Powieść kryminalno-szpiegowska Umberto Eco, odwołująca się do najlepszych wzorów XIX-wiecznej powieści przygodowej, wartka, potoczysta i smakowita.


Cmentarz w Pradze to powieść kryminalno-szpiegowska, której akcja rozgrywa się w XIX wieku. Umberto Eco przedstawia w niej genezę okrytych złą sławą tzw. Protokołów Mędrców Syjonu, które stanowiły dla Hitlera jedno ze źródeł jego obłąkańczej idei zagłady Żydów i były elementem nazistowskiej propagandy. Autor podkreśla, że oprócz głównego bohatera wszystkie postacie w książce są autentyczne.

Bohaterem powieści jest Simone Simonini, cyniczny fałszerz świadczący usługi wywiadom wielu krajów. Obsesyjny antysemita. Nienawidzi również jezuitów, masonów i.. kobiet.

Eco opisuje jego historię odwołując się do najlepszych wzorów XIX-wiecznej powieści przygodowej – mamy więc wartką akcję (fałszerstwa, spiski i zamachy), ciekawą intrygę o zaskakującym rozwiązaniu, a wszystko opowiedziane barwnym, potoczystym językiem.

***

Powieść rozpala wyobraźnię, wciągając jednocześnie czytelnika w korowód postaci i wydarzeń, smakowitych, często pikantnych szczegółów.
Corriere della sera

Eco twierdzi, że chciał opisać historię XIX wieku, lecz miejscami wydaje się, że pisze o ludziach nam współczesnych, którzy codziennie pojawiają się na ekranach naszych telewizorów.
Corriere dell’arte

Umberto Eco
Cmentarz w Pradze
Przekład: Krzysztof Żaboklicki
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 2 listopada 2011

Cmentarz w Pradze


Na moim dzieciństwie zaważył bardziej dziadek niż ojciec i matka. Nienawidziłem matki, która odeszła bez uprzedzenia, i ojca za to, że nie umiał temu zapobiec, nienawidziłem Boga, który tego chciał, i dziadka, któremu wydawało się normalne, że Bóg tego chce. Ojciec przebywał ciągle daleko, tworzył Włochy – jak mówił. Potem Włochy wykończyły jego.
Dziadek Giovan Battista Simonini, były oficer armii sabaudzkiej – opuścił ją, jak chyba sobie przypominam, za czasów najazdu Napoleona – zaciągnął się do wojsk Burbonów florenckich, a kiedy Toskania znalazła się pod kontrolą księżnej z rodu Bonaparte, jako emerytowany kapitan wrócił do Turynu, aby rozpamiętywać swoje gorzkie doświadczenia.
Nos miał pokryty brodawkami. Kiedy siedziałem obok niego, widziałem tylko ten nos i czułem na twarzy ślinę, którą parskał. Był jednym z ludzi nazywanych przez Francuzów ci-devant, tęsknił za ancien régime, nie pogodził się nigdy ze zbrodniami rewolucji. Nosił nadal culottes – miał jeszcze kształtne łydki – spięte pod kolanem złotą sprzączką, złote klamry zdobiły także jego lakierowane obuwie. Ubierał się na czarno, z czarną kamizelką i krawatem włącznie, co sprawiało, że wyglądał trochę na księdza. Chociaż zgodnie z ówczesnymi zasadami elegancji powinien był zakładać upudrowaną na biało perukę, zrezygnował z tego, ponieważ – jak mówił – pudrowane peruki nosili także zbóje w rodzaju Robespierre’a.
Nie dorozumiałem się nigdy, czy był bogaty, ale nie odmawiał sobie dobrej kuchni. Dziadka i dzieciństwo wspominam przede wszystkim dzięki bagna caöda. Na wypełnionym żarem piecyku w rozgrzanym terakotowym naczyniu skwierczała oliwa, a w niej sardele, czosnek i masło; wrzucało się tam kardy (wymoczone najpierw w zimnej wodzie z sokiem cytrynowym, a dla niektórych – ale nie dla dziadka – w mleku), surową i opiekaną paprykę, liście białej kapusty, topinambur, bardzo miękkie kalafiory albo (lecz zdaniem dziadka było to dobre tylko dla biedoty) gotowane warzywa – cebulę, buraki, kartofle i marchew. Lubiłem jeść, a dziadka cieszyło, że robię się tłusty – mawiał czule – jak prosiaczek.
Opryskując mnie śliną, wykładał mi swoją wiedzę.
– Rewolucja, mój chłopcze, uczyniła z nas niewolników bezbożnego państwa, bardziej nierównych niż przedtem, wrogich sobie braci, z których każdy jest Kainem dla innych. Niedobrze jest być zbyt wolnym i niedobrze jest także mieć wszystko, czego się potrzebuje. Nasi ojcowie byli ubożsi i szczęśliwsi, bo utrzymywali kontakt z naturą. Nowoczesność dała nam parę, która zatruwa wsie, i krosna mechaniczne, które pozbawiają pracy tylu biedaków i sprawiają, że tkaniny nie są już takie jak kiedyś. Człowiek nie powinien być wolny, bo pozostawiony sam sobie staje się zły. Wolności trzeba mu niewiele – tyle, ile przyzna władca.
Jego ulubionym tematem był jednak ksiądz Barruel. Myśląc o swoim dzieciństwie, niemal widzę księdza Barruela, który jakby mieszkał u nas w domu, chociaż musiał już od dawna być martwy.
– Widzisz, chłopcze – słyszę jeszcze słowa dziadka – po szale rewolucyjnym, który wstrząsnął wszystkimi krajami Europy, rozległ się pewien głos i wyjawił, że rewolucja była już tylko ostatnim, najbliższym nam w czasie etapem powszechnego sprzysiężenia, wymierzonego przez templariuszy w tron i ołtarz, to jest w królów, a zwłaszcza w królów Francji, oraz w Kościół, naszą ukochaną matkę… Był to głos księdza Barruela, który w końcu ubiegłego wieku napisał swoją Historię jakobinizmu.
– Ale, panie dziadku, co mieli z tym wspólnego templariusze? – pytałem wtedy. Znałem już wprawdzie tę historię na pamięć, ale chciałem umożliwić dziadkowi ponowną wypowiedź na jego ulubiony temat.
– Chłopcze, templariusze to był nadzwyczaj potężny zakon rycerski, który król francuski zniszczył, aby zawładnąć jego mieniem. Większość templariuszy spalono na stosie, ale ci, którzy przeżyli, ustanowili tajemne zgromadzenie w celu dokonania zemsty na królach Francji. I rzeczywiście: kiedy gilotyna ucięła głowę króla Ludwika, na szafot wszedł nieznany osobnik i podniósł tę biedną głowę, wołając: „Jakubie de Molay, jesteś pomszczony!”. De Molay był wielkim mistrzem templariuszy, którego Filip IV kazał spalić na krańcu Île de la Cité w Paryżu.
– Ale kiedy spalono tego Molay?
– W tysiąc trzysta czternastym roku.
– Zaraz policzę, panie dziadku. To prawie pięćset lat przed rewolucją. Jak udało się templariuszom pozostać w ukryciu przez pięćset lat?
– Wkradli się do stowarzyszeń dawnych budowniczych katedr, murarzy. Z tych stowarzyszeń zrodziła się angielska masoneria, która tak się nazywa, bo jej członkowie uważali się za free masons, czyli za wolnomularzy.
– A dlaczego murarze mieli robić rewolucję?
– Barruel zrozumiał, że dawni templariusze i wolnomularze zostali zawojowani i zdeprawowani przez iluminatów bawarskich! To straszna sekta, założona przez niejakiego Weishaupta. Każdy jej członek znał tylko swojego bezpośredniego przełożonego i nic nie wiedział o innych, stojących wyżej w hierarchii, ani o ich zamiarach. Celem sekty była nie tylko destrukcja tronu i ołtarza, lecz także stworzenie społeczeństwa bez praw i moralności, w którym obowiązywałaby wspólnota dóbr, a nawet kobiet… Boże, wybacz mi, że mówię o tym chłopcu, ale trzeba przecież poznać knowania szatana. Ściśle związani z iluminatami bawarskimi byli ci wrogowie wszelkiej wiary, którzy ułożyli haniebną Encyklopedię, a więc Wolter, d’Alembert, Diderot i cała ta klika, która za przykładem iluminatów mówiła we Francji o Siècle des Lumières, w Niemczech zaś o Aufklärung, i która wreszcie, zbierając się potajemnie, aby uknuć obalenie królów, powołała do życia klub zwany jakobinami, od imienia właśnie Jakuba de Molay. Oto kto spiskował, żeby we Francji wybuchła rewolucja!
– Ten Barruel wszystko pojął…
– Nie zrozumiał jednak, jak z grupy chrześcijańskich rycerzy mogła wyrosnąć sekta wroga Chrystusowi. Wiesz, to jak drożdże w cieście: jeśli ich za mało, ciasto nie rośnie, nie pęcznieje, i nie ma chleba. Co było tymi drożdżami, które ktoś… może los, a może diabeł… wprowadził do zdrowych jeszcze konwentykli templariuszy i wolnomularzy, żeby wyrosła z nich najbardziej diabelska sekta wszech czasów?
W tym miejscu dziadek robił przerwę, splatał dłonie, jakby chciał bardziej się skupić, uśmiechał się chytrze i oświadczał z wyważoną, lecz tryumfalną skromnością:
– Człowiekiem, który pierwszy miał odwagę odpowiedzieć na to pytanie, był twój dziadek, drogi chłopcze. Przeczytawszy książki Barruela, nie zawahałem się napisać do niego listu. Idź tam pod ścianę, chłopcze, i przynieś mi szkatułkę.
Przynosiłem szkatułkę, dziadek otwierał ją złotym kluczykiem, który nosił zawieszony na szyi, i wyjmował pożółkły arkusz papieru sprzed czterdziestu lat.
– Oto oryginał listu, który przepisałem potem na czysto dla Barruela.
Mam jeszcze przed oczami dziadka, czytającego z dramatycznymi przerwami.

Zechce Pan przyjąć od nieuczonego żołnierza, jakim jestem, najszczersze gratulacje z powodu Pańskiej książki, zasługującej w pełni na nazwę najwybitniejszego dzieła minionego stulecia. Och! Jakże umiejętnie zdemaskował Pan owe ohydne sekty, które torują drogę Antychrystowi i są nieubłaganymi wrogami nie tylko religii chrześcijańskiej, ale i wszelkiego kultu, wszelkiego społeczeństwa i wszelkiego porządku! Jednakże istnieje jedna jeszcze, o której Pan z lekka tylko wspominał. Być może postąpił Pan tak umyślnie, jest ona bowiem najbardziej znana i dlatego najmniej groźna. Moim jednak zdaniem jest dzisiaj najstraszniejszą potęgą ze względu na swoje niezmierne bogactwa i na poparcie, jakim się cieszy we wszystkich prawie państwach Europy. Zrozumiał Pan z pewnością, że mówię o sekcie żydowskiej. Wydaje się ona oddzielna i wroga innym sektom, lecz w rzeczywistości tak nie jest. Wystarczy bowiem, aby jedna z tych sekt okazała się wroga chrześcijaństwu, a żydostwo zaczyna jej sprzyjać, finansować ją i protegować. Czyż nie widzieliśmy już i nie widzimy nadal, że nie skąpi ono swojego złota i srebra, aby popierać i inspirować współczesnych sofistów, wolnomularzy, jakobinów i iluminatów? Żydzi tworzą zatem wraz ze wszystkimi innymi sekciarzami jedno stronnictwo, którego celem jest zniszczenie chrześcijaństwa, jeśli to możliwe. Proszę nie sądzić, Panie, że przesadzam. Nie piszę o niczym, czego nie powiedzieliby mi sami Żydzi…

– A jak dowiedział się o tym dziadek od Żydów?
– Miałem niewiele ponad dwadzieścia lat, byłem młodym oficerem armii sabaudzkiej, kiedy Napoleon najechał Królestwo Sardynii. Ponieśliśmy klęskę pod Millesimo, Piemont został wcielony do Francji. Był to tryumf bezbożnych bonapartystów, którzy ścigali nas, oficerów królewskich, i wieszali na suchej gałęzi. Lepiej było nie nosić już munduru ani nawet nie pokazywać się na ulicy. Mój ojciec jako kupiec znał Żyda lichwiarza, któremu wyświadczył jakąś przysługę. Za pośrednictwem tego Żyda dano mi do dyspozycji na kilka tygodni – oczywiście po słonej cenie – pokoik w getcie, znajdującym się wówczas właśnie na tyłach naszego domu, między ulicami San Filippo i delle Rosine; zostałem tam, dopóki w mieście nie zrobiło się bezpieczniej, potem wyjechałem do krewnych we Florencji. Było mi bardzo niemiło mieszkać wśród tej hołoty, ale tylko tam nikt by mnie nie szukał: Żydzi nie mogli wychodzić z getta, a porządni ludzie trzymali się od niego z daleka.
Dziadek zakrywał sobie oczy dłońmi, jakby chciał się pozbyć nieznośnego widoku.
– Tak więc w oczekiwaniu na koniec burzy przebywałem w tych brudnych dziurach. W jednym pokoju, będącym zarazem kuchnią, sypialnią i ustępem, gnieździło się tam nieraz osiem osób, wyniszczonych anemią, o woskowej cerze z prawie niedostrzegalnym niebieskim odcieniem jak w porcelanie sewrskiej, szukających bezustannie najbardziej odosobnionych kątów, które oświetlał tylko płomień świecy. Twarze bezkrwiste żółtawej barwy, włosy koloru kleju rybnego, brody ryżawe albo czarne, połyskujące jak wytarty tużurek… Nie mogąc znieść smrodu w moim pokoju, krążyłem po pięciu dziedzińcach. Pamiętam je doskonale: Dziedziniec Wielki, Dziedziniec Księży, Dziedziniec Winorośli, Dziedziniec Karczmy i Dziedziniec Tarasu. Łączyły je ze sobą okropne kryte przejścia, Ciemne Korytarze. Teraz spotkasz Żydów nawet na placu Carlina, spotkasz ich zresztą wszędzie, bo panujących obleciał strach, ale wtedy w Turynie tłoczyli się jeden obok drugiego w tych mrocznych zaułkach. Pośród tej zatłuszczonej, niechlujnej ciżby zapewne bym wymiotował, gdyby nie lęk przed bonapartystami…
Dziadek robił przerwę, żeby wytrzeć sobie wargi chusteczką, jakby chciał się pozbyć nieznośnego smaku w ustach.
– I to im właśnie zawdzięczałem ratunek, co za upokorzenie! My, chrześcijanie, gardziliśmy nimi, oni zaś bynajmniej nas nie kochali, wręcz przeciwnie, nienawidzili nas, podobnie jak dziś jeszcze nienawidzą. Zacząłem więc opowiadać, że urodziłem się w Livorno w żydowskiej rodzinie i byłem wychowywany przez krewnych, którzy na nieszczęście dali mnie ochrzcić, ale w głębi serca zawsze pozostałem Żydem. Moje zwierzenia nie robiły na nich większego wrażenia, ponieważ – mówili mi – w podobnej sytuacji było już tylu, że przestano zwracać na nich uwagę. Zdobyłem jednak w ten sposób zaufanie pewnego starca mieszkającego na Dziedzińcu Tarasu obok piekarni mac.
Tutaj dziadek się ożywiał. Kiedy opowiadał o tym spotkaniu, przewracał oczami i gestykulował, naśladując Żyda, o którym mówił. Otóż ten Mordechaj pochodził podobno z Syrii i miał w Damaszku przykrą sprawę. W mieście zniknął arabski chłopiec. Nie pomyślano najpierw o Żydach, gdyż uważano, że na swoje obrządki zabijają tylko chłopców chrześcijańskich. Ale potem na dnie jakiegoś rowu znaleziono resztki małego trupa, który musiał zostać pocięty na tysiąc kawałków, utłuczonych następnie w moździerzu. Tak bardzo przypominało to zbrodnie przypisywane zazwyczaj Żydom, że żandarmi powzięli podejrzenie: zbliża się Pascha, Żydzi potrzebują krwi chrześcijańskiej na mace, nie udało się im pochwycić syna chrześcijan, więc złapali Araba, ochrzcili go, a później zarżnęli.
– Wiesz – komentował dziadek – że chrzest jest ważny zawsze, niezależnie od tego, kto go udziela, byleby ta osoba chrzciła zgodnie z nauką świętego Kościoła rzymskiego. Perfidni Żydzi świetnie o tym wiedzą i bezwstydnie mówią: „Chrzczę cię tak, jak zrobiłby to chrześcijanin, w którego bałwochwalstwo nie wierzę, ale któremu on hołduje, w pełni w nie wierząc”. I tak tego małego męczennika spotkało przynajmniej to szczęście, że poszedł do raju, chociaż za przyczyną diabła.
Mordechaj od razu wydał się podejrzany. Aby zmusić go do mówienia, związano mu ręce z tyłu, do stóp przyczepiono ciężary, a potem z tuzin razy podnoszono go na krążku linowym i gwałtownie opuszczano. Następnie podsunięto mu pod nos siarkę, później wrzucono go do lodowatej wody, a kiedy wynurzał głowę, wpychano mu ją z powrotem, dopóki się nie przyznał. To znaczy – jak opowiadano – że aby wreszcie położyć temu kres, nieszczęśnik wymienił nazwiska pięciu współwyznawców, niemających ze sprawą nic wspólnego. Zostali skazani na śmierć, a on, z wywichniętymi kończynami, wyszedł na wolność, ale stracił rozum. Jakaś litościwa dusza wsadziła go na statek handlowy płynący do Genui, bo gdyby został, inni Żydzi niechybnie by go ukamienowali. Ktoś powiedział nawet, że na statku omotał go pewien barnabita i namówił do przyjęcia chrztu, aby po przyjeździe do Królestwa Sardynii mógł uzyskać pomoc. Mordechaj zgodził się, ale w głębi duszy zachował wierność religii ojców, byłby więc z tych, których chrześcijanie nazywają marrani. Kiedy wszak przyjechał do Turynu i poprosił o przyjęcie do getta, wyparł się, jakoby chrzest w ogóle przyjmował. Wielu uważało go jednak za fałszywego Żyda, który w duchu pozostał wierny swojej nowej, chrześcijańskiej religii; byłby więc marrano podwójnym. Ponieważ jednak nikt nie potrafił potwierdzić tych wszystkich zamorskich pogłosek, a obłąkanemu należała się litość, mógł biedować, utrzymywany przez ogół, w norze, którą wzgardziłby nawet mieszkaniec getta.
Dziadek twierdził, że bez względu na to, co ten starzec zrobił w Damaszku, nie był bynajmniej obłąkany. Ożywiała go po prostu niezmierzona nienawiść do chrześcijan. W swojej klitce bez okien, trzymając dziadka za nadgarstek drżącą ręką i wlepiając w niego błyszczące w ciemności oczy, zapewniał go, że od tamtego czasu poświęcił życie zemście. Opowiadał mu, że Talmud nakazuje nienawidzić całego chrześcijańskiego plemienia i że dążąc do deprawacji chrześcijan, oni, Żydzi, wynaleźli wolnomularstwo, a on, Mordechaj, został jednym z jego nieznanych zwierzchników, rozkazującym lożom od Neapolu po Londyn; musiał jednak pozostawać w ukryciu, żyć sekretnie i samotnie, aby nie zasztyletowali go jezuici, którzy wszędzie nań czyhają.
Mówiąc, rozglądał się wokół, jakby z każdego ciemnego kąta miał wynurzyć się nagle uzbrojony w puginał jezuita, wycierał sobie hałaśliwie nos, trochę popłakiwał nad swoim smutnym losem, trochę uśmiechał się chytrze i mściwie, zadowolony, że cały świat nic nie wie o jego straszliwej potędze, głaskał przypochlebnie Simoniniego po ręce i fantazjował dalej. Zapewniał więc, że jeśli dziadek zechce, ich sekta przyjmie go z radością, że zostanie wprowadzony do najtajniejszej loży masońskiej.
Wyjawił mu też, że do żydowskiej rasy należeli zarówno Manes, prorok sekty manichejczyków, jak i ohydny Starzec z Gór, który upajał narkotykami swoich morderców, aby zabijali potem chrześcijańskich władców. I dalej, że sekty wolnomularzy i iluminatów założyli dwaj Żydzi, że od Żydów wywodziły się wszystkie przeciwne chrześcijaństwu sekty, których jest obecnie na świecie tyle, iż obejmują wiele milionów ludzi płci obojga, wszelkiego stanu, wszelkich narodowości, piastujących wszelkiego rodzaju urzędy. Nie brakowało wśród nich – mówił – licznych duchownych, a nawet kilku kardynałów; sekta nie traciła też nadziei, że niebawem przyłączy się do niej papież (wiele lat później, gdy na Tron Piotrowy wstąpiła postać tak dwuznaczna jak Pius IX, dziadek miał skomentować, że nie było to całkiem nieprawdopodobne). Aby łatwiej oszukiwać chrześcijan – opowiadał Mordechaj – członkowie sekty udają często, że są chrześcijanami, i podróżują z jednego kraju do drugiego z fałszywymi świadectwami chrztu, kupionymi u sprzedajnych proboszczów; mają też nadzieję, że za pomocą pieniędzy i oszustw nakłonią wszystkie rządy do przyznania im pełni praw cywilnych, jak stało się to już w wielu krajach. Nabywszy posiadane przez wszystkich innych uprawnienia, zaczną wykupywać domy i grunty, poprzez lichwę wyzują chrześcijan z wszelkich dóbr i bogactw, nie minie sto lat, a staną się władcami świata, zniosą wszystkie inne sekty, aby mogła panować jedynie ich własna, kościoły chrześcijan zamienią w synagogi, samych zaś chrześcijan w niewolników.
– To właśnie – kończył dziadek – wyjawiłem Barruelowi. Może przesadziłem nieco, oświadczając, że usłyszałem od wszystkich to, co powiedział mi jeden człowiek, ale byłem i jestem nadal przeświadczony, że ten starzec mówił prawdę.

 
Wesprzyj nas