Historia uczucia dwojga młodych ludzi, których na pozór dzieli zbyt wiele, by mogło im się udać.


Agnieszka jest dziewczyną z dobrego domu. Wychowywana bez ograniczeń i uprzedzeń, dostaje od życia wszystko, czego zapragnie. Mimo to czegoś jej brakuje, czegoś szuka. Chciałaby robić coś pożytecznego. Pracowała już z opóźnionymi dziećmi i w hospicjum. Teraz zamarzyła jej się praca z narkomanami, których uznała za najbardziej nieszczęśliwe ofiary społeczeństwa. Chce zostać streetworkerką, brać udział w programie wymiany strzykawek.

Michał, kilka lat starszy od Agnieszki, całe życie musiał walczyć o siebie. Później również o innych.
I Szymon, kontrowersyjny terapeuta, który niespodziewanie wkracza w życie Agnieszki i Michała.

Różne wyobrażenia, wzorce i kanony dobra, ale ten sam zapał i niepohamowane pragnienie bliskości drugiego człowieka.

Spośród dotychczasowych powieści Harnego „Wolontariuszka” najbliższa jest chyba „Lekcji miłości”, która przed dwunastu laty spotkała się ze skrajnie różnymi reakcjami czytelników. Obie książki, które przy pobieżnej ocenie mogą się wydać po prostu romansami, w istocie mówią o przyjmowaniu na siebie odpowiedzialności za drugiego, obdarzonego uczuciem człowieka.

Marek Harny (ur. 1946) urodził się w Zabrzu, wychował w rodzinnym Nowym Sączu. Ukończył Technikum Chemiczne w Krakowie i studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Debiutował w roku 1975 tomem opowiadań „Unieś mnie, wielki ptaku”, za który otrzymał Nagrodę im. Stanisława Piętaka. Wydał kilka powieści, m.in. „Urodzony z wiatru”, „Lekcja miłości”, „Samotność wilków”, „Zdrajca”, „Dwie kochanki”. Jest także autorem trzech książek kryminalno-sensacyjnych o dziennikarzu śledczym Adamie Bukowskim („Pismak”, „Wszyscy grzeszą”, „W imię zasad”). Mieszka w Krakowie.

Marek Harny
Wolontariuszka
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 22 października 2015

1

Teraz, kiedy wokół tej sprawy zrobiło się tyle szumu, pełno jej w gazetach i telewizji, wszyscy mnie wypytują o Agnieszkę i Michała. A co ja mogę powiedzieć? Kiedyś mi się zdawało, że wiem o nich wszystko. W każdym razie więcej niż ktokolwiek inny. Jednak teraz, kiedy próbuję nadać tym wspomnieniom jakiś kształt, czuję, że wszystko mi się wymyka, wykrzywia się, że z tego obrazu, który próbuję przywołać, wyłaniają się jakby oni, a zarazem nie oni. Może jeszcze za wcześnie? Jeszcze nie jestem gotów. Może kiedyś… Dlatego, mimo wszystko, robię te zapiski, żeby mi się to wszystko nie ulotniło gdzieś, nie rozpłynęło w oddali.
Moje pierwsze spotkanie z Agnieszką. Który to był rok? Dwa tysiące drugi? A może już początek dwa tysiące trzeciego? W każdym razie zima. Skisła, krakowska. Na zewnątrz brudna mgła, śmierdząca dymem z węglowych pieców, drapiąca w gardle aż do dna płuc. Mokry ziąb, bardziej przejmujący niż prawdziwy mróz, bo wnikający w głąb duszy. W niedogrzanych pomieszczeniach ośrodka niewiele lepiej. Chciałoby się wleźć pod pierzynę i przespać do wiosny.
A tu nagle wiosna weszła we własnej osobie. W rozpiętym płaszczyku, jakby było jej za gorąco, w kozakach na półmetrowym obcasie. Spod tego płaszczyka wyrywały się na świat piersi, niby ukryte pod sweterkiem, ale ktoś taki jak ja bez trudu mógł wyobrazić je sobie nagie, świecące dziewiczą bielą. Nogi do szyi. Włosy jak łan zboża w lipcu, oczęta jak chabry, niewinne, naiwne. Ogarnęło mnie dziwne wrażenie, że już się kiedyś spotkaliśmy, choć tak dawno, że to nie mogło się zdarzyć. Bo jej chyba nie było jeszcze na świecie.
W następnej chwili pomyślałem, że to niestety chyba ta nowa pacjentka, na którą czekam. Miałem jedną wizytę zapowiedzianą przez telefon. Ogarnął mnie żal: Dziecko, więc tak wyglądasz? Los tak hojnie cię obdarował, a ty wszystko marnujesz?
Nie powinno nikogo dziwić, że właśnie to przyszło mi do głowy. Ktoś powie: skrzywienie zawodowe. Ja raczej, że lata doświadczeń. Już takie widywałem. Śliczne dziewczyny. Kiedyś. Niby mądre. Niby z porządnych rodzin. Z domów, którym trudno byłoby cokolwiek zarzucić. A przynajmniej wydawało się tak wszystkim wokół. Bywałem świadkiem, co się później z nimi działo. W jakiejś chwili przekraczały granicę. Niewidoczną dla nikogo, a najmniej dla nich. I było po zabawie.
Na początku chodziły takie dumne, pewne, że im nic złego stać się nie może. A kilka lat później już tylko sępiły na Plantach coraz słabszymi głosami, z coraz większym trudem zdobywając parę groszy na codzienną działkę coraz marniejszego kompotu. Naprawdę je znałem. W czasie przeszłym, bo już ich nie ma. Nie dożywały czterdziestki. Wprawdzie znalazłyby się i takie, które udało mi się wyciągnąć. To nimi chwaliłem się w wywiadach. Pokończyły studia, zostały terapeutkami albo opiekunkami społecznymi. Ale ile ich było, tych uratowanych? Niewiele. Dużo więcej zaliczyłem w tej pracy klęsk niż skromnych sukcesów.
Czy ta mała o tym wiedziała? Czego spodziewała się po mnie?
– Nie zabłądziła pani przypadkiem? – zapytałem z resztką nadziei.
– Raczej nie. I chyba nie mogłam trafić lepiej. Pan jest tatko Szymon, prawda?
Nie przepadałem za tym przezwiskiem, choć udawałem, że jest okej. Bo jakie miałem wyjście?
– Dla kogo tatko, dla tego tatko. Dla innych pan Szymon.
– Mam nadzieję, że dla mnie będzie pan tatką.
– Tatkiem.
– Słucham?
– Jeżeli już, to tatkiem. Tak to się odmienia. Ale wątpię.
Zaśmiała się.
– Przecież już pan zaczął.
– Niby co zacząłem?
– Edukować mnie. To dobrze. Bo jeśli pan mi nie pomoże, to nikt.
A więc jednak, pomyślałem. Zawsze to miło usłyszeć, że ktoś woli mnie od innych terapeutów. Smutne było tylko, że ta wiosenna zjawa w ogóle potrzebuje terapii. A może jeszcze nie przekroczyła tej cienkiej linii?
– No, to chodź, dziecko. Siadaj i opowiedz, co cię dręczy.
– Co mnie dręczy? Mnie nic nie dręczy.
Zmieniła zdanie? W ostatniej chwili stchórzyła? Wcale się nie zdziwiłem. To się często zdarzało. Zrobiło mi się tylko żal, że zaraz się odwróci, pójdzie sobie i już nie będę mógł jej pomóc. No cóż, tak bywa. Nie miałem zamiaru jej zatrzymywać. To by nic nie dało. Nie da się nikogo zmusić do leczenia. Ani tym bardziej nakłonić dobrym słowem. Każdy musi sam do tego dojrzeć. A i tak dziesięć razy się cofnie, zanim się w końcu przełamie. Nic nie mog­łem zrobić.
Ale ona nie odchodziła. Przeciwnie, usiadła, jakby zaprzeczając swoim słowom. Przyglądała mi się ciekawie; rozejrzała się też dyskretnie dokoła. Przemknęło mi przez myśl, że może się w pierwszej chwili pomyliłem. Czy ona przypadkiem nie z jakiej gazety? Młody wygląd nie ma tu wiele do rzeczy. Zwłaszcza odkąd nawet poważni, zdawałoby się, wydawcy zaczęli zatrudniać dzieci, płacąc im śmieszne grosze, za które zawodowiec nie kiwnąłby palcem.
– W takim razie w czym mogę pomóc?
– Chcę pracować na ulicy.
– Słucham?
Zaśmiała się.
– No, co pan tak oniemiał, hm, tatku? Halo, zamienił się pan w słup soli? Chcę być streetworkerką. To pana tak dziwi?
Rzeczywiście, byłem chyba trochę oszołomiony. To nie mogła być tylko sprawa jej urody. Mało kto ma pojęcie, jakie piękne laski przewijają się przez ośrodek. Był czas przywyknąć. Sam wygląd, choćby najbardziej olśniewający, nie byłby w stanie mnie tak ogłupić. Więc co? A skąd mogę wiedzieć? Nie powiem, że nie wzbudziło to mojego niepokoju. Może dlatego odezwałem się ostrzej, niż chciałem.
– Aha, streetworkerką, tak? A można wiedzieć, ile panienka ma latek?
– Prawie osiemnaście.
– Prawie robi wielką różnicę.
– Ale ja mam zgodę.
– Niby czyją?
W odpowiedzi pogrzebała w torebce i wyciągnęła w moją stronę złożoną na pół kartkę białego papieru, trochę już wymiętą.
„Wyrażam zgodę na udział mojej niepełnoletniej córki Agnieszki w programie redukcji szkód, prowadzonym przez Ośrodek Terapii Uzależnień «Twój Wybór». Antoni Lasota”.
– Ten Antoni Lasota? – zapytałem. – Wielki pan profesor? Najwybitniejszy filozof prawa Trzeciej Rzeczypospolitej?
– Dokładnie! – odparła z tryumfującym błyskiem w oczach, najwyraźniej nie wyczuwając szyderstwa.
Długą chwilę wpatrywałem się w ten kawałek papieru, jakby było tam nie wiadomo ile do czytania. Musiałem nieco ochłonąć. A więc to córka Przystojniaka Lasoty… A jeśli tak, to i Jaśki Dobrowolskiej. Teraz rozumiałem, skąd wzięło się pierwsze wrażenie.
Wreszcie byłem w stanie się odezwać, nie okazując poruszenia:
– Z całym szacunkiem, ale to nic nie znaczy.
– Jak to, nie znaczy? Ojciec się zgodził.
– Ale ja się nie zgadzam – powiedziałem. – Nawet gdyby pod tym świstkiem podpisało się osiemdziesięciu ośmiu profesorów, u mnie zasada jest taka, że małolatów na ulicę nie posyłam.
Szorstkiego tonu użyłem chyba tylko po to, żeby przekonać samego siebie. A mała najwyraźniej zrozumiała, że w tej sprawie nic ze mną nie ugra. Była już w drzwiach, kiedy odwróciła się i rzuciła:
– Ale ja tu jeszcze wrócę. Przekona się pan. Jeszcze będzie pan moim tatką.
Patrzyła, czy ją znowu poprawię, ale nie zrobiłem tego i poszła sobie. Podejrzewałem, że dotrzyma słowa i nie da mi spokoju. Nie powiem, żebym był tym zmartwiony. I to właśnie niepokoiło mnie najbardziej. Znów te lata doświadczeń. Czułem przez skórę, że mała Lasota może skomplikować mi życie.
Jakby i bez tego nie było wystarczająco skomplikowane. Kilka miesięcy wcześniej weszła w życie fatalna ustawa antynarkotykowa, która kosztowała mnie zbyt wiele zdrowia. Dosłownie wiązała ręce, nie pozwalając pracować w zgodzie z prawem. Nie potrzebowałem nowych kłopotów. Tym bardziej że smarkula mogłaby być moją córką. Naprawdę. Z jej ojcem byłem przecież kiedyś na jednym roku. I z jej matką. Wprawdzie niezbyt długo, ale zdążyłem oboje poznać. Aż za dobrze.
Jeszcze porządnie nie ochłonąłem, kiedy drzwi od ulicy otwarły się ponownie. Wyjrzałem na korytarz, bo przez sekundę miałem nierozsądną nadzieję, że wiosenna zjawa zawróciła. Chociaż po co miałaby zawracać? Żeby mnie prosić, przekonywać? To raczej nie w jej stylu.
I rzeczywiście. To była tylko Kryśka Sobiesiak. Zapomniałem, że ona też się zapowiedziała na ten dzień. Trzymała drzwi otwarte, a ziąb ciągnął korytarzem.
– Może byś zamknęła? – powiedziałem.
Nie posłuchała. Oglądała się za czymś na ulicy.
– A ta czego tutaj szukała? – zapytała.
– Słyszałaś, co mówiłem? Nie stać mnie na ogrzewanie całego miasta.
– Tak jest, szefie, już zamykam. Ale co z nią? Chyba pan nie powie, że ona też? To by dopiero było!
Kryśka Sobiesiak nie należała do tych, którzy samowolnie przyznawali sobie prawo do nazywania mnie „tatkiem”. Nigdy nawet nie próbowała. Doceniałem to. „Szefie” brzmiało dużo lepiej.
– Znasz ją? – spytałem.
– Znam, nie znam. Za dużo powiedziane. Sąsiadka, to wszystko. I jeśli o mnie chodzi, to wystarczy.
– Coś ci się w niej nie podoba?
– Nawet dużo.
– A konkretnie?
– Lalunia tatunia. Taka sama jak profesorek. Wyżej sra niż dupę ma.
– Kryśka!
– Pyta pan, szefie, to mówię. Ale jak pan nie chce, to już się zamykam.
– Mów dalej. Tylko bez takich wyrazów.
– Tak jest, szefie. Już nie będę. To co pan chce wiedzieć?
– Tak w ogóle. Więcej szczegółów. Bo że zadziera nosa, to już wiem.
– To nie tak.
– Dopiero co powiedziałaś…
– Inaczej powiedziałam. Ale panu się nie spodobało.
– Ujęłaś to inaczej, ale miałaś na myśli, że zadziera nosa, prawda? Tak to nazywają ludzie dobrze wychowani.
– To nie tak – powtórzyła. – Na odwrót. Ona się wysila, żeby pokazać, jaka z niej równa babka. Robi, co może, żeby się zakumplować.
– Może byłoby warto? Przydałaby ci się przyjaciółka.
– Może. Ale ona? Chyba pan żartuje, szefie. Taka prawiczka? O czym ja bym z nią gadała?
– A ze mną pogadasz? O niej? Ale naprawdę szczerze?
– W ramach terapii?
– Oczywiście. Wszystko w ramach terapii.
Fakt, że terapeuta ze mnie dość nietypowy. Często zachowuję się nie tak, jak zalecają w książkach. To znaczy w tych książkach, z którymi się nie zgadzam. Szczerze mówiąc, powiernikiem pijaków i ćpunów zostałem z przypadku. Może nawet nie tyle z przypadku, ile z głupoty. Za młodu miałem trochę naiwne wyobrażenie o świecie. Zmarnowałem parę lat życia na różne niepotrzebne studia, które zaczynałem i rzucałem, kiedy się okazywało, że to znowu nie to. Wreszcie wykombinowałem, że może by tak zostać pisarzem.
Wydawało mi się, że pisanie powinno być zajęciem dość łatwym; trzeba tylko mieć coś wystarczająco ciekawego do opowiedzenia. Po namyśle uznałem, że idealnie się do tego nada życie narkomanów. W tamtych czasach był to temat w Polsce prawie dziewiczy. Niewiele wcześniej obowiązywała jeszcze oficjalna wersja, że w krajach budujących socjalizm żadnej narkomanii nie ma. W Berlinie, owszem, ale tylko w tym zachodnim, kapitalistycznym, o czym opowiadała wydana także po polsku książka My, dzieci z dworca ZOO. Później zaczęło się przebąkiwać półgębkiem, że może i u nas są jakieś ćpuny, ale to tylko margines. A gdyby tak ten margines opisać? Nie byłem aż tak zawzięty, żeby pójść w ślady Christiane F. i zacząć dawać sobie samemu w żyłę, żeby się przekonać, jak to jest. Na własny użytek wolałem pozostać przy tradycyjnej polskiej żytniej z kłosem. Narkomanów, uznałem, wystarczy mi poobserwować z zewnątrz. W tym celu zostałem wolontariuszem w jednym z pierwszych w Polsce ośrodków. Myślałem, że popracuję pół roku, rok i wystarczy.
No i ugrzązłem na całe życie.
Nigdy nie napisałem książki o narkomanach. W ogóle żadnej książki nie napisałem. Ale pozostał mi nawyk robienia notatek na temat pacjentów. Część z tych zapisków daleko wykracza poza zawodową konieczność. Niektóre z nich rozrosły się w całe historie. Na razie wszystkie pozostają w mojej szufladzie. Ale kto wie, może kiedyś…

2

Żyjesz tak, jakby nie było Boga!
W upalne dni lipca głos niósł się przez otwarte okno, odbijał od ścian czworoboku kamienic, wpadał przez inne otwarte okna i ogłaszał wszystkim sąsiadom, bliższym i dalszym, że Kryśka Sobiesiak żyje, jakby nie było Boga.
Sąsiedzi wiedzieli i bez tego, jak żyje Kryśka. Upały trwały od kilku tygodni i przez cały ten czas, dopóki jej matka nie wróciła z podróży w interesach, z tego samego okna dobiegały po nocach wrzaski Kryśki, która w rozkoszy zapamiętywała się tak bardzo, że nic sobie nie robiła z tego, że słyszy ją pół ulicy. I Agnieszka za ścianą.
Pani Sobiesiak i jej córka wprowadziły się pod koniec poprzedniego lata. Zamieszkały w sąsiednim mieszkaniu; balkony od strony podwórza sąsiadowały z sobą. Była to stara kamienica w centrum Krakowa, z oficyną i sporym ogrodem, pośrodku którego rosła wiekowa lipa. Kamienicę nazywano „profesorską”, bo wkrótce po wojnie zakwaterowano w niej pracowników naukowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dopiero od niedawna zaczęli się pojawiać nowi lokatorzy, o których profesorowa Żabicka, wdowa po matematyku Józefie, mawiała, że to „nie wiadomo kto”. A historyk Jasiński prostował, że „wiadomo, hołota”.
Przez otwarte drzwi balkonowe Agnieszka słyszała, jak rozmawiali na ławeczce pod lipą. Oboje mówili tak głośno, jakby chcieli wszystkich sąsiadów poinformować o swoim zdaniu na ten temat. Żabicka przekonywała, że prawdziwa hołota była w czterdziestym piątym. Ta, która już następnego dnia po ucieczce Niemców z Krakowa przed Armią Czerwoną wtargnęła jak szarańcza do miasta i rzuciła się zajmować mieszkania po Żydach. Jasiński protestował, że tamta hołota miała przynajmniej ambicje, aby z biegiem czasu dorównać wyższym warstwom społecznym. Ta dzisiejsza, nowobogacka, ma wszystko w pogardzie, wierząc wyłącznie w siłę swoich podejrzanych pieniędzy.
Jednakże jeśli chodziło o panią Sobiesiak, powstrzymywali się od nazywania jej „hołotą”, mimo ekscesów, jakie urządzała jej córka. Pani Sobiesiak okazała się bowiem osobą religijną. Profesorowa Żabicka zrobiła rozpoznanie, po którym rozniosła po kamienicy wieść, że pani Sobiesiak przechowuje w mieszkaniu prawdziwą relikwię świętej Urszuli Ledóchowskiej, nitkę z jej habitu, którą trzyma w złoconym puzderku na etażerce. Nie mogła więc być złą kobietą, choć ta córeczka!… Mimo wszystko wydawało się, że nawet najbardziej konserwatywne skrzydło kamienicy skłaniało się bardziej ku współczuciu dla pani Sobiesiak niż ku jej potępianiu. Krzyki rozpaczy nieszczęsnej matki, której córka żyła, jakby nie było Boga, musiały poruszyć serca. Nawet wdowy po profesorze Żabickim, choć nie była to osoba wyrozumiała.
Rodzice Agnieszki, mimo że zasiedzieli w kamienicy profesorskiej od dawna, nie mogli liczyć na pobłażliwość profesorowej. Na ukłony ojca Agnieszki Żabicka ledwo odpowiadała, nawet kiedy Antoni Lasota legitymował się już tytułem profesora zwyczajnego. Jego żony starała się nie zauważać w ogóle, uważając ją najwyraźniej za „nie wiadomo kogo”. Z dwóch co najmniej powodów.
Janina Lasotowa była wziętą adwokatką. Miała własną kancelarię, zatrudniała kilku prawników, prowadziła trudne sprawy cywilne. Słowem, widziało się gołym okiem, że powodzi się jej bardzo dobrze. To wystarczyło, aby profesorowa uznała, że matka Agnieszki „upasła się na ludzkiej krzywdzie”. Na domiar wszystkiego kiedyś miała odwagę bronić pewnej artystki oskarżonej o obrazę uczuć religijnych. Była to jedna z niewielu spraw, które przegrała, a w dodatku zarobiła nią na jeszcze większą niechęć takich pań jak profesorowa Żabicka.
Matka Agnieszki miała też niewłaściwe pochodzenie. Jej dziadek, a pradziadek Agnieszki, filozof Roman Dobrowolski, należał przed laty do czołowych polskich marksistów. I choć później nawrócił się na katolicki personalizm, Żabicka nigdy nie przestała nim pogardzać. W dodatku jego córka Karolina dała się poznać połowie Krakowa jako ateistka, hipiska i bohaterka skandali, aż w pewnych kręgach przylgnęło do niej przezwisko „Karolcia Grzesznica”. Matka Agnieszki była nieślubnym owocem jednego z jej licznych występków. Na kogo taka osoba mogła wychować córkę? A wnuczkę?

 
Wesprzyj nas