu od płótna. – Co tylko sobie życzysz.
Dzień był chłodny, wiał zimny wiatr od Bałtyku. Znajdowali się w swoim mieszkaniu w Domu Wdowy, Einar, niski i niespełna trzydziestopięcioletni, malował z pamięci zimowy widok Kattegatu. Białe grzywacze wieńczyły czarną, okrutną wodę – grób setek rybaków wracających do Kopenhagi z solonym połowem. Sąsiad z dołu był marynarzem, miał szpiczastą głowę i wymyślał swojej żonie. Malując szary łuk każdej fali, Einar wyobrażał sobie, że marynarz tonie, rozpaczliwie podnosi rękę, wódczany głos wciąż nazywa żonę portową dziwką. Stąd Einar wiedział, jaki ciemny powinien być odcień po zmieszaniu farb: dostatecznie szary, aby pochłonąć takiego człowieka, jak ciasto naleśnikowe oblać jego tonący warkot.
– Zaraz przyjdę – powiedziała Greta, młodsza od męża, z ładną szeroką twarzą. – Będziemy mogli zacząć.
Również pod tym względem Einar różnił się od żony. Malował ląd i morze – małe prostokąty oświetlone ukośnym światłem czerwca albo przydymione mdłym słońcem stycznia. Greta malowała portrety, często pełnowymiarowe, średnio ważnych ludzi z różowymi ustami i błyszczącymi włosami. Herr I. Glückstadt, finansista spółki Wolny Port Kopenhaga. Christian Dahlhaard, kuśnierz królewski. Ivar Knudsen, udziałowiec przedsiębiorstwa okrętowego Burmeister i Wain. Dzisiaj miała być Anna Fonsmark, mezzosopranistka z Duńskiej Opery Królewskiej. Dyrektorzy i wielcy przemysłowcy zlecali Grecie portrety, które wisiały później w gabinetach, nad szafą z dokumentami, albo wzdłuż korytarza, gdzie zawadzały o nie wózki pracowników.
Greta pojawiła się w drzwiach.
– Na pewno nie masz nic przeciwko temu, żeby zrobić sobie przerwę i pomóc mi przez chwilę? – powiedziała z włosami odciągniętymi do tyłu. – Nie prosiłabym cię, gdyby to nie było ważne. Chodzi o to, że Anna znowu odwołała sesję. Mógłbyś włożyć jej pończochy? – spytała. – I buty?
Kwietniowe słońce zza pleców Grety przenikało przez jedwab, który leżał miękko na jej dłoni. Za oknem Einar widział wieżę Rundetårn, podobną do wielkiego ceglanego komina, a nad nią maszynę Deutscher Aero-Lloyd, która jak co dzień pyrkotała z powrotem do Berlina.
– Co ty mówisz, Greta? – zdziwił się Einar.
Oleista kropla farby skapnęła mu z pędzla na but. Edvard IV zaczął szczekać, jego biały łeb zwracał się to w stronę Einara, to w stronę Grety.
– Anna znowu odwołała sesję – powtórzyła Greta. – Ma dodatkową próbę Carmen. Potrzebuję pary nóg, żeby dokończyć jej portret, bo inaczej nigdy się z tym nie uporam. I pomyślałam sobie, że twoje nogi mogą się nadać.
Greta podeszła do niego i podała mu musztardowe buty z cynowymi sprzączkami. Miała na sobie zapinany z przodu fartuch z naszywanymi kieszeniami, w których upychała rzeczy nieprzeznaczone dla oczu Einara.
– Przecież nie zmieszczę się w butach Anny – powiedział Einar.
Patrząc na nie, wyobraził sobie, że może buty będą jednak na niego pasowały, ponieważ jego stopy były małe, wysoko sklepione i miękko wyściełane na pięcie. Palce miał smukłe, z kilkoma cienkimi czarnymi włoskami. Wyobraził sobie zwiniętą pończochę, która prześlizguje się po białej skórze jego kostki. Po małej poduszce łydki. Łączy się z haczykiem podwiązki. Einar musiał zamknąć oczy.
Buty były takie same jak te, które widzieli tydzień wcześniej w witrynie domu handlowego Fonnesbecha na manekinie w sukience koloru nieba o północy. Einar i Greta przystanęli, żeby pozachwycać się witryną, która była przystrojona wiankiem żonkili.
– Ładne, co? – spytała Greta.
Nic nie odpowiedział i widząc jego wytrzeszczone oczy odbite w tafli okna, Greta musiała go odciągnąć od witryny. Wlokąc go za sobą koło sklepu z fajkami, spytała:
– Dobrze się czujesz, Einar?
Pokój od frontu służył im obojgu za pracownię. Sufit był żebrowany cienkimi belkami i wysklepiony jak odwrócona łódka. Wilgotna mgiełka od morza wypaczyła mansardowe okna, a podłoga przechyliła się niedostrzegalnie w stronę zachodnią. Popołudniami, kiedy światło słońca uderzało w Dom Wdowy, z jego ścian dobywał się lekki zapaszek śledzia. W zimie przeciekały świetliki, zimne strużki wody łuszczyły farbę na ścianie. Einar i Greta stawiali sztalugi pod dwoma świetlikami, koło pudełek z farbą olejną zamówionych u Herr Salathoffa w Monachium i półek z pustymi płótnami. Kiedy nie malowali, przykrywali wszystko płachtami zielonego brezentu, które marynarz z dołu porzucił na klatce schodowej.
– Po co chcesz, żebym miał na sobie jej buty? – spytał Einar.
Siedział na krześle z siedziskiem splecionym z liny, które znalazł w szopie u swojej babci na wsi. Edvard IV wskoczył mu na kolana; pies dygotał, bo bał się wrzasków marynarza z dołu.
– Do mojego portretu Anny – powiedziała Greta i dodała: – Ja bym to dla ciebie zrobiła.
Na jednej z kości policzkowych miała pojedynczą płaską bliznę po ospie. Pocierała ją delikatnie palcem – Einar wiedział, że jest to oznaka zdenerwowania.
Greta uklękła, żeby rozwiązać Einarowi buty. Włosy miała długie i żółte, w bardziej duńskim kolorze niż on; zakładała je za uszy, kiedy zabierała się do czegoś nowego. Teraz ześlizgiwały się jej na twarz, gdy szarpała za węzeł sznurówek Einara. Czuła zapach olejku pomarańczowego, który jej matka wysyłała raz do roku w skrzyneczce z brązowymi butelkami oznakowanymi „CZYSTY EKSTRAKT Z PASADENY”. Matka sądziła, że Greta piecze na olejku ciasteczka, ale ona skrapiała się nim za uszami.
Greta zaczęła myć Einarowi stopy w miednicy. Robiła to delikatnie, ale sprawnie, szybko przesuwała mu morską gąbkę między palcami. Einar jeszcze bardziej podciągnął spodnie. Nagle pomyślał, że ma kształtne łydki. Delikatnie wyprężył stopę. Edvard IV podszedł, żeby zlizać wodę z małego palca, tego krzywego i urodzonego bez paznokcia.
– Zachowamy to w tajemnicy, Greta? – szepnął Einar. – Nie powiesz nikomu, dobrze?
Był zarazem przestraszony i podniecony, w gardle biła mu dziecięca pięść serca.
– Komu miałabym powiedzieć?
– Annie.
– Anna nie musi wiedzieć – stwierdziła Greta.
Z drugiej strony Anna jest śpiewaczką operową, pomyślał Einar. Jest przyzwyczajona do tego, że mężczyźni przebierają się w kobiece stroje. A kobiety w męskie, Hosenrolle. Najstarszy fortel świata. A na scenie operowej to nic nie znaczy – rodzi tylko zamieszanie. Zamieszanie, które zawsze wyjaśnia się w ostatnim akcie.
– Nikt nie potrzebuje się o niczym dowiedzieć – powiedziała Greta i Einar, który czuł się tak, jakby padało na niego białe światło sceniczne, zaczął się uspokajać i wciągać pończochę na łydkę.
– Wkładasz tyłem do przodu – powiedziała Greta i przesunęła szew. – Delikatnie.
Druga pończocha się rozdarła.
– Masz inne? – spytał Einar.
Greta zastygła na twarzy, jakby coś sobie uświadamiała; potem podeszła do szuflady w garderobianej szafie z bejcowanego jesionu. Szafa składała się z zamykanej części górnej z owalnym lustrem na drzwiach i trzech szuflad z mosiężnymi kółkami służącymi za uchwyty; najwyższą szufladę Greta zamykała na kluczyk.
– Te są grubsze – powiedziała Greta, podając Einarowi drugą parę.
Starannie złożone w kwadrat pończochy przypominały Einarowi łatkę ludzkiego ciała – łatkę skóry Grety, brązowej po letnich wakacjach w Menton.
– Proszę cię, uważaj – powiedziała. – Planowałam włożyć je jutro.
W przedziałku Grety prześwitywał pas srebrnobiałej skóry i Einar zaczął się zastanawiać, co ona myśli pod spodem. Otworzyła szerzej oczy i zacisnęła usta, jakby wpadła na jakiś pomysł. Einar był fizycznie niezdolny zapytać; czuł się prawie tak, jakby był spętany i zakneblowany starą szmatą do przecierania farby. Rozmyślał więc o żonie w milczeniu, ze szczyptą urazy dojrzewającą pod twarzą, która była blada, gładka i całkiem podobna do skórki białej brzoskwini. „Ależ z pana przystojniak” – powiedziała przed laty, kiedy po raz pierwszy byli sami.
Greta chyba zauważyła zakłopotanie, bo ujęła w dłonie jego policzki i powiedziała:
– To nic nie znaczy.
A potem:
– Kiedy przestaniesz przejmować się tym, co myślą inni?
Einar uwielbiał tego rodzaju deklaracje Grety – uwielbiał, jak wymachiwała rękami i przedstawiała swoje przekonania jako credo całego świata. Uważał to za jej najbardziej amerykańską cechę, obok zamiłowania do srebrnej biżuterii.
– To dobrze, że nie masz za bardzo owłosionych nóg – powiedziała, tak jakby zauważyła to po raz pierwszy.
Mieszała farby olejne w ceramicznych miseczkach od Knabstrupa. Skończyła górną część ciała Anny, ciała, które lata spożywania łososia z masłem okryły solidną warstwą tłuszczu. Einar był pod wrażeniem tego, jak Greta namalowała dłonie Anny trzymające bukiet liliowców. Palce były starannie oddane, stawy pomarszczone, paznokcie wyraźne, lecz matowe. Liliowce miały ładny księżycowobiały kolor, obsypany rdzawym pyłkiem. Greta była nierówną malarką, ale Einar jej tego nie mówił. Przeciwnie, chwalił ją ile wlezie, czasem może za bardzo. Ale pomagał jej, jeśli tylko mógł, i próbował nauczyć ją technik, których nie znała, zwłaszcza związanych ze światłem i głębią. Einar nie miał wątpliwości, że gdyby Greta znalazła odpowiednią dla siebie tematykę, zostałaby dobrą malarką. Na zewnątrz przesunęła się chmura i na niedokończony portret Anny padł promień słońca.
Za podest, na którym Greta sadzała pozujących jej ludzi, służyła lakierowana skrzynia kupiona od kantońskiej praczki, która co drugi dzień przychodziła po pranie i anonsowała się nie okrzykiem z ulicy, lecz dźwiękiem malutkich złotych czyneli przywiązanych do palców.
Kiedy Einar stanął na skrzyni, dostał zawrotów głowy i zrobiło mu się gorąco. Spojrzał na swoje łydki. Jedwab był gładki, jeśli nie liczyć kilku włosków, które przebijały przez materiał jak drobny twardy meszek na strączku fasoli. Żółte buty wydawały się dla niego zbyt delikatne, chociaż ugięcie stopy sprawiało wrażenie naturalnego, tak jakby napiął jakiś dawno nieużywany mięsień. Coś przebiegło Einarowi przez głowę i pomyślał o lisie ścigającym mysz polną: szpiczasty nos lisa grzebał za myszą w fałdach pola fasoli.
– Nie ruszaj się – powiedziała Greta.
Einar wyjrzał przez okno i zobaczył żłobkowaną kopułę Teatru Królewskiego, dla którego opery czasem malował scenografię. Anna miała tam w tej chwili próbę do Carmen, były ramiona wyzywająco wyciągnięte przed kurtyną, na której namalował arenę walk byków w Sewilli. Zdarzało się, że kiedy Einar malował w teatrze, miedziany głos Anny wypełniał całą salę. Einar drżał, że zaplami płótno pędzlem, i przecierał oczy zaciśniętymi dłońmi. Głos Anny nie był piękny – szorstki i melancholijny, trochę zużyty, jednocześnie męski i kobiecy. Miał jednak głębszy tembr niż większość duńskich głosów, często mdłych, bezbarwnych i zbyt ładnych, żeby poruszyć słuchacza. Głos Anny miał w sobie skwar Południa; rozgrzewał Einara, jakby w jej gardle żarzyły się węgielki. Einar często schodził z drabiny za scenę i podkradał się do Anny za kulisami: w białej wełnianej tunice otwierała szerokie usta, stojąc przed dyrygentem Dyvikiem. Śpiewała pochylona do przodu; tłumaczyła, że siła ciążenia muzyki pociąga jej podbródek w stronę kanału dla orkiestry. „Wyobrażam sobie cienki srebrny łańcuszek przymocowany z jednej strony do batuty, a z drugiej strony tutaj – mówiła, pokazując na pieprzyk przyklejony do podbródka jak okruszek. – Bez tego łańcuszka chyba bym nie wiedziała, co mam robić. Nie umiałabym być sobą”.
Do malowania Greta upinała włosy z tyłu szylkretową klamrą; jej twarz wydawała się wtedy większa, Einar miał wrażenie, jakby patrzył na nią przez miskę wody. Greta była chyba najwyższą kobietą, jaką znał, tak wysoką, że mogła zajrzeć do środka ponad firankami, które mieszkańcy parteru wieszali w oknach od ulicy. Einar czuł się przy niej mały, jakby był jej synem, patrzył jej w oczy od dołu i sięgał do góry po jej rękę. Fartuch z naszytymi kieszeniami był zrobiony na specjalne zamówienie przez sąsiadkę, kobietę z siwym kokiem, która mieszkała za rogiem i zmierzyła Grecie obwód w piersiach i ramionach żółtym centymetrem krawieckim, nie mogąc wyjść z podziwu, że taka duża, dorodna kobieta nie jest Dunką.
Greta malowała z elastycznym skupieniem, które Einar podziwiał. Potrafiła położyć na płótnie błysk w lewym oku, a potem otworzyć drzwi, przyjąć dostawę z mleczarni i płynnie powrócić do pracy nad trochę bardziej matowym prawym okiem. Podczas malowania śpiewała obozowe piosenki, jak to nazywała. Czasem opowiadała portretowanej osobie o swoim dzieciństwie w Kalifornii, gdzie w pomarańczowych gajach jej ojca gnieździły się pawie; modelkom mówiła – Einar przypadkiem kiedyś usłyszał, stanąwszy pod drzwiami na ciemnej klatce schodowej – o coraz dłuższych przerwach między ich chwilami intymności: „On to traktuje strasznie osobiście. Ale nie mam do niego pretensji” – powiedziała i Einar wyobraził sobie, jak zakłada włosy za uszy.
– Opadają – powiedziała Greta, pokazując pędzlem na jego pończochy. – Podciągnij.
– Czy to naprawdę konieczne?
Marynarz z dołu trzasnął drzwiami, a potem słychać było tylko chichot jego żony.
– Och, Einar – powiedziała Greta. – Czy ty zawsze musisz być taki spięty?
Uśmiech zapadł się w jej twarz. Edvard IV poczłapał do sypialni i zakopał się w pościeli; potem westchnął jak nakarmione niemowlę. Pies był stary, pochodził z gospodarstwa rolnego w Jutlandii, urodził się na bagnach; matka i reszta miotu utonęli w trzęsawisku.
Mieszkanie znajdowało się na strychu kamienicy, którą władze zbudowały w XIX wieku dla wdów po rybakach. Okna wychodziły na północ, południe i zachód i w przeciwieństwie do mieszkań w większości kopenhaskich kamienic Einar i Greta mieli tam dostatecznie dużo miejsca i światła, aby móc malować. Niewiele brakowało, a przeprowadziliby się do jednej z kamienic w Christianshavn po drugiej stronie Inderhavn, gdzie artyści sąsiadowali z prostytutkami, hazardzistami, pijakami, cementowniami i firmami importowymi. Greta mówiła, że mogłaby mieszkać wszędzie, że nie ma dla niej zbyt obskurnej okolicy, ale Einar, który przez pierwszych piętnaście lat swego życia spał pod strzechą, był przeciwny i znalazł mieszkanie w Domu Wdowy.
Dom miał czerwoną fasadę i stał o jedną przecznicę od Nyhavns Kanal. Mansardowe okna wystawały ze spadzistego dachu krytego czarną od mchu dachówką, a świetliki znajdowały się tuż pod kalenicą. Inne budynki przy tej ulicy były białe i miały ośmioczęściowe drzwi pomalowane na zgniłozielono. Naprzeciwko mieszkał lekarz Møller, ciągle wzywany przez kobiety, które rodziły w środku nocy. Niewiele samochodów jeździło wszakże tą ulicą, która kończyła się ślepo na Inderhavn, dzięki czemu było tam dostatecznie cicho, aby można było usłyszeć echo okrzyku nieśmiałej dziewczyny.
– Muszę wrócić do swojej pracy – powiedział w końcu Einar, zmęczony staniem w butach, których cynowe sprzączki cisnęły go w stopy.
– To znaczy, że nie chcesz włożyć jej sukienki?
Kiedy powiedziała słowo „sukienka”, zrobiło mu się gorąco w żołądku, za czym poszło uczucie silnego wstydu.
– Nie, nie sądzę – powiedział Einar.
– Nawet na kilka minut? – spytała. – Muszę namalować rąbek na jej kolanach.
Greta siedziała obok niego na krześle z plecionym siedziskiem i głaskała go przez jedwab po łydce. Dłoń Grety działała hipnotycznie, jej dotyk mówił mu, żeby zamknął oczy. Nie słyszał nic oprócz drapania paznokcia o jedwab.
Nagle Greta przestała go głaskać.
– Przepraszam – powiedziała. – Nie należało cię o to prosić.
Einar zauważył, że drzwi od bejcowanej jesionowej szafy są otwarte i wisi w niej sukienka Anny. Była biała, z rąbkiem i mankietami obszytymi paciorkami w kształcie łez. Jedno z okien było uchylone i sukienka kołysała się delikatnie na wieszaku. Matowy blask jedwabiu, szpiczasta koronkowa wstawka w stanie, haczyki na mankietach, otwarte jak małe usta – kusiło go, żeby jej dotknąć.
– Podoba ci się? – spytała Greta.
Chciał powiedzieć, że nie, ale to byłoby kłamstwo. Sukienka mu się podobała i miał wrażenie, że jego ciało nabrzmiewa pod skórą.
– W takim razie wskocz w nią na kilka minut.
Greta przyniosła sukienkę i przyłożyła mu do piersi.
– Greta – powiedział – a gdybym…
– Zdejmij koszulę – powiedziała.
Zdjął.
– A gdybym…
– Po prostu zamknij oczy – powiedziała.
Zamknął.
Nawet z zamkniętymi oczami czuł się nieprzyzwoicie, stojąc przed żoną bez koszuli. Tak jakby złapała go na czymś, czego obiecał nie robić. Może nie na cudzołóstwie, ale na powrocie do złego obyczaju, który dał słowo rzucić, na przykład piciu gorzałki w barach nad kanałami Christianshavn, jedzeniu frikadeller w łóżku albo przeglądaniu talii welurowych kart z gołymi babkami, którą kiedyś kupił w samotne popołudnie.
– Teraz spodnie – poleciła Greta.
Wyciągnęła rękę i taktownie odwróciła głowę. Okno sypialni było otwarte i dostał gęsiej skórki od rześkiego morskiego powietrza.
Einar szybko wciągnął sukienkę przez głowę i poprawił w talii. Spocił się pod pachami i w krzyżu. Było mu tak gorąco, że miał ochotę zamknąć oczy i wrócić do czasów dzieciństwa, kiedy to, co dyndało mu między nogami, było tak małe i bezużyteczne jak biała rzodkiew.
Greta powiedziała tylko:
– Dobrze.
Uniosła pędzel w stronę płótna. Jej niebieskie oczy zwęziły się, jakby oglądała coś na czubku nosa.
Einara ogarnęło przedziwne, wodniste uczucie, kiedy stał na skrzyni, przesuwało się po nim światło słońca, a w powietrzu unosił się zapach śledzia. Sukienka była luźna wszędzie, nie ramion, czuł się zanurzony w czymś ciepłym, jakby zażywał w lecie morskiej kąpieli. Lis polował na mysz, a w jego głowie rozbrzmiewał odległy głos: cichy płacz przestraszonej dziewczynki.
Einarowi trudno było mieć otwarte oczy, nadal obserwować dłoń Grety, która skakała po płótnie jak ryba, a potem oddalała się, srebrne bransolety i pierścionki poruszały się przy tym jak ławica kleni. Trudno mu było nadal myśleć o Annie śpiewającej w Teatrze Królewskim, z podbródkiem wysuniętym w stronę batuty dyrygenta. Einar potrafił się skupić tylko na jedwabiu, który opatrywał jego skórę jak bandaż. Tak, w ten sposób się czuł za pierwszym razem: jedwab był taki delikatny i ażurowy, że przypominał gazę – nasączoną balsamem gazę miękko przyłożoną do gojącej się skóry. Uczucie wstydu związane z tym, że stoi przed żoną, zaczęło ustępować, ponieważ Greta malowała ze skupieniem, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widział. Einar wśliznął się w półmroczny świat marzeń, w którym sukienka Anny mogła należeć do każdego, nawet do niego.
Kiedy jego powieki stały się ciężkie i pracowania zaczęła się rozmywać, kiedy Einar westchnął i opuścił ramiona, a Edvard IV chrapał w sypialni, właśnie w tym momencie zabrzmiał miedziany głos Anny:
– Patrzcie tylko na Einara!
Otworzył oczy. Greta i Anna pokazywały na niego uśmiechnięte, z rozchylonymi ustami. Edvard IV stanął przed nim i zaczął szczekać. Einar Wegener nie mógł się poruszyć.
Greta wzięła od Anny bukiet liliowców, prezent od welbiciela spod wejścia na scenę, i wcisnęła Einarowi do rąk. Z głową uniesioną jak mały trębacz Edvard IV zaczął biegać wokół Einara, żeby go ochronić. Obie kobiety znowu parsknęły śmiechem, a oczy Einara cofnęły się do głowy i napełniły łzami. Zabolał go ich śmiech, ranił go też zapach białych kwiatów, których rdzawe słupki zostawiały pyliste stemple na sukience, na wydatnej wypukłości jego krocza, na pończochach, na wilgotnych dłoniach.
– Jesteś kurwą! – ryknął czule marynarz z dołu. – Jesteś diabelnie piękną kurwą!
Cisza po tych słowach sugerowała pocałunek przebaczenia. Potem rozległ się jeszcze głośniejszy śmiech Grety i Anny i kiedy Einar chciał je poprosić, żeby wyszły z pracowni i pozwoliły mu przebrać się w spokoju, Greta powiedziała cicho i troskliwie, zupełnie obcym głosem:
– Może nazwiemy cię Lili?

 
Wesprzyj nas