Wielka epicka powieść na miarę Marka Twaina. Jack Crabb, stulatek, opowiada reporterowi historię swojego długiego i niezwykłego życia na Dzikim Zachodzie.


Jack Crabb, adoptowany przez Czejenów, musiał przystosować się do życia w odmiennej kulturze. Wrodzona umiejętność przystosowywania się do zmian pozwoliła mu poznać wielu ludzi i podejmować różne zajęcia.

Był rewolwerowcem, osadnikiem, handlarzem, przewodnikiem gen. George’a A. Custera, świadkiem bitwy nad Little Bighorn i pomocnikiem Dzikiego Billa Hickoka. Crabb, opowiadając o swoim życiu, opowiada historię dziewiętnastowiecznej Ameryki.

Pełna czarnego humoru opowieść zawiera wiele momentów dramatycznych oraz społeczny komentarz na temat uprzedzeń i niesprawiedliwości.

***

Wielka epicka powieść na miarę Marka Twaina.
Henry Miller

Najlepsza powieść o Dzikim Zachodzie.
„The New York Times Book Review”

Berger przenikliwie i wyjątkowo trafnie opisał Dziki Zachód. Jego umiejętność opowiadania i cyniczny humor czynią tę powieść wyjątkową.
„The New York Times”

„Mały Wielki Człowiek” został przeniesiony na srebrny ekran w 1970 przez Arthura Penna. Rolę tytułową zagrał Dustin Hoffman.

Thomas Louis Berger (ur. w 1924) – pisarz amerykański. Były żołnierz, służył m.in. w Europie. Studiował na Uniwersytecie w Cincinnati i Columbia University, pracował jako bibliotekarz i dziennikarz. Jest autorem kilku powieści.

Thomas Louis Berger
Mały wielki człowiek
Przekład: Lech Jęczmyk
seria: Kultowa seria filmowa
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 19 listopada 2015

Mały wielki człowiek


WSTĘP
CZŁOWIEKA PIÓRA

Miałem zaszczyt poznać świętej pamięci Jacka Crabba – człowieka pogranicza, indiańskiego zwiadowcę, rewolwerowca, łowcę bizonów i adoptowanego Czejena – gdy dożywał swoich ostatnich dni. Relacja z mojego spotkania z tym niezwykłym człowiekiem jest chyba usprawiedliwiona, można bowiem przypuszczać, że bez mojej, powiedzmy, katalitycznej roli te niecodzienne wspomnienia pewnie nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. I to pozornie nieskromne stwierdzenie uzasadnią, mam nadzieję, kolejne ustępy.
Jesienią roku 1952, po operacji skrzywionej przegrody nosowej, przebywałem na rekonwalescencji w domu pod opieką nie pierwszej młodości pielęgniarki nazwiskiem Winifred Burr. Pani Burr była wtedy wdową, a ponieważ ona sama też przeniosła się już w zaświaty (w rezultacie nieszczęśliwego wypadku, w którym uczestniczyły jej plymouth i ciężarówka z piwem), nie poczuje się dotknięta, jeżeli opiszę ją jako osobę korpulentną, wścibską i złośliwą. Była również niewiarygodnie silna i chociaż nie należę do ułomków, przy myciu przewracała mnie z boku na bok jak niemowlę.
Mogę tutaj dodać, składając daninę panującej w literackich wyznaniach modzie, że wspomniane zabiegi nie sprawiały mi najmniejszej satysfakcji seksualnej. Ablucje te napawały mnie wręcz lękiem i uciekałem się do wszelkich możliwych wybiegów, aby się od nich uwolnić. Nadaremnie. Myślę, że pani Burr usiłowała sprowokować mnie, abym ją oddalił, co było przedsięwzięciem samobójczym, jako że pielęgniarstwo stanowiło jej źródło utrzymania. Pani Burr jednak należała do osób, które są niewolnikami własnego kodeksu moralnego, tak jak pijak jest niewolnikiem swojego pragnienia. Jej nieboszczyk mąż był przez trzydzieści lat maszynistą pociągów towarowych i stąd wyobrażała sobie dorosłego Amerykanina płci męskiej jako osobnika w brudnym kombinezonie i w czapce z długim daszkiem, uszytej z pasiastego płótna. Nie uważała, aby moje dolegliwości fizyczne były poważne i abym wymagał pielęgniarki (chociaż miałem spuchnięty nos i podsinione oczy). Nie aprobowała też źródła moich dochodów: skromny zasiłek od ojca, człowieka zamożnego, zapewniał mi możliwość rozwijania moich zainteresowań literackich i historycznych we względnej niezależności od pogoni za pracą zarobkową, do której mimo to żywię największy szacunek. Również, czego można spodziewać się po wdowie, odnosiła się negatywnie do tego, że jako pięćdziesięciodwulatek nadal byłem kawalerem, i pozwalała sobie na pewne dwuznaczne aluzje (całkowicie nieuzasadnione: byłem raz żonaty, przyjaźnię się z wieloma niewiastami i wiele z nich odwiedzało mnie w okresie mojej rekonwalescencji, a także nie posiadam jedwabnego szlafroka).
Zawdzięczam pani Burr wiele nieprzyjemnych chwil i może się wydać dziwne, że poświęcam jej tyle miejsca w ograniczonej przestrzeni niniejszego wprowadzenia, którego celem jest zaprezentowanie znaczącego dokumentu amerykańskiego pogranicza, zanim wrócę do mojej zwyczajowej anonimowości. Ale cóż, często się zdarza w ludzkich sprawach, że los w realizacji swoich nieodgadnionych celów posługuje się tak skądinąd nieciekawymi indywiduami, jak moja była pielęgniarka.
W przerwach między atakowaniem mnie gąbką a przygotowywaniem słabej herbaty, tostów i bulionu, co stanowiło moje pożywienie w tamtym okresie, pani Burr, popędzana swoją nienasyconą ciekawością, myszkowała po moim mieszkaniu niczym pospolity włamywacz. W sypialni działała pod pretekstem swojej miłosiernej profesji. „Muszę panu znaleźć jakąś czystą piżamę” – mówiła i, głucha na moje wskazówki, przewracała wszystkie szuflady w komodzie. Poza zasięgiem mojego wzroku rezygnowała z wszelkich pozorów i słyszałem z łóżka, jak atakuje różne zamykane meble w innych pomieszczeniach, biurka, komódki, sekretarzyki – a wiele z nich to wartościowe okazy hiszpańskiego rzemiosła kolonialnego, zakupione podczas pobytu w Nowym Meksyku, dokąd się udałem, aby wzmocnić sobie płuca górskim powietrzem. Kiedy wreszcie usłyszałem, jak otwiera szklane drzwiczki gabloty zawierającej moją ukochaną kolekcję indiańskich antyków, musiałem zaprotestować, mimo iż wibracja wywołana krzykiem przyprawiała mnie o ból nosa: „Pani Burr! Stanowczo proszę nie ruszać indiańskich rzeczy!”.
Wkrótce pojawiła się w drzwiach sypialni ubrana we wspaniały pióropusz Siuksów1, podobno część stroju wojennego samego wielkiego Szalonego Konia, za który przed laty zapłaciłem sześćset pięćdziesiąt dolarów. Byłem zbyt wzburzony, aby docenić całą absurdalność widoku tej grubej kobiety w tak wspaniałym pióropuszu. Zbyt byłem wstrząśnięty jej świętokradztwem. Wśród Indian bowiem orle pióra są atrybutem wyłącznie wojowników i squaw nie włożyłaby pióropusza wojennego nawet żartem, podobnie jak nowoczesna kobieta nie ubrałaby się w mężowskie suspensorium. Niech mi czytelnicy wybaczą gruboskórne porównanie, ale usprawiedliwia je to, że tak niewiele jest rzeczy nie do pomyślenia dla naszych współczesnych niewiast, i pani Burr, choć nieświadomie, demonstrowała chorobę naszej białej cywilizacji.
Wydając okrzyki, wykonała w drzwiach parodię tańca wojennego. Energia tej osoby zdumiewała. Nie zdobyłem się na dalsze protesty z obawy, że może się zdenerwować i uszkodzić cenny, blisko stuletni pióropusz. Już część orlego puchu fruwała po pokoju niczym spadochroniki roznoszące nasiona tych leśnych roślin, które, pękając, przedłużają swój gatunek. Zachowując milczenie i odwracając oczy, przetrzymałem jakoś niesmaczne popisy pani Burr, która stwierdziwszy, że nie wydobędzie ze mnie żadnego dźwięku, odłożyła wreszcie pióropusz Szalonego Konia do gabloty i wróciła do sypialni z miną oznaczającą u niej nastrój refleksyjny.
Usiadła ciężko na obudowie kaloryfera.
– Czy opowiadałam panu kiedyś, jak pracowałam w domu starców w Marville?
Osoba bardziej wrażliwa poczułaby się zniechęcona moim mruknięciem, ale pani Burr była odporna na subtelności.
– Przypomniało mi się, jak zobaczyłam te rzeczy Indian – wyznała i chrząknęła odrażająco. – Był tam taki jeden nieprzyzwoity staruch. Twierdził, że ma sto cztery lata. Muszę powiedzieć, że wyglądał na tyle, trzeba mu to przyznać. Nachalny typ, stare truchło ze skórą jak wytarta cerata… Nie mógł mieć mniej niż dziewięćdziesiątkę, jeżeli nawet resztę bezczelnie dokłamał.
Zdaję sobie sprawę, że próba odtworzenia przemowy pani Burr to z mojej strony czysta donkiszoteria: w najlepszym razie mogę ją opisać jako werbalizację maksymalnie złej woli.
– Tak czy owak, twierdził jeszcze, że był kowbojem i walczył z Indianami za dawnych czasów. Oglądają tam dużo telewizji, stare westerny i inne takie, i on zawsze mówił, że to bzdury, bo on to przeżył naprawdę. Stary drań psuł zabawę innym staruszkom, jeżeli go słuchali, ale zwykle nie zwracali na niego uwagi. Mówiłam zawsze, że ma wszędobylskie łapy, stary czort, i nie można było poprawić koca na jego patykowatych nogach, żeby nie próbował wepchnąć człowiekowi za dekolt jednego z tych swoich szponów. Potrafił też szczypać, jeżeli człowiek schylił się koło niego, żeby podnieść poduszkę z podłogi. Wyobraź pan sobie kobietę w moim wieku, chociaż oczywiście byłam wtedy młodsza, bo to się działo siedem lat temu i świętej pamięci Burr, jak sobie podpił, mówił, że mam nie najgorszą figurę. Ale wracając do starego rozpustnika, to on twierdził, że brał udział w ostatniej bitwie Custera, co było bezczelnym łgarstwem, bo widziałam na filmie, że wszyscy tam zostali na różne sposoby pozabijani. Zawsze mówię, że jak dobrze pogrzebać, to jedynym prawdziwym Amerykaninem jest Indianin.
Tyle o mojej pielęgniarce. Requiescat in pace. Tydzień później zrezygnowałem z jej usług, a w połowie następnego miesiąca przeczytałem wiadomość o jej śmiertelnym wypadku.
Pochlebiam sobie, że nie należę do tych sadystycznych nudziarzy, którzy wyżywają się w pisaniu przedmów. Nie widzę powodu, by prowadzić czytelnika przez wszystkie meandry moich poszukiwań osobnika, który okazał się wielkim człowiekiem pogranicza. Bo skoro tylko pani Burr zauważyła moje zainteresowanie „sproś­nym staruchem, który twierdził, że walczył z Indianami” i tak dalej, zabrała mnie na długi i bezowocny bieg z przeszkodami po błotnistych bezdrożach jej pamięci, a nikt z personelu domu seniora w Marville (dokąd udałem się, jak tylko mój nos odzyskał normalny kształt) nie słyszał nigdy o rzeczonej osobie, której nazwisko pani Burr przekazywała jako Papp, Stab albo Tarr. Również hasło „kowboj” nie wywoływało tam żadnego oddźwięku. Jeśli zaś chodzi o rzekomy wiek niezwykłego obiektu mojego zainteresowania, to lekarze roześmiali mi się w twarz: nigdy nie słyszeli o pensjonariuszu starszym niż sto trzy lata. Odniosłem też silne wrażenie, że są zdecydowani utrzymać ten rekord i gotowi skrócić męczarnie każdemu zuchwałemu staremu prykowi, który chciałby go pobić: jak we wszystkich tego rodzaju instytucjach panował tu okropny tłok i ruch wózków inwalidzkich na żwirowanych alejkach stanowił autentyczne zagrożenie dla pieszych.
W stanowym urzędzie opieki społecznej uświadomiono mi, że podobne instytucje dla wiekowych obywateli istnieją w miejscowościach Carvel, Harkinsville i Bardill. Udałem się do każdej z nich i odbyłem wiele rozmów z personelem i pensjonariuszami. Niektóre z nich mogłyby stanowić osobne opowieści: rozmawiałem na przykład z pewną mówiącą basem osobą w szlafroku, będąc przez pierwsze pół godziny przekonanym, że jest ona mężczyzną. Znalazłem też kilku dziadków służących wspomnieniami z Dzikiego Zachodu, przy których obstawali dzielnie nawet po tym, jak jedno czy dwa wnikliwe pytania demaskowały ich fałszywe świadectwa. Ale nigdzie nie było Pappa ani Staba, ani Tarra, stujedenastoletniego uczestnika bitwy nad Małym Wielkim Rogiem2.
Można by mi w tym miejscu zadać pytanie, czym usprawiedliwiałem swoją wiarę w prawdziwość twierdzeń pani Burr, że taki człowiek istnieje, a tym samym w autentyczność historii, którą jej opowiedział. Faktem jest, że mam skłonność do działania pod wpływem impulsu, a ponieważ mogę sobie na to pozwolić, nie muszę się usprawiedliwiać z tej słabostki. Faktem jest także, jak można było wnioskować ze wzmianki o moich zbiorach indiańskich, które są warte wiele tysięcy dolarów, że pasjonuję się historią Zachodu. Wreszcie jestem właścicielem wydania nadzwyczajnego „Bismarck Tribune” z terytorium Dakoty z 6 lipca l876 roku, zawierającego pierwszą listę ofiar masakry, i w tym spisie znajdują się nazwiska Papp, Stab i Tarr. Ludzie ci są oczywiście wymienieni wśród poległych, ale ze względu na okaleczenia niewiele ciał można było zidentyfikować z całą pewnością.
Stabb, jak się początkowo obawiałem, musiał zostać wyeliminowany, gdyż był indiańskim zwiadowcą z plemienia Arikara. Gdyby starzec pani Burr był Indianinem, niewątpliwie wspomniałaby o tym. Choć powiedziała o jego skórze, że była „jak wytarta cerata”, nie uznała za stosowne uściślić jej barwy. Oczywiście nie wszyscy Indianie są brązowi, nie mówiąc już o tym, że żaden nie jest czerwony.
Ale złamałem obietnicę, że nie będzie dygresji… Nie można wykluczyć, iż Papp albo Tarr – albo nawet Stab – przeżył tę straszliwą rzeź i z sobie tylko wiadomych powodów znikł z pola widzenia władz, dziennikarzy, historyków i tak dalej na następne trzy ćwierci wieku – może cierpiał przez te lata na amnezję – i nagle postanowił ujawnić się w miejscu i czasie, w którym musiał spotkać się z niedowierzaniem swoich sędziwych współpacjentów i personelu w rodzaju pani Burr. Było to możliwe, ale jak uznałem po miesiącach bezowocnych poszukiwań, bardzo mało prawdopodobne. Poza tym sama pani Burr widziała po raz ostatni rzeczonego osobnika w roku 1945. O ile rzadko się zdarza, żeby człowiek dożył stu czterech lat, o tyle zupełnie absurdalne jest, żeby dożył stu jedenastu! Wręcz śmieszne, prawdę mówiąc. Przekonałem się o tym, kiedy odwiedziwszy ojca w celu podjęcia mojego miesięcznego stypendium – żądał tych regularnych osobistych wizyt – dałem mu nieostrożnie zgodną z prawdą odpowiedź na jego pytanie: „Co robisz w tym miesiącu, Ralph?”. Gniewnie zagryzł ustnik cygarniczki. „Poszukujesz stujedenastoletniego uczestnika bitwy nad Małym Wielkim Rogiem!”. Na szczęście w tym momencie wszedł do gabinetu jeden z jego zauszników z depeszami z Hongkongu w sprawie hotelu, który ojciec budował w tej kolonii, i zostały mi oszczędzone dalsze oskarżenia o rzekomy niedorozwój umysłowy. Ojciec miał prawie osiemdziesiąt lat i nigdy nie byliśmy sobie bliscy.
Gdy jednak chciałem już zaniechać dalszych poszukiwań i zająć się poważną pracą nad moją stale odkładaną monografią na temat południowo-zachodnich luminariów (są to bożonarodzeniowe latarki składające się ze świeczki zapalonej w papierowej torebce z piaskiem), zaplanowaną przed laty podczas pobytu w Taos w Nowym Meksyku, i przeglądałem właśnie swoje notatki na ten temat, otrzymałem dziwny list wyglądający wielce podejrzanie.

Szanowny panie dowiedziałem się że pan mnie szuka myślę że chodzi o mnie bo nie słyszałem żeby wśród tych tutaj starych wypalonych wraków był oprócz mnie jakiś bochater i uczestnik sławnej chistorii dawnego pogranicza który znał ich wszystkich generała Custera, Siedzącego Byka, Dzikiego Billa, tego łotra Earpa i był w tak zwanej rzezi nad Małym Wielkim Rogiem czyli ostatniej bitwie Custera.

 
Wesprzyj nas