Powieść, w której ścierają się namiętności, przeplatają narodziny i śmierć, łzy radości i smutku, której bohaterowie dokonują trudnych wyborów i ponoszą ich konsekwencje.


Krystyna Januszewska DziedzictwoCzterdzieści rodzin opuściło domy i udało się w podróż w poszukiwaniu ziemi obiecanej. Ludzie ci zostawili wszystko i odeszli. Mieli dość długich lat niewoli. Ileż jeszcze mogli wycierpieć? Chcieli zaznać spokoju, życia w poczuciu godności i bezpieczeństwa, codzienności, która będzie przewidywalna.

Rodzinna saga oparta na wspomnieniach świadków wydarzeń, monumentalna opowieść o ludziach odważnych i zdesperowanych, o Polakach, dla których praca była jedynym środkiem do realizacji marzeń. O tym, że człowiek prosty i niewykształcony może z poczuciem własnej wartości zabiegać o szczęście.

Krystyna Januszewska – z wykształcenia biolog. Żyje intensywnie między światem codziennej rutyny a magią fabuły, którą kocha nad życie. Inspiracji i natchnienia szuka w codzienności. Zajęła się zawodowo pisarstwem po zdobyciu nagrody w pierwszej edycji konkursu „Twojego Stylu” na pamiętniki Polek (1998), debiutując opowiadaniem „Odwiedził mnie mój mąż” opublikowanym w zbiorze „Historie prawdziwe”. Wydała dotychczas kilka opowiadań i sześć powieści: „Przytulać kamienie” – wyróżnioną w konkursie na najlepszą polską powieść, „Niebo ma kolor zielony”, „Rozbitek@brzeg.pl” – nominowaną do Nagrody Mediów Publicznych „Cogito”, „Ostatnia kwadra księżyca” oraz dla młodszych Czytelników: „Dolina Motyli” i „Trzy światy czyli Maryśka, Anioł i szalona Muneguita” – wyróżnioną w konkursie „Uwierz w siłę wyobraźni”.
Od 2010 roku jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

Krystyna Januszewska
Dziedzictwo
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 17 listopada 2015
kup książkę

Krystyna Januszewska Dziedzictwo

Wstęp

Konie stąpały prawie bezszelestnie. W podmokłym gruncie znać było wyraźnie ślady ich kopyt. Puste wozy zbliżały się do zabudowań niczym duchy. Wynurzały się z zarośli w smugach matowego światła. W ciężkim powietrzu trudno było oddychać. Spłoszone ptaki, trzepocząc skrzydłami, strącały krople deszczu na rozgrzane końskie karki.
Lucjan kierował zaprzęg pod dom rodziców, celował tak, żeby ściana stodoły zasłoniła i wóz, i konia. Podwórko, skryte w cieniu budynków i rozłożystych drzew, dawało poczucie bezpieczeństwa. Morus skamlał pod budą, wyczuwając, że coś złego wisi nad światem.
Jan, na polecenie żony, wynosił z domu tobołki z pościelą i układał starannie na wozie. Na nich bochenki chleba zawinięte w płachty płótna, worek z mąką, słoninę wyjętą wczoraj z beczki i całe mięso z wiosennego uboju. Zerkał spod oka na żonę – jak wszystkiego dogląda, choć cierpienie zmieniło jej twarz. Myślała tylko o tym, jak najlepiej wyprawić dzieci. Ze wszystkiego, co osiągnęła w życiu, one były najważniejsze, trzeba je ocalić za wszelką cenę. Rozstając się z nimi, czuła, jakby jej ktoś odrąbał połowę ciała, a może nawet całe. Myślała w kółko, czy o czymś nie zapomniała.
Zjedli wspólny posiłek. Jan trzymał nerwy na wodzy, nie dawał po sobie poznać, jak bardzo jest przybity. Patrzył, jak żona drżącymi rękami znaczy krzyż na chlebie, jak potrąca garnek z mlekiem i jak je rozlewa, podając Antkowi talerz z owsianką. Patrzył na swoje dzieci, na synów, którzy mu byli najdrożsi na świecie, i bał się, że nie wytrzyma, że się rozpłacze.
– Weźmiesz jeszcze paczki z komory, cośmy je wczoraj wiązali sznurkami – powiedział dla niepoznaki do Antka. – Na miejscu daj je Maryśce, ona zrozumie, co z nimi zrobić.
– Na co jej całe bele materiału? – wtrącił się Lucjan. – Kto ma teraz głowę do szycia?
– Na wymianę jej daję – wyjaśniła matka. – Za żywność i za lekarstwa. Trzeba się zabezpieczyć. Kto zadba o was, kiedy mnie zabraknie? – zapytała zdławionym głosem.
– Przecież nie jadą do obcych. – Jan wskazał na chłopców siedzących przy stole.
– Kto wie, dokąd jadą – mamrotała półgłosem.
Lucjan, który miał konwojować wóz, od kilku dni planował ten wyjazd z ojcem. Rozmawiali wcześniej wiele razy, że oni też powinni stąd odejść. Jan nie dał się jednak synowi przekonać, a matka powtarzała jak w transie, że samego go nie zostawi. Ale chłopcy, jak jeden, Antek, Janek i Henio, powiedzieli, że pójdą z bratem. Jakiś instynkt samozachowawczy obudził się w nich, że tak bez wahania podjęli decyzję. A rodzice się na to zgodzili. Porażała ich świadomość nieuchronności i tego, że los kieruje człowiekiem i nie ma nad nim litości.
– Umówmy się – powiedział Lucjan, wstając od stołu – że kto z nas przeżyje, to napisze list do Gruszczyna, do wujka Ludwika albo do Józefa. Niech każdy zapamięta to miejsce, niech napisze, gdy ocaleje, albo najlepiej przyjedzie.
Na te słowa matka uciekła od stołu, żeby się skryć w komorze. Po co straszyć dzieci, pokazywać, jak bardzo cierpi, jak się boi. Ojciec zbladł jeszcze bardziej.
Kiedy zarządzono odjazd, słońce już było wysoko, a z zachodu nadciągały chmury. Dzieci zerkały ze strachem na ciemną smugę na niebie. Rodzice trzymali się kurczowo wozu. Lucjan chciał zaciąć konia, było już późno, za chwilę wozy wyjadą ze wsi. Zapłakany Henio tulił się ciągle do matki i płakał, kryjąc się w fałdach chustki. Janek próbował zachować spokój. Serce biło mu w piersi tak mocno, że chyba wszyscy słyszeli. Bał się odjeżdżać z domu, ale równie mocno bał się w nim zostać. Miał jedenaście lat, mówili, że jest dorosły, że ma mieć oko na brata, że to jego zadanie, bo Lutek i Antek będą powozić. Spoglądał z żalem na dom, na kochanego Morusa. Czy go kiedyś zobaczy? Myśl o psie dopełniła rozpaczy, wielkie łzy stoczyły się bezdźwięcznie po smagłych policzkach i cichy jęk wypełnił chłopięce gardło.
Henio wył, gdy go w końcu oderwali od matki. Czas naglił. Nie dało się dłużej zwlekać. Lutek uściskał rodziców, Antek, jak to on, rzucił żart na pożegnanie. Już się jednak nie uśmiechał, próbował gwizdać, jak zawsze, kiedy czuł strach, ale gwizdanie ugrzęzło w głośnym lamencie, który towarzyszył wyjeżdżającemu ze wsi konwojowi. Jan z żoną stali w milczeniu, patrząc na ostatni wóz, który w niepewne zabierał im dzieci.
Wozy ruszyły drogą w kierunku Załazia. Dalej przez Dąbrówkę ku Wielkiej Głuszy, gdzie mieli znaleźć bezpieczne schronienie. Zanim wstanie kolejny świt, muszą dotrzeć do celu.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Kiedy czas stał się inny niż projekcja marzeń…
Pisklęta coraz dalej… Bardziej obce miasta…
Kiedy autorytety jak lodowce gasną –
wracaj do domu. Z garbem. Z bliznami na twarzy.

Kiedy sypie się pewność jak rażona gromem…
Gdy historia w szaleństwie i zgiełku ulicznym
jak wicher miota drzewem genealogicznym
krusząc konary. To nic. Ty – wracaj do domu.

To nic, że domu nie ma. Że babcina rzeka
między dwoma krajami w kolczastych zasiekach.
Ale jest – praprzyczyny pramiejsce rodowe.

Może zdołasz prawnukom świat ów nazwać słowem.
Odnaleźć proste drogi w meandrach pamięci…
Otulić się jej ciepłem… Zasnąć w jej objęciach…

Krystyna Konecka Kołysanka dla siebie

W podróży
Czerwiec, rok 2006

Przypadek to słowo pozbawione sensu; nie ma niczego, co nie miałoby swoich przyczyn.
Voltaire

Nigdy nie lubiłam korzystać z cudzych sentencji. Podpierać się czymś, co ktoś już wcześniej wymyślił, to jakby ukraść cudzy patent na mądrość. Ale nie jestem intelektualistką i moje cytaty są zbyt banalne, żeby ich użyć w sprawach istotnych.
Tego dnia pomyślałam jednak, że skoro życie, w którym nie zawsze czujemy się sobą, wynika z jakiejś przyczyny, to trzeba żyć, choćby się to wydawało pozbawione racji. A poza tym aforyzmy sprzed stu, pięciuset, a nawet sprzed tysięcy lat pasują jak ulał do teraźniejszości, i to jest cudowne.
Tamten czerwcowy dzień, w którym trafiłam na sentencję Voltaire’a, był o świcie zwyczajny, w południe trudny i przez przypadek, z każdą godziną zaczynał nabierać sensu.
Zbyt późno włączyłam nawigację. Głos Hołowczyca ostrzegał nachalnie, żeby zawrócić. Pomyślałam, że bez sensu przebijać się teraz na drugi koniec miasta. Czerwiec w Częstochowie to okres pielgrzymek, i miasto resztkami sił łapało już oddech. Z wszystkich stron nadciągały mniejsze lub większe grupki pątników. Ludzie szli chodnikami, ulicami, wzdłuż krawężników. Musiałam poddać się temu rytmowi, czekając, aż znajdzie się jakaś luka, przez którą wymknę się z pułapki. Nie było szans. Sznur samochodów przesuwał się konsekwentnie na północ. Droga numer 46, w którą powinnam skręcić, pozostała za mną. W Kielcach miałam być o osiemnastej. Hotel sprawdziłam w internecie, był zaledwie kilka przecznic od biblioteki. Wyglądał porządnie, z pewnością uda się tam coś przekąsić. To dziwne, jaki przyziemny jest człowiek. Jedzie z misją słowa, a myśli o jedzeniu. Czy taki Konfucjusz, kiedy redagował Księgę przemian, troszczył się o sprawy codzienne? A Platon, czy tworząc naukę o duszy i niewidzialnym świecie idei, pogryzał na boku ogórka? Aż trudno się z tym pogodzić, a jednak proza wszędzie się wciśnie, a cytowany Voltaire był przecież królem życia w każdej jego odsłonie.
Stałam przez chwilę na światłach, kontrolując położenie według planu na monitorze. Nadłożenie drogi i przestój w korkach zsumują się w małą stratę w stosunku do pierwotnego planu. To nic. Podobne komplikacje trzeba zawczasu wkalkulować. Tego mnie nauczyło życie. Zresztą zmiany w podróży miały zawsze znamiona przygody. Kiedyś, w trakcie górskiej wędrówki, trafiliśmy z mężem do Jagniątkowa, niewielkiej miejscowości zaszytej wśród karkonoskich lasów. Niespodziewanie w szeregu zwykłych wiejskich domów, stojących na dnie doliny, wśród snopków siana, beczących owieczek, spośród kwitnących przy płotach słoneczników wyłonił się olbrzymi dom, a właściwie romantyczny zameczek z cylindryczną wieżą. Budowla na granitowej skale z widokiem na Karkonosze, monumentalna i tajemnicza, zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie. Wokół zadbana zieleń i cisza, rozległy park, miejsce wtopione w pejzaż, nieprawdopodobnie inne od otoczenia. Mieszkał tu przed laty i tworzył Gerhart Hauptmann, laureat Nagrody Nobla w 1912 roku. Teraz było tu muzeum pisarza – cudowne wnętrza, zdjęcia, meble, książki i poruszająca biografia człowieka na tle czasów, w których żył, absurdów ludzkiego losu i okropieństw historii. Zahipnotyzowana miejscem i całym zdarzeniem krążyłam pomiędzy pokojami, pewna, że za chwilę spotkam w nich właściciela.
Tamta wyprawa i piękny słoneczny dzień w sercu Karkonoszy rozbudziły we mnie pasję zaglądania w mało uczęszczane zakątki, na podwórka polskiej historii.
Tymczasem musiałam zmienić pas ruchu. Mijały mnie ciężarówki z lawetami, jechały jedna za drugą załadowane autami, jak piętrowe garaże.
„Przez dwa kilometry trzymaj się prawego pasa” – powtarzał w kółko nawigator. Łatwo powiedzieć, gdy się siedzi wygodnie w elektronicznym pudełku i tylko wydaje rozkazy. Zielona tablica z napisem „Włoszczowa 786” potwierdziła obraz, który pojawił się wcześniej na ekranie. Włączyłam kierunkowskaz, uważnie obserwując w lusterku reakcję kierowców. Usłyszałam zgrzyt hamulców i jedna z machin zwolniła, wpuszczając mnie przed siebie.
Zjazd z trasy Częstochowa–Radomsko był wybawieniem. Dwa inne auta skręcające za mną czmychnęły obok, wzbijając tumany kurzu.
Zwolniłam, wjechałam pomiędzy domy. Miejscowości, których granicą była linia asfaltu i las za domem, ciągnęły się jedna za drugą. Droga obsadzona szpalerem drzew wiła się lekko wśród pagórków. Minęłam po prawej sad. Niskie drzewka, niektóre z nich ukrzyżowane na drucianych stelażach. W środku przesuwał się pokraczny pojazd. Z wysokiej dyszy buchał mleczny pył i opadał na zielone korony.
Przed oczami miałam zieleń w wielu odcieniach. Pofałdowany teren ciekawie odbijał światło. Ciemne pola w dolinach i plamy słońca na szczytach wzniesień. W rowach krzewy dzikich róż obsypane bladymi kwiatami, krwiste maki, które już zawsze będą mi się kojarzyć z Monte Cassino.
Minęłam Koniecpol, Czarncę, miejscowości przechodziły szybko jedna w drugą. Ulicą Czarneckiego przejechałam przez Włoszczową i na prawo, Partyzantów, dalej na Kielce. Gdzieś w pobliżu Krasocina miał być zjazd na Małogoszcz. Kusiło mnie, żeby zboczyć. Nazwę miejscowości natychmiast skojarzyłam z przeczytanym niedawno artykułem. Trafiłam na niego w materiałach o Asnyku. Otóż w styczniu 1863 roku odwiedzili go polscy patrioci, uciekinierzy polityczni, którzy na wieść o powstaniu styczniowym opuścili bezpieczny azyl w Turynie i za pożyczone pieniądze jechali przez Włochy, Szwajcarię, Niemcy do kraju, który był wówczas w potrzebie. Potem w batalionach kosynierów walczyli z Moskalami o Polskę. Trafili do Małogoszcza. Tam jedni zginęli, inni, ranni, przeżyli. Czytałam czyjeś wspomnienia, tekst w oryginalnym brzmieniu, żywy, bardzo realistyczny. W niewielu książkach śmierć była tak prosta i oczywista jak w tym sprawozdaniu. Byłoby dobrze spojrzeć z wysokości cmentarza na miasto i na miejsce, w którym umierali powstańcy. Tego dnia to nie było możliwe. Powstańczy zryw stał się zaledwie wspomnieniem, a tutaj, obok, toczyło się życie w czasie teraźniejszym i musiałam się z nim zmierzyć.
„Zwolnij, możliwy radar” – Hołowczyc przypomniał mi, gdzie jestem. Ocknęłam się z zamyślenia i powoli wracałam z przeszłości. Małogoszcz, powstanie styczniowe, niby tylko miejsce na mapie, rozdział w podręczniku, a jednak historia prawie ciepła i wciąż pulsująca.
Czułam coraz większe znużenie. Cieszył mnie ten hotel w perspektywie. Jeszcze godzina i będę na miejscu, prysznic, potem krótka drzemka.
Tuż przed Sułkowem poczułam dziwne drgania, a potem szarpnięcie. Jakbym przestała panować nad samochodem. Zwolniłam, obleciał mnie strach. To nie było dobre miejsce na awarię. Podrzędna droga, niewielki ruch, pola jak sięgnąć okiem, nie uświadczysz żywego ducha. Przy kolejnym szarpnięciu puściłam kierownicę. To jednak nie był przypadek. Zwolniłam i zjechałam z asfaltu. Droga była wąska, do tego rozjechane pobocze, widocznie trwały tu prace remontowe. Koła chwyciły żwir i wjechały miękko na trawę. Po lewej miałam kępę sosen z gęstym poszyciem, przez długie pnie przebijał zarys budynku. Po prawej rozciągały się pola obsiane zbożem. Wśród zielonych jeszcze kłosów migotały kolorowe cętki maków i chabrów. Ładne miejsce na krótki przystanek w podróży, ale nic więcej.
Matko! – jęknęłam, opadając na fotel. – Oby to nic poważnego – pomyślałam w popłochu.
Widok przednich kół rozwiał wszelkie nadzieje. Czyżby ktoś wysypał gwoździe na asfalcie? Zaczęłam wpadać w panikę. Słyszałam o złodziejach samochodów na stłuczkę, na babcię, która zasłabła, na blokady w ustronnych miejscach. Może i mnie spotkało coś podobnego. Nie wiedziałam, jak się zachować – zabarykadować wewnątrz auta i dzwonić na policję czy od razu wołać pomocy? Chwila skupienia dla nabrania dystansu sprawiła, że zaczęłam na chłodno oceniać sytuację.
Precyzyjny scenariusz dnia ulegał samoistnej zmianie. Stanęłam bezradnie i nic sensownego nie chciało mi przyjść do głowy. Zamiast tysięcy pomysłów, jak zazwyczaj, pustka, a raczej tysiące obaw. Cóż w takich przypadkach znaczą mądre sentencje? Wielkie słowa tracą znaczenie w obliczu zwykłych kłopotów. Dziurawe opony, ileż w tym treści i znaczeń, jakie konsekwencje. Poczułam się jednocześnie tragicznie i groteskowo. Czy można sobie wymarzyć taki przebieg wydarzeń? Stałam na wąskim poboczu bezradna jak dziecko. Śliczny dzień, na niebie kryształ błękitu, wokół soczysta zieleń i brzęczenie owadów, jakby ktoś potrącał cienką strunę harfy. Prawie upał, na tyle, że cienka bluzka zdążyła się już przykleić do pleców. Ale może to tylko z emocji. W uszach poza drżącym dźwiękiem natury słyszałam swój własny nerwowy oddech i cichutkie przekleństwa. Stara zasada liczenia do dziesięciu nie skutkowała.
Drogą raz po raz przejeżdżał samochód. Kierowcy ostrożnie omijali dziury na chropawej powierzchni. Byli niemal na wyciągnięcie ręki. A ja stałam zawstydzona własną bezradnością. Nie miałam opracowanej strategii, pierwszy raz w życiu znalazłam się w takiej opresji. Zamiast działać, przypominałam sobie tytuły oglądanych horrorów. Mimo że stan drogi sugerował przyczynę zdarzenia, podeszłam do tego melodramatycznie. Rozsądek walczył bezsilnie z miłością do fabuły. D. Lynch albo S. King?
Zaczęłam kojarzyć fakty, analizując podróż od momentu wyjazdu z Krakowa. Tankowałam po drodze w Mysłowicach, a właściwie już sporo za miastem. Kończyła się benzyna i instynktownie zjechałam na stację. Pełen bak daje mi poczucie bezpieczeństwa. Kiedyś, zimą, stanęłam w korku na resztkach paliwa i prawie zamarzłam, bojąc się uszczknąć kropelkę. Od tego czasu dolewam, gdy tylko mogę. Tak na wszelki wypadek. Człowiek z wiekiem obrasta w dziwactwa.
Na stacji brakowało obsługi. Byłam jedynym klientem. Przestrzeń między dachem a tłustym asfaltem wypełniała duchota z rozgrzanych pól i mdlący zapach paliwa. Rozglądałam się trochę niepewnie, zaskoczona ciszą. Nawet powietrze zaległo w bezruchu. Po chwili zza rogu budynku, z czegoś, co przypominało park, a może raczej zarośla, wyłoniła się grupka wyrostków z pryszczatym przywódcą, który mówił głośno do kumpli, nadmiernie gestykulując. Przyglądałam się im ciekawie, dopisując każdemu fikcyjny życiorys i niechlubną przyszłość. To też zawodowe skrzywienie. Mimo to, widok ludzi podziałał kojąco. Pewność, że nie jestem sama, dodała mi otuchy.
Na stacji trwał remont, stąd pustka i biel za szybą. Był jednak kącik z kawą i podgrzewacz hot dogów. Za paliwo zapłaciłam sympatycznej brunetce, prosząc jeszcze o butelkę wody i nowy numer „Zwierciadła”. To trwało zaledwie chwilkę. A jednak – przypomniałam sobie wzrok tych chłopców. Paliły się w ich oczach ogniki sprytu i bezwzględności, kpiny i pogardy. Z rękami w obwisłych kieszeniach dziwnie podskakiwali, odbijając się stopami od spękanego asfaltu jak kauczukowe piłeczki. Ich zimny wzrok odprowadził mnie do zjazdu na trasę.
Zapach kawy, silny aromat świeżo palonych ziaren wymieszany ze słodyczą lukrowanych pączków, których nie lubię, sprawił, że poczułam silny głód. Sama woda to niewiele. Żałowałam tych gorących hot dogów podpiekających się na ruszcie, serwowanych na stacji. Słyszałam jednak wielokrotnie od znajomych, że najlepiej spróbować dań regionalnych w mniejszych miejscowościach, gdzie nie wdarła się komercja i ciągle istniała stara, polska kuchnia, gdzie na hot dogi nie było jeszcze miejsca.
Zjechałam do baru „Pod Jemiołą”. Odruchowo spojrzałam w górę. Rzeczywiście, na stojącej obok topoli zobaczyłam liczne narośle. Podeszłam bliżej i niemal w tej samej chwili straciłam apetyt. Plakaty oblepiające szybę przy drzwiach, informujące o lokalnych imprezach, o wizycie mammobusu, spotkaniu z sołtysem i terminach kursów na prawo jazdy zwisały żałośnie. Widok podchmielonych mężczyzn, którzy wypadli przez drzwi niemal wprost na mnie, przesądził o końcowej decyzji. Ach, ta stara, polska kuchnia i polskie zwyczaje… po prostu zwykła przydrożna jadłodajnia, nic więcej. Zrezygnowałam z obiadu. Zmienię go na kolację w Kielcach. Umówiłam się ze znajomą, takie babskie spotkanie przed wtorkowym wieczorem autorskim w bibliotece.
W pełni objawiła się stara prawda, że nie chwali się dnia przed zachodem słońca. Ale trzeba mieć zawsze nadzieję. Wspomnienie oczu chłopców ze stacji benzynowej paradoksalnie mnie uspokoiło. Zło z oddali straciło swą moc, zostawiając tylko cierpki posmak goryczy. Postanowiłam, mimo wszystko, szukać pomocy u innych. Wiara w człowieka zwyciężyła, kiedy stałam na poboczu drogi przed Sułkowem, czekając na zbawienie.
Pojawiło się w postaci dwóch rowerzystów. Jechali niespiesznie i nie bacząc na samochody, zataczali raz po raz spore półkola. Pewnie omijali dziury, a na dodatek wyglądali na zmęczonych – po polsku, ale jakoś niewinnie. Nie czułam zagrożenia, mimo że nie sprawiali wrażenia, jakby się palili z pomocą.
Panowie po pięćdziesiątce, w roboczych drelichach, jeden pobrudzony smarem, pewnie wracał z warsztatu, drugi wapnem, a może cementem, chyba prosto z budowy. Obydwaj niechętnie zdjęli nogi z pedałów, jeden nawet nie zsiadł z siodełka. Mruczał pod nosem i kręcił nerwowo uchwyt kierownicy, jakby chciał odpalić motocykl. Drugi bez słowa, z twarzą zbolałą do granic, położył rower na trawie i uklęknął przy samochodzie.

 
Wesprzyj nas