Nowa powieść Paolo Bacigalupiego przenosi czytelnika do niedalekiej przyszłości, gdy wskutek zmian klimatu i suszy rzeki wysychają, a ludzie walczą ze sobą o każdy litr wody.


W przyszłości dotkniętej klęską zmiany klimatu oraz suszy górskie śniegi obróciły się w deszcz, a deszcz paruje, zanim spadnie na ziemię. W zbałkanizowanych Stanach Zjednoczonych Phoenix i Las Vegas walczą ze sobą o wodę z kurczącej się rzeki Kolorado.

Las Vegas ma jednak wodnych noży – zabójców, terrorystów i szpiegów – słynących z tego że bronią zasobów wodnych swego miasta i prowadzą Phoenix ku nieuchronnej zagładzie.

Gdy rozchodzą się wieści o nowym źródle wody, które może wszystko zmienić, Las Vegas wysyła do Phoenix jednego ze swych najlepszych wodnych noży, Angela Velasqueza, nakazując mu zbadać sprawę. Angel poznaje tam Lucy Monroe – doświadczoną dziennikarkę mogącą znać tajemnicę nowego źródła.

Angel nie jest jednak jedynym poszukiwaczem, Lucy nie zwykła łatwo dawać za wygraną, a śmierć pogardzanego wodnego noża nie jest wysoką ceną za życiodajną wodę.

Paolo Bacigalupi (ur. 6 sierpnia 1972 r.) – amerykański autor fantastyki, którego twórczość zalicza się do nurtu fantastyki ekologicznej. Laureat licznych nagród, jego debiutancka powieść – Nakręcana dziewczyna, zdobyła w 2010 wszystkie najważniejsze nagrody: Nebulę, Hugo, Locusa oraz Campbella i Comptona Crooka.

Paolo Bacigalupi
Wodny nóż
Przekład: Michał Jakuszewski
Seria: Uczta Wyobraźni
Wydawnictwo MAG
Premiera: 16 października 2015


Rozdział 1

W pocie kryły się opowieści.
Pot kobiety zgiętej wpół na cebulowym polu, pracującej od czternastu godzin w gorących promieniach słońca, różnił się od potu mężczyzny, który zbliżał się właśnie do przejścia przez meksykańską granicę, modląc się do La Santa Muerte o to, by nie okazało się, że federales są na żołdzie tych, którzy go ścigali. Pot dziesięcioletniego chłopca wpatrującego się w wylot lufy pistoletu SIG-Sauer był inny niż pot kobiety, która wlokła się przez pustynię, modląc się do Najświętszej Panienki, by zbiornik wody znajdował się tam, gdzie zaznaczono go na mapie kojota.
Pot był historią ciała, skoncentrowaną w klejnotach perlących się na czole i pozostawiających na koszuli słone plamy. Opowiadał wszystko o tym, w jaki sposób dana osoba znalazła się we właściwym czasie w niewłaściwym miejscu, i mówił, czy ta osoba przeżyje następny dzień.
Angelowi Velasquezowi, który przycupnął wysoko nad centralnym odwiertem Cypress 1, obserwując wlokącego się Szlakiem Kaskadowym Charlesa Braxtona, pot na czole prawnika mówił, że niektórzy ludzie wcale nie są tacy ważni, jak im się zdaje.
Braxton mógł zgrywać ważniaka w swoim biurze i krzyczeć na sekretarki. Mógł zakradać się do sal sądowych niczym psychopata z siekierą poszukujący kolejnych ofiar. Bez względu na wszystkie swe przechwałki należał jednak do Catherine Case, a kiedy ona kazała ci się śpieszyć, to wtedy, pendejo, biegłeś, aż serce ci pękło i zabrakło ci sił.
Braxton pochylał się pod paprociami i mijał pnącza banianów, wspinając się z wysiłkiem szlakiem wijącym się wokół chłodzącego odwiertu. Przepychał się przez grupy turystów robiących sobie samojebki na tle rozgałęzionego wodospadu spływającego po kondygnacjach arkologii. Brnął uparcie przed siebie, zgrzany i nieustępliwy. Przemykali obok niego biegający mieszkańcy arkologii w szortach i tank topach. Ich uszy wypełniała muzyka oraz łoskot zdrowych serc.
Z czyjegoś potu można było wyczytać bardzo wiele.
Pot Braxtona świadczył, że prawnik nadal się boi. A dla Angela znaczyło to, że wciąż można na nim polegać.
Braxton zauważył Angela siedzącego na mostku przebiegającym nad szerokim otworem centralnego odwiertu. Skinął ze znużeniem dłonią, zachęcając Meksykanina do zejścia na dół. Angel również machnął do niego z uśmiechem, udając, że nie rozumie.
– Złaź! – zawołał Braxton.
Angel machnął do niego raz jeszcze, nie przestając się uśmiechać.
Prawnik oklapł, pokonany, i ruszył do ostatniego szturmu na orle gniazdo Meksykanina.
Angel opierał się o poręcz, podziwiając widoki. Słoneczny blask spływał z góry, pokrywając cętkami bambusy i dżunglowe drzewa. Tropikalne ptaki lśniły jaskrawo, a na taflach omszałych oczek wodnych z karpiami koi tańczyły świetliste zajączki.
Ludzie daleko w dole wydawali się maleńcy jak mrówki, jakby w ogóle nie byli ludźmi, a tylko sylwetkami turystów, mieszkańców i pracowników kasyn, jak na stworzonych przez bioarchitektów modelach: miniaturowe ludziki popijające miniaturową kawę na miniaturowych tarasach miniaturowych kawiarń. Miniaturowe dzieci ganiające za motylami na szlakach krajobrazowych i miniaturowi hazardziści podnoszący stawki za miniaturowymi stołami do blackjacka w głębokich grotach kasyn.
Braxton wgramolił się wreszcie na mostek.
– Dlaczego nie zszedłeś? – wysapał. – Mówiłem, żebyś zszedł.
Rzucił aktówkę na deski i oparł się ciężko o poręcz.
– Co dla mnie masz? – zapytał Meksykanin.
– Papiery – wydyszał prawnik. – Chodzi o Carver City. Przed chwilą dostaliśmy werdykt sądu. – Wskazał ze znużeniem na aktówkę. – Zmiażdżyliśmy ich.
– I?
Braxton próbował powiedzieć coś więcej, ale nie był w stanie wykrztusić z siebie słów. Twarz miał zaczerwienioną i obrzmiałą. Angel zadał sobie pytanie, czy prawnik zaraz dostanie ataku serca, a potem zamyślił się nad tym, czy w ogóle by go to obeszło.
Po raz pierwszy spotkał go w biurze prawnym w kwaterze głównej Zarządu Gospodarki Wodnej Nevady Południowej. Za sięgającym od podłogi aż po sufit oknem rozciągał się widok na Carson Creek. Rzeka, w której mieszkańcy Cypress 1 uprawiali wędkarstwo muchowe, spływała kaskadami po wszystkich kondygnacjach arkologii, po czym wodę pompowano z powrotem na szczyt, by rozpocząć kolejny cykl oczyszczania. Wielkie i kosztowne okno pozwalało mu oglądać pstrągi tęczowe oraz wodną infrastrukturę, a także stanowiło dobre przypomnienie powodów, dla których właściciel gabinetu reprezentował w sądach ZGWNP.
Braxton rozkazywał trzem asystentkom – dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie były seksownymi dziewczynami tuż po studiach, zwabionymi tu obietnicami pozwolenia na zamieszkanie w Cypress 1 – i rozmawiał z Angelem tak, jakby ledwie raczył go zauważać. Kolejny pitbul Catherine Case, którego prawnik tolerował, dopóki Angel zabijał dla nich inne, większe psy.
Meksykanin ze swojej strony zastanawiał się nad tym, jak to możliwe, że Braxton jest taki gruby. Poza Cypress ludzie nie tuczyli się aż tak bardzo. W ciągu swych młodzieńczych lat Angel nigdy nie widział kogoś o takich rozmiarach. Z fascynacją i podziwem oglądał cielesną powłokę kogoś, kto czuł się bezpiecznie.
Przemknęło mu przez głowę, że gdyby – zgodnie ze zapowiedzią Catherine Case – nadszedł koniec świata, Braxton byłby niezłym posiłkiem. Dzięki tej myśli łatwiej mu było pozwolić temu pendejo z Ivy League żyć, mimo że prawnik marszczył nos na widok gangsterskich tatuaży Angela i blizny po nożu, która naznaczyła jego twarz oraz szyję.
Czasy się zmieniają, pomyślał Meksykanin, obserwując pot skapujący z koniuszka nosa grubasa.
– Carver City przegrało w kolejnej instancji – wydyszał wreszcie Braxton. – Sędziowie mieli wydać wyrok dziś rano, ale zasypaliśmy ich pozwami i sprawa przeciągnęła się aż do końca godzin urzędowania. Będą chcieli jak najszybciej złożyć kolejną apelację. – Podniósł i otworzył aktówkę. – Ale to się nie uda.
Wręczył Angelowi kopie holodokumentów.
– To są twoje nakazy. Do rana masz szansę wyegzekwować nasze prawa. Gdy Carver City złoży apelację, sytuacja się zmieni. Wtedy zagrozi nam co najmniej powództwo cywilne. Ale do chwili otwarcia sądów po prostu bronisz prywatnej własności obywateli wielkiego stanu Nevada.
Angel zaczął przerzucać dokumenty.
– To wszystko?
– Wszystko, czego potrzebujesz, pod warunkiem, że załatwisz sprawę dziś w nocy. Po otwarciu sądów znowu zacznie się gra na zwłokę a wraz z nią debaty o tym, kto co powiedział.
– A to by znaczyło, że wszystkie twoje wysiłki poszły na nic.
– Lepiej, żeby do tego nie doszło – odparł Braxton, wskazując grubym palcem na Angela.
Meksykanin zbył śmiechem tę groźbę.
– Ja już mam pozwolenie na zamieszkanie tutaj, cabrón. Idź straszyć swoje sekretarki.
– Może i jesteś ulubieńcem Case, ale to jeszcze nie znaczy, że nie mogę uprzykrzyć ci życia.
– Może i jesteś psem Case, ale to jeszcze nie znaczy, że nie mogę cię zrzucić z tej kładki – odparł Angel, nie odrywając wzroku od nakazów.
Pieczęcie i znaczki wyglądały jak trzeba.
– Co masz na Case, że nie można cię ruszyć? – zapytał Braxton.
– Ona mi ufa.
Prawnik roześmiał się z niedowierzaniem.
– Ludzie tacy jak ty wszystko zapisują, bo wiedzą, że każdy jest kłamcą – stwierdził Angel, układając równo dokumenty. – To typowe dla prawników. – Klepnął Braxtona w pierś papierami. – Dlatego Case mi ufa, a ciebie traktuje jak psa. Ty wszystko zapisujesz.
Oddalił się, zostawiając Braxtona, który gapił się na niego ze złością, stojąc na mostku.
Schodząc na dół Szlakiem Kaskadowym, wyjął komórkę i wybrał numer.
Catherine Case odebrała już po pierwszym sygnale.
– Mówi Case – oznajmiła krótko i rzeczowo.
Angel mógł sobie wyobrazić, jak wyglądała w tej chwili – Królowa Kolorado pochylona nad biurkiem, wokół niej ściany od podłogi po sufit zasłonięte mapami stanu Nevada oraz dorzecza Kolorado, informującymi ją w czasie rzeczywistym o stanie jej domeny – każdy dopływ mrugał na czerwono, żółto albo zielono, zależnie od przepływu wody w met­rach sześciennych na sekundę. Nad dorzeczami licznych rzek w Górach Skalistych wyświetlały się liczby – również czerwone, żółte albo niebieskie – monitorujące stan pozostałej pokrywy śnieżnej oraz odchylenia od normy podczas jej topnienia. Inne liczby informowały o głębokości zbiorników wodnych – od zapory Blue Mesa, poprzez Gunnison, Navajo Dam i San Juan aż po Flaming Gorge Dam na Green River. Ponad tym wszystkim przesuwały się bieżące ceny oraz oferty transakcji terminowych przekazywane za pośrednictwem NASDAQ, a także dostępne opcje wolnorynkowego zakupu, na wypadek gdyby potrzebowała uzupełnić zapasy w Lake Mead, bezlitosne cyfry władające jej światem równie nieubłaganie, jak ona władała światem Angela i Braxtona.
– Przed chwilą rozmawiałem z twoim ulubionym prawnikiem – poinformował ją Angel.
– Powiedz mi, że tym razem nie zdenerwowałeś go za bardzo.
– Ten pendejo mnie wkurza.
– Ty też nie masz łatwego charakteru. Dostałeś wszystko, czego potrzebujesz?
– Hmm, Braxton z pewnością dał mi mnóstwo martwych drzew. – Podrzucił w ręce stertę dokumentów. – Nie wiedziałem, że na świecie jest jeszcze tyle papieru.
– Musimy być pewni, że wszyscy czytamy ten sam tekst – odparła z przekąsem.
– Chyba z pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt stron tekstu.
Case parsknęła śmiechem.
– To pierwsza zasada biurokracji: każda wiadomość warta wysłania jest warta wysłania w trzech egzemplarzach.
Angel zszedł ze Szlaku Kaskadowego, zmierzając ku windom, które zawiozą go na centralny parking.
– Chyba wyruszymy za jakąś godzinę.
– Będę was monitorowała.
– To bułka z masłem, szefowo. Na papierach Braxtona jest chyba ze sto różnych podpisów zaświadczających, że mogę zrobić, co tylko zechcę. To nakaz zaprzestania działalności w starym stylu. Idę o zakład, że Korpus Wielbłądzi mógłby samodzielnie wykonać podobne zadanie. To jak doręczenie przesyłki.
– Nie – sprzeciwiła się Case nagle twardszym głosem. – To dziesięć lat sądowych przepychanek. Chcę wreszcie mieć całą tę sprawę z głowy. Raz na zawsze. Mam dość udzielania pozwoleń na zamieszkanie w Cypress pociotkom sędziów, żebyśmy mogli wnieść apelację w procesie o coś, co prawnie nam się należy.
– Bez obaw. W Carver City nie zdążą się nawet zorientować, co ich spotkało.
– Świetnie. Zawiadom mnie, jak już będzie po wszystkim.
Wyłączyła się. Angel złapał ekspresową windę, gdy drzwi już się zamykały. Przyśpieszyła gwałtownie, spadając przez kolejne kondygnacje arkologii. Mijani ludzie zlewali się w niewyraźne plamy: matki pchające bliźniacze wózki; przyjaciółki na godziny uwieszone u ramion chłopaków na weekend; turyści z całego świata, robiący zdjęcia i wysyłający esemesy z wiadomością, że widzieli Wiszące Ogrody Las Vegas. Paprocie, wodospady i kawiarnie.
Na dole, na piętrach rekreacyjnych, stanowiska obejmowała nowa zmiana sprzedawców. Całodobowi imprezowicze budzili się, zaliczali pierwsze kolejki wódki i posypywali sobie skórę brokatem. Pokojówki, kelnerzy, kucharze i sprzątacze trudzili się ze wszystkich sił, by nie stracić pracy, a wraz z nią pozwolenia na mieszkanie w Cypress.
Wszyscy jesteście tu dzięki mnie, pomyślał Angel. Gdyby nie ja, bylibyście plewami na wietrze. Kośćmi obleczonymi papierową skórą. Nie byłoby kości do rzucania, dziwek do kupowania, wózków do pchania, drinków pod ręką ani pracy…
Beze mnie jesteście niczym.
Winda zatrzymała się z cichym dźwiękiem. Za drzwiami czekał służący z teslą Angela.
Po półgodzinie Meksykanin był już w bazie lotniczej Mulroy. Powietrze falowało nad rozgrzaną nawierzchnią lotniska. Słońce zachodziło krwawo nad Spring Mountains. Sto dwadzieścia stopni Fahrenheita. W bazie zapaliły się reflektory, zwiększając jeszcze żar.
– Masz papiery?! – zawołał Reyes, przekrzykując warkot silników śmigłowców Apache.
– Federalni mogą nas pocałować w pustynne tyłki! – Angel uniósł dokumenty nad głowę. – Przynajmniej przez najbliższe czternaście godzin!
Reyes ledwie się uśmiechnął w odpowiedzi. Odwrócił się i zaczął wydawać rozkazy.
Pułkownik Reyes był potężnie zbudowanym czarnoskórym mężczyzną. Był z piechotą morską w Syrii i Wenezueli, po czym przerzucono go do gorętszych zadań w Sahelu, a następnie w Chihuahua, aż wreszcie wylądował na wygodnej posadce w gwardii stanu Nevada.
Mówił, że Nevada lepiej płaci.
Reyes skinął dłonią na Angela, zapraszając go do śmigłowca dowodzenia. Szturmowe jednostki wokół podrywały się już do lotu, zużywając niezliczone baryłki syntetycznego paliwa. Gwardia Narodowa Nevady, zwana też Korpusem Wielbłądzim albo pieprzonymi gwardzistami z Las Vegas, zależnie od tego, kto niedawno oberwał serią rakiet Hades, ruszała, by narzucić wolę Catherine Case jej wrogom.
Jeden z gwardzistów rzucił Angelowi kevlarową kamizelkę. Meksykanin wsunął się w nią w tej samej chwili, gdy Reyes zasiadł w fotelu dowódcy i zaczął wydawać rozkazy. Angel podłączył do sieci śmigłowca wojskowe gogle oraz douszny mikrofon, by słyszeć, co mówią.
Maszyna zerwała się do lotu. Pole widzenia Angela wypełniły dane napływające z gogli pilota, wojenne graffiti pokrywające Las Vegas głodnymi, jaskrawymi znakami: namiary celu, istotne budynki, znaczniki przyjaciel/wróg, informacje o pociskach Hades oraz amunicji zamontowanego pod kadłubem karabinu maszynowego o kalibrze .50, dane o stanie paliwa, sygnały cieplne z powierzchni…
Dziewięćdziesiąt osiem przecinek sześć.
Ludzie. Jedne z najchłodniejszych obiektów w okolicy. Wszyscy namierzeni, a żaden z nich o tym nie wie.
Jakaś kobieta sprawdziła, czy Angel dobrze się przypiął. Uśmiechnął się do niej, gdy sprawdzała jego pasy. Miała ciemną skórę, czarne włosy i oczy jak węgle. Odczytał z identyfikatora jej nazwisko – Gupta.
– Chyba wiem, jak się trzeba przypiąć, tak?! – zawołał, przekrzykując hałas wirnika. – Sam to kiedyś robiłem.
Gupta nawet się nie uśmiechnęła.
– Tak rozkazała pani Case. Głupio byśmy wyglądali, gdybyśmy spadli, a pan nie uszedłby z życiem, bo nie zapiął pan pasa.
– Jeśli spadniemy, nikt z nas nie przeżyje.
Zignorowała jego słowa i sprawdziła pas. Reyes i jego Korpus Wielbłądzi słynęli z sumienności. Mieli swoje wymyślne rytuały, wypracowane z upływem czasu i dopieszczone do stanu doskonałości.
Gupta powiedziała coś do komunikatora i przypięła się do fotela za ekranem karabinu maszynowego.
Angel poczuł nagłe szarpnięcie w żołądku, gdy śmigłowiec zawrócił, dołączając do swej formacji powietrznych drapieżników. Przez gogle Meksykanina przesuwały się znaki jaśniejsze niż światła nocnego Las Vegas.
ZGWNP 6602 wystartował.
ZGWNP 6608 wystartował.
ZGWNP 6606 wystartował.
Pojawiały się wciąż nowe symbole. Cyfrowe potwierdzenie obecności niemal niewidzialnego roju szarańczy, który wypełnił ciemniejące niebo i skierował się na południe.
– Rozpoczynamy operację „Miodowy Akwen” – dobiegł z głośnika głos Reyesa.
– Kto wymyślił tę nazwę? – zapytał ze śmiechem Angel.
– Podoba ci się?
– Lubię miód.
– Chyba wszyscy go lubią.
Pędzili na południe, w stronę miodu, o którym mówili – Lake Mead. Z początku zawierało ono prawie dwadzieścia miliardów metrów sześciennych wody. Teraz została niespełna połowa, zawdzięczali to Suszy Stulecia. To optymistyczne jezioro stworzono w optymistycznych czasach. Teraz wysychało i wypełniał je muł. Lina ratunkowa, zawsze niepewna i zagrożona opadnięciem poziomu wody poniżej początku Akweduktu Nr 3, życiodajnej kroplówki, dzięki której biło serce Las Vegas.
W dole pojawiły się światła śródmieścia: neon kasyna i arkologie Cypress. Hotele i balkony. Kopuły i pokryte mgiełką rosy pionowe farmy, zielone od hydroponicznej roślinności i jarzące się blaskiem w całym zakresie widma. Świetliste geometryczne figury na pustyni, bez wyjątku pokryte elektronicznym graffiti bojowego języka Korpusu Wielbłądziego.
Bilbordy, obiecujące przedstawienia, przyjęcia, drinki i pieniądze, po przefiltrowaniu przez gogle zmieniały się w cele ataku i punkty wtargnięcia. Gęsto zabudowane miejskie kaniony, zaplanowane tak, by kierowały w pożądanym kierunku pustynne wichry, stawały się alejami saperów, a opalizujące, pomalowane fotowoltaiczną farbą dachy zmieniały się w strefy zrzutu. Arkologie Cypress były priorytetowymi celami ataku, zapewniającymi strategiczną pozycję, dzięki temu, że górowały nad wszystkim w Las Vegas, były większe i ambitniejsze niż wszystkie poprzednie fantastyczne budowle Miasta Grzechu razem wzięte.
Las Vegas kończyło się ostrą linią, za którą leżała ciemność.

 
Wesprzyj nas