Trudno o bardziej dowcipną i błyskotliwą opowieść o XX wieku, rozbuchanym ego i mniej lub bardziej szczęśliwych (i nieszczęśliwych) zbiegach okoliczności. Bo kiedy szaleniec skręci w ślepą uliczkę, bieg wsteczny nie istnieje…


Wielkie czyny były pisane Johanowi Thomsowi już od dzieciństwa, ale świat miał dla niego inne plany. Już w szkole pokonywał mistrzów szachowych, podczas studiów na uniwersytecie w Sarajewie cytował Kamasutrę i potrafił świetnie odnaleźć się w arystokratycznych kręgach.

W tym czasie poznał swojego bliskiego przyjaciela Billa Cartwrighta i nawiązał romans z piękną i tajemniczą Lorelei Ribeira, zatrudnioną w ambasadzie amerykańskiej w Wiedniu. Schadzki kochanków odbywały się w luksusowym hotelu Prezydent. „Był nietykalny, bo nietykalne stało się jego życie”.

Johan miał również bogatego protektora, hrabiego Kaunitza, który załatwił mu posadę kierowcy u generała Potiorka (postać autentyczna, gubernator Bośni). I to właśnie Johanowi przypadł zaszczyt prowadzenia samochodu z arcyksięciem Franciszkiem Ferdynandem i jego małżonką Zofią podczas ich fatalnej wizyty w Sarajewie w dniu 28 czerwca 1914 roku. W pewnym momencie Johan popełnił błąd, skręcił w ślepy zaułek, z którego nie umiał się wycofać na wstecznym biegu.

Z pobliskiej kawiarni wypadł Gawriło Princip i strzelił do książęcej pary. Kłopoty autentycznego kierowcy to fakt historyczny, choć sam Johan jest oczywiście postacią fikcyjną. Wiele lat później tak podsumował to wydarzenie: „Na tym złowieszczym i niebezpiecznym rogu zdecydowało się moje przeznaczenie i przeznaczenie dwudziestego wieku, a nawet dalej.”

Przerażony uciekł, opuszczając pogrążonych w rozpaczy rodziców, przyjaciół i ukochaną. Żył w poczuciu winy: „Tylko on sprawował pieczę nad tym samochodem i (zgodnie z jego własną teorią wszechświata) był bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć tej czarującej zakochanej pary i za fakt, że ich dzieci były teraz sierotami”. Przemierzał kontynent europejski, poznał ludzi, często dość dziwaczne postaci, z którymi tworzył coś w rodzaju rodziny.

W tle obserwujemy wszystkie kataklizmy XX wieku, za spowodowanie których Johan nie przestawał się obwiniać. Korespondował cały czas z Lorelei, ale już jej nigdy nie zobaczył. Okazało się, że miał z nią syna, który zginął w drugiej wojnie światowej. Przyjaciel Bill zginął w pierwszej, ale też pozostawił syna. To właśnie ten syn, Ernest już jako stary człowiek, odnalazł jeszcze starszego Johana, żyjącego samotnie w górskiej chacie otoczonej morzem niebieskich kwiatów. I tam usłyszał jego opowieść, którą następnie przekazał swojemu wnukowi, narratorowi powieści. Jest to więc, jak pisze autor, narracja „załamana w niebieskim pryzmacie”.

Jest „O człowieku, który podpalił wiek dwudziesty…” powieścią surrealistyczno-groteskową. Sam bohater jest taki: na zapałkowatych nogach, z wielką głową, szachowy geniusz, a przy tym dziwak, paranoik, a w końcu szaleniec, który do końca nie był w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie: „Jak można było okryć się taką niesławą, będąc w blasku sławy? Jak można było tak wszystko spieprzyć?”.

Ian Thornton, absolwent germanistyki i nauk ekonomicznych na uniwersytecie w Sheffield, w 1990 roku przeniósł się ze rodzinnego Yorkshire do Toronto. Wcześniej mieszkał w Kostaryce, Australii i Meksyku. Publikował m.in. w „The Guardian”, „The Score”, „CTV”, „Soho House”, obecnie pisze też dla Queen’s University. „O człowieku, który popalił wiek dwudziesty…” to jego pierwsza książka.

Ian Thornton
O człowieku, który podpalił wiek dwudziesty, choć wcale tego nie chciał
Przekład: Aleksandra Ambros
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 4 listopada 2015

O człowieku, który podpalił wiek dwudziesty


Arcyksiążę Franciszek Ferdynand i wpatrzona w niego ciężarna żona Zofia wysiedli ze swojej salonki przy akompaniamencie fanfary trębaczy, z których jeden ku wielkiej uciesze hrabianki wyraźnie fałszował. Uśmiechnęła się do siebie dyskretnie, a na jej porcelanowe policzki wypłynął różany rumieniec. Prawdę mówiąc, fałszywa nuta zasłużyła na zdrowe obśmianie, ale Zofia zdawała sobie sprawę, że opuścili łono Habsburgów i znajdują się w prowincjach cesarstwa. Franciszek zauważył jej rozbawienie i sam się uśmiechnął pod nosem, zadowolony z jej nieskazitelnego zachowania, a także z powodu konfuzji trębacza. Położył jej na plecach królewską dłoń. Natychmiast przestało się dla niej liczyć cokolwiek poza uspokajającym dotykiem jej (choć jeszcze nie całej Austrii) cesarza.
Mors Potiorek wystąpił powitać dostojną parę. Johan przyglądał się ceremonii z pewnej odległości. Poczuł obok czyjąś obecność, odwrócił się i zobaczył przyjazną twarz Müllera.
– Thoms. Poprowadzisz pierwszego packarda. Będziesz wiózł ich.
Johan poczuł przypływ adrenaliny w całym ciele, aż po czubki palców.
– Po prostu jedź do ratusza, prosto nabrzeżem Appla. Tam odbędą się oficjalne powitanie i obiad. Ufam ci bardziej niż tamtym błaznom.
– Żaden problem, Herr Müller – odparł Johan i odmaszerował w kierunku pojazdu, pierwszego z ośmiu.
Za kilka minut zbliżył się Mors, prowadząc parę cesarską. Johan siedział już na swoim miejscu i rozgrzewał silnik. Patrzył wprost przed siebie, kiedy trójka dostojników zajmowała tylne siedzenia, Mors tyłem do kierunku jazdy, naprzeciwko Ferdynanda, olśniewającego w jasnoniebieskim mundurze wojskowym i trójgraniastym kapeluszu z piórami, oraz jego promiennej małżonki Zofii von Chotek, najjaśniejszej pani, księżnej von Hohenberg.
Para się uśmiechała. Oboje emanowali ciepłem i życzliwością. Zaprzeczało to miejscowej propagandzie, z którą Johan się zetknął (i w którą w znacznej mierze nie wierzył) podczas swoich studiów. Radykalne idee przenikały w owym czasie na uniwersytet, jak niemal na każdą europejską uczelnię, ale Johan starał się unikać osobników z rozdętym ego, którzy perorowali na wiecach, wymachiwali broszurami i zapuszczali ważniackie brody. Gdyby Cartwright interesował się polityką, Johan stałby się zapewne bardziej otwarty na ideologie, dałby się którejś wciągnąć i wkrótce zdominować. Ale Cartwright wolał figle, dziewczyny, a zwłaszcza figlarne dziewczyny, więc na razie Johan uważał za mądrzejsze podążanie śladami przyjaciela.
Johan czuł się teraz zupełnie swobodnie, mógłby nawet siedzieć z nimi z tyłu, zwłaszcza, że zaczynał ich całkiem lubić. Przyłapał się na tym, że kiwa głową z aprobatą.
Usłyszał, jak Potiorek referuje parze plan wizyty i jak następnie cała trójka śmieje się i chichocze. Pierwszy samochód, prowadzony przez Johana Thomsa, ruszył gładko i posuwał się naprzód z równomierną prędkością, na zwolnionych obrotach.
Opuścili teren dworca. Johan nie słyszał teraz nic poza warkotem silnika i wrzawą tłumów gdzieś w dali. Wynurzyli się z cienia i wjechali w pełny blask letniego dnia.

***

Ujrzawszy, że jej syn wiezie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, hrabiankę Zofię i generała Potiorka, Elena Thoms zemdlała. Drago nie wiedział, co robić. Johanowi wydawało się, że kątem oka dostrzega szeroki uśmiech najdumniejszego ojca na świecie.
Lorelei ku swojemu własnemu zaskoczeniu lekko się zmieszała na widok Johana. Ześlizgnęła się ze swojego krzesła i ruszyła do hotelu, by przygotować się na jego przyjęcie oziębioną butelką wytrawnego szampana. Trzymała kciuk w Księdze tysiąca i jednej nocy Opowiadania rzezańca Kafura, którą zamierzała się delektować w chłodzie swoich pokoi.

Zaplanowano kilka zamachów. Wszystko zapięte na ostatni guzik. Niebezpieczne postaci, które stanowiły olbrzymią większość na groźnych zebraniach Czarnej Ręki, w niczym nie przypominały kawiarnianych konspiratorów, którym powierzono to ważne zadanie. Nie, ci ostatni okazali się młodymi niedoświadczonymi chłopcami, którzy nie dali sobie rady w twardym męskim świecie.
Nedeljko Čabrinović, Cvjetko Popović i Danilo Ilić mieli przeprowadzić awaryjne ataki, ale tylko w wypadku, gdyby zawiódł pierwszy zamachowiec, niejaki Muhamed Mehmedbašić. Mehmedbašić stracił głowę na widok samochodów nadjeżdżających nabrzeżem Appla. Mimo że został gruntownie przeszkolony, zapomniał policzyć do dziesięciu, po tym jak odciągnął zawleczkę z granatu. Johan zobaczył, jak coś, co uznał za bombę, unosi się ponad tłumem. Już miało wylądować z tyłu packarda, ale Johan przyspieszył. Pocisk uderzył w tył limuzyny i eksplodował na drodze poza nią, poważnie raniąc dwóch ludzi w następnym samochodzie. Jednym z nich był hrabia Mancini, bliski przyjaciel arcyksięcia.
Czarna Ręka podjęła kolejne próby, równie chaotyczne. Komuś zadrżała ręka i strzały okazały się niecelne; wypad z bagnetem spoza szeregu ludzi skończył się jedynie zarysowaniem lakieru na packardzie; nastolatka wytrąciła z ręki niedoszłego zabójcy zacinający się pistolet. Pozostali z siedmioosobowej grupy nie mieli nawet odwagi spróbować wykonać zadania. A Gawriło Princip, kapitan owej zgrai, zawrócił na pięcie i uciekł jak niepyszny. Trzech członków Czarnej Ręki, którzy przynajmniej podjęli próbę zamachu, zostało zatrzymanych.
Przedtem jednak doświadczyli kolejnej sromoty. Zamierzali połknąć cyjanek i skoczyć w nurty Miljacki, by zginąć chwalebną śmiercią męczennika. (Albo, gdyby dopisało im szczęście i pojawiła się szansa na ucieczkę, to wejścia do kanałów na południowym brzegu powinny doprowadzić ich w bezpieczne miejsce).
Po kompromitacji z zawodną bronią, niewybuchającymi bombami i fatalnymi umiejętnościami strzeleckimi każdy z trójki kaszlących i charczących nieudanych zabójców dał, w odległości dwustu metrów jeden od drugiego, nura w tłum. Po czym połknęli truciznę i z wałów nadrzecznych wykrzyknęli zwróceni twarzą do zebranych: „Wielka Serbia po wieki!”. Następnie każdy odwrócił się i skoczył do rzeki.
Ale:
• Według miejskich lekarzy, przepytywanych później tego popołudnia, kapsułki z cyjankiem miały ponad dziesięć lat. Upływ czasu sprawił, że zabójczy płyn okazał się całkiem niezabójczy. Był jednak na tyle toksyczny, że u człowieka skądinąd i tak słabego powodował wymioty, i to tak gwałtowne, że nieszczęsny osobnik miał wrażenie, że za chwilę zwróci własną miednicę.
• Nie było przypływu. Nici ze śmierci w nurtach rwącej rzeki, z ciał niesionych ku zapomnieniu w romantycznym poszumie. Zamiast tego cherlawi nędznicy w jutowych ubraniach, z nędznymi wąsikami i przedziałkami w przetłuszczonych włosach, ociekający wymiocinami, z krwią płucną, przegniłymi resztkami jarzyn i niewykluczone, że odpryskami kości miednicowej na nieogolonych podbródkach, stali po pas w gównianej kąpieli błotnej, osaczeni przez grzecznie wyzywający ich tłum (grzecznie, ponieważ obecne były dzieci).

Gliny, podniecone faktem, że cokolwiek dzieje się w tym bajorze, wyciągnęły mężczyzn z mułu i zabrały na przesłuchanie.

 
Wesprzyj nas