Miłość niemożliwa. Argentyńskie noce. Upragnione szczęście. To wszystko w drugim tomie argentyńskiej sagi Sofii Caspari


Franka i Minę połączyła młodzieńcza miłość. Przyrzekli sobie, że jeśli kiedykolwiek los ich rozdzieli, będą się spotykać w Święto Niepodległości na Plaza de Mayo w Buenos Aires. Co roku Frank czeka na ukochaną w umówionym miejscu, ale ona się nie pojawia. Czy tych dwoje ma szansę na upragnione szczęście? Na argentyńskich estancjach i ulicach Buenos Aires rozgrywa się historia miłości na przekór wszystkiemu i wszystkim.

W krainie srebrnej rzeki to drugi tom żywiołowo opowiedzianej sagi z zapierającą dech dziewiętnastowieczną Argentyną w tle. Sofia Caspari przeplata historie kilku kobiet – pełne dramatów i cierpień, ale też chwil szczęścia i rozkoszy.

Kraina Srebra to jedna z symbolicznych nazw Argentyny, odwołująca się do legendy o górach pełnych srebra (łac. argentum – srebro), którą powtarzali sobie Europejczycy osiedlający się w tym kraju.

Sofia Caspari to pseudonim Kirsten Schützhofer (ur. 1972), autorki poczytnych powieści historycznych. Pisarka podróżowała po Ameryce Środkowej i Południowej. Dłuższy czas spędziła w Argentynie – historia i krajobrazy zrobiły na niej ogromne wrażenie, a mieszkańcy ją zafascynowali. W krainie kolibrów, pierwszy tom argentyńskiej sagi, tak bardzo spodobał się niemieckim czytelnikom, że znalazł się na liście bestsellerów tygodnika „Der Spiegel”. W Polsce książka również zyskała rzesze fanów.

Sofia Caspari
W krainie srebrnej rzeki
Przekład: Paulina Filippi-Lechowska
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 21 października 2015


Część pierwsza

Esperanza – nadzieja

Esperanza, Santa Celia, San Lorenzo, Genua,
Tres Lomas, Chaco
1876–1878

Rozdział 1

Mina stała w swojej kryjówce jak skamieniała. Przez wąską szparę w drzwiach dokładnie widziała całą kuchnię. Obserwowała wszystko ze ściśniętym gardłem. Do środka wszedł właśnie Philipp, jej przyrodni brat. W porę go zauważyła i w ostatniej chwili zdążyła się ukryć w spiżarce. Na widok krwawych plam na jego twarzy i koszuli zrobiło się jej słabo. Stojąca na stole lampa olejowa rzucała upiorną poświatę na jego zakrwawione ręce. Spojrzał na nie z zadowoleniem, po czym sięgnął po marynarkę przewieszoną przez krzesło i wyjął z kieszonki złoty zegarek z łańcuszkiem. Zakołysał nim i szeroko się uśmiechnął. Potem stanowczym ruchem go schował i ściągnął koszulę, odsłaniając muskularny tors. Wciąż uśmiechnięty podszedł do wiadra ze świeżą wodą i parskając, zaczął myć twarz i ręce. Mina widziała, jak zaschnięta krew rozpuszcza się i miesza z wodą, spływa po skórze czerwonawymi smużkami i spada na podłogę. Stłumiła kolejny przypływ mdłości.
„Oby mnie tu nie zauważył – pomyślała z przerażeniem. – Oby mnie tu nie zauważył”.
Pewnie znów pobił jakiegoś nieboraka, najprawdopodobniej kogoś, kto niedawno tu przybył i nie miał jeszcze żadnych sprzymierzeńców. Teraz nikt mu nie pomoże, bo nikt nie chce zadzierać z Philippem Ambornem ani z jego ojcem.
– Mój Philipp – mawiał Xaver Amborn – to raptus. Wszyscy o tym wiedzą i wolą go nie drażnić. On już taki jest, ale w głębi serca to całkiem dobry chłopak… Od zawsze. Zawsze mogłem na niego liczyć.
Mina przycisnęła dłoń do ust, żeby stłumić westchnienie. „On nie może mnie tu zobaczyć, dobry Boże, on nie może mnie tu zobaczyć”.
Philipp nie pierwszy raz wracał do domu w takim stanie, ale nigdy wcześniej nie widziała u niego tego złotego zegarka. „Dziś posunął się za daleko”, pomyślała Mina. Ukradł. Czy by jej uwierzył, że nic nie widziała, o niczym nie wie i o niczym nikomu nie powie? „O nie, on nie może mnie tu zauważyć – przemknęło jej znów przez głowę – nie może mnie zobaczyć”.
Przecież nie wie, w jakim jest nastroju. Czasami nie potrzebował nawet powodu. Bił na odlew, bo sprawiało mu to przyjemność, bo lubił patrzyć, jak inni cierpią. Tego nauczyła się na samym początku, gdy przyjechały z matką do Esperanzy pięć lat temu. Powierzchowność Philippa, gęste ciemne włosy, wyrazista twarz, ujmujący uśmiech, blask w oczach i muskularne ciało mogły być mylące, bo w środku siedział prawdziwy diabeł.
Przyrodni brat Miny ponownie obejrzał swoje dłonie i całą resztę. Chyba był zadowolony, bo sięgnął po ręcznik i wytarł nim twarz i tułów. Następnie sprawdził koszulę, po czym rzucił ją z westchnieniem. Krew na materiale na pewno nie była jego. Nie miał nigdzie żadnych skaleczeń, przynajmniej Mina nigdzie ich nie zauważyła.
Nagle coś skrzypnęło i piętnastolatka aż podskoczyła. W otwartych drzwiach stanął jej ojczym. Wydawało się, że widok syna go zaskoczył.
– Już wróciłeś?
– Był wypadek – poinformował go krótko Philipp.
Kiedy tak stali obok siebie, przypominali Minie dwóch opryszków, renegatów, desperados. Dlaczego nikt tego nie dostrzegał? Dlaczego Xaver i jego dwudziestojednoletni syn wciąż cieszyli się tu poważaniem? Dlaczego w każdej sytuacji ich słowo liczyło się bardziej niż jej słowo albo jej matki? Dlaczego po pięciu latach nadal czuły się tak, jakby dopiero co przybyły? Dlaczego nikt nie chciał dostrzec, co kryje się za tą fasadą?
Zobaczyła, że ojczym marszczy czoło.
– Wypadek?
– Zostaliśmy napadnięci.
„Kłamie – pomyślała, zaciskając usta. – On kłamie”. Wziąwszy pod uwagę ilość krwi na twarzy i ubraniu Philippa, wolała nawet nie myśleć, co spotkało owego nieszczęśnika, któremu na drodze stanął jej przyrodni brat.
– Mina już wróciła? – zapytał teraz Philipp.
– Dlaczego pytasz? – W głosie ojczyma zabrzmiała podejrzliwość.
– Widziałem ją dzisiaj z Frankiem Blumem.
Głos Philippa zabrzmiał niewinnie, ale dobrze wiedziała, że w ten sposób zasiał kolejne zatrute ziarno.
– Do stu diabłów, zabroniłem jej zadawać się z tym obdartusem. Chyba znów będę musiał dać nauczkę tej upartej pannicy.
Minę tak wystraszyły te słowa, że straciła równowagę i oparła się o drzwi spiżarki, które pod jej ciężarem cicho zaskrzypiały. Ojciec i syn natychmiast spojrzeli w tamtym kierunku, a potem na siebie.
– Mina, słoneczko – zawołał Philipp ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy. – Jesteś tam?

*

Kilka tygodni wcześniej

Wieczorne światło nadawało całej równinie czerwonomiodowy kolor, zmieniając ją w morze traw, którego fale uderzały w oddali o górskie zbocza.
– Zatrzymaj się, ty przeklęta smarkulo! – Głos ojczyma zagrzmiał za plecami Miny, ale nie przystanęła.
Wybiegła z domu i zamierzała biec dopóty, dopóki ten znienawidzony głos Xavera całkiem nie ucichnie. Gdyby w tym momencie ktoś ją zapytał, czy nie boi się ojczyma, tylko wzruszyłaby ramionami. Nie można żyć w ciągłym strachu, jak jej matka. Annelie Amborn, z domu Wienand, po zmarłym mężu Hoff, za bardzo się bała. Mina za nic na świecie nie chciała jej przypominać. Kiedy wróci do domu, Xaver oczywiście ją stłucze, ale teraz nie chce o tym myśleć. Tu i teraz jest wolna jak ptak. Reszta nie ma znaczenia.
Przebiegła spory kawałek, zatrzymała się i roześmiała, rozkładając szeroko ręce. To był mocny, pewny śmiech. Niejednego by zaskoczył u tak filigranowej dziewczyny. Ale już na statku Mina zadziwiła wiele osób. Niczego się nie bała – pozostawała na pokładzie nawet wtedy, gdy silnie wiało. Nigdy nie dopadła jej choroba morska, nigdy też nie wątpiła, że dotrą na miejsce całe i zdrowe, choć wśród pasażerów nie brakowało i takich, którzy cały rejs spędzili, na przemian modląc się i płacząc. Znów pobiegła z rozłożonymi rękami. Pomyślała, że czasami naprawdę chciałaby mieć skrzydła i stąd odlecieć. Jest jednak człowiekiem, jest stworzona do chodzenia po ziemi.
Nagle zwolniła i rozejrzała się dookoła. Dotarła na miejsce spotkania, do płytkiej, niemal niezauważalnej na tym bezkresie niecki. Franka, jej najlepszego przyjaciela, jeszcze nie było. Usiadła na ziemi z lekkim westchnieniem. Cieszyło ją, że jej ojczym jak zwykle był zbyt leniwy, by biec za nią dalej niż kilka metrów. Od czasu do czasu napuszczał na nią swojego syna Philippa, ale tym razem nie było go w domu. Widziała Philippa koło południa, jak zalecał się do jakiejś dziewczyny. Była pewna, że nieprędko wróci. A wieczorem się upije. O tak, Mina ma dzisiaj szczęście, i dobrze o tym wie.
Spojrzała na słońce, które niczym ognista kula wolno toczyło się ku horyzontowi. Zanim zapadną ciemności, będą mieli z Frankiem trochę czasu, choć nie za dużo. Mina miała nadzieję, że jej przyjaciel niebawem się zjawi.
Nasłuchiwała przez chwilę. Wiele osób bało się opuszczać wieś o tej porze. Czasami grasowali tu Indianie, na przykład z plemienia Toba zamieszkującego prowincję Chaco na północy kraju, i kradli bydło albo porywali kobiety i dzieci. Z tego względu na terenach sąsiadujących z terytorium Indian domy zawsze stawiano blisko siebie i otaczano solidną palisadą. Tamtejsi osadnicy stale nosili broń, nawet gdy pracowali w polu. Każdego roku do Chaco wyruszała też ekspedycja karna. W trakcie takiej wyprawy niszczono kilka tolderías, jak Indianie nazywali swoje wioski, zabijano iluś tubylców, a innych brano do niewoli, aby potem wysługiwać się nimi w miastach albo na plantacjach trzciny cukrowej w okolicach Tucumán.
Ojczym i przyrodni brat Miny także uczestniczyli w tych ekspedycjach, choć nigdy nie padli ofiarą malón, czyli indiańskiej napaści. Po prostu wojaczka sprawiała im przyjemność. Kochali zabijać. Mina odważyła się kiedyś zapytać, jak to jest mścić się za krzywdy, których przecież się nie doznało. Odpowiedzią ojczyma był utrzymujący się przez parę tygodni krwiak na policzku, najpierw czerwony, potem siny, a na końcu żółtawozielony. Sąsiadom musiała powiedzieć, że spadła ze schodów. Wzdrygnęła się mimowolnie i podciągnąwszy nogi, objęła je rękami.
– Długo czekasz? – Niski, ciepły głos wyrwał ją z zamyślenia.
Odwróciła głowę i zerwała się z ziemi.
– Frank, jesteś nareszcie!
– Wcale dziś nie uważałaś. O czym tak rozmyślasz?
– Ach, o tym i owym.
Mina popatrzyła na przyjaciela z sympatią. Od pięciu lat, od pierwszych dni w tej krainie, to on stale jej towarzyszył, był jej jedyną nadzieją. Czasami zastanawiała się, gdzie się podział jego dziecięcy głos. Jednak siedemnastoletni Frank już od dawna był mężczyzną, od którego oczekiwano ciężkiej pracy. Spuściła na chwilę wzrok. Znów pojawiła się jedna z tych osobliwych myśli, które od niedawna kłębiły się jej w głowie na jego widok, aby go dotknąć, aby poczuć ciepło jego skóry, jego znajomy zapach. Miała ochotę się do niego przytulić i już nigdy nie wypuszczać go z objęć.
Z trudem podniosła głowę i spojrzała na Franka. Nie chciała, żeby zauważył jej zakłopotanie. Poczuła się niepewnie.
– Jak było dzisiaj?
– Masz na myśli pracę z twoim ojcem?
– Nie nazywaj go tak! – zaprotestowała Mina.
Frank wzruszył ramionami.
– Przepraszam – westchnął ciężko. – No cóż, było jak zwykle odparł lakonicznie.
Mina pokiwała głową ze zrozumieniem. Widziała, że jego skromne ubranie całe jest pokryte kurzem. Twarz też miał brudną, ale jego niemal czarne oczy jaśniały śmiałym blaskiem. Podczas ich pierwszego spotkania to właśnie na nie najpierw zwróciła uwagę. Czasem były nieprzeniknione, by w następnej chwili swawolnie rozbłysnąć. W tych oczach mogłaby całkiem utonąć. To te oczy widziała, kiedy nie mogła zasnąć. Nikt inny nie miał takich oczu, tylko Frank.
Chwilę później siedzieli już w swojej dolince, w swojej kryjówce. Frank ujął dłoń Miny. Przez dłuższy czas trwali w milczeniu. Ostatnio nie musieli się nawet odzywać, wystarczała im bliskość.
– Wkrótce zrobi się bardzo ciemno – powiedziała w końcu Mina. – Akurat jest nów.
– Mam przy sobie latarnię – odpowiedział Frank, ze spokojem wskazując na worek leżący obok niego na ziemi.
– Ukradłeś?
Mina zmierzyła go badawczym spojrzeniem. Gęsta, ciemnoblond czupryna opadła mu na czoło i twarz. Minie te włosy zawsze się wydawały nie do okiełznania. Frank poprawił je jednym gestem. Popatrzył na nią wyzywająco.
– Pożyczyłem. – Szeroko się uśmiechnął.
– Od kogo?
Poczuła, że między jej brwiami powstaje pionowa zmarszczka, a oczy zwężają się jak u kota szykującego się do skoku. Frank zmarszczył czoło. Odgarnął z jej ramienia kasztanowe pasmo włosów.
– Ach, Mino, nie chcę cały czas się płaszczyć i nie chcę ciągle na wszystko uważać. Nic nikomu nie zrobiłem, nikogo nie skrzywdziłem. Jutro latarnia znajdzie się na swoim miejscu. Obiecuję. Nikt tego nawet nie zauważy.
Mina powstrzymała się więc od ostrzeżeń, które już cisnęły się jej na usta. Przeszedł ją dreszcz. Nagle poczuła rękę Franka otaczającą jej ramiona. Zdrętwiała. Poznali się dobrze jako dzieci i razem dorośli. Do tej pory nie obdarzali się takimi gestami, ale już po chwili Mina przytuliła się do Franka po raz pierwszy i poddała jego uściskowi. Wsłuchiwała się w spokojny oddech swego towarzysza i napawała dotykiem jego szorstkiej dłoni spoczywającej na jej ramieniu.
„Chciałabym go pocałować”, pomyślała.
– Pocałuj mnie – szepnęła.
Najpierw się zawahał, lecz posłuchał jej prośby. Pierwsza próba wypadła nieporadnie. Ich usta rozminęły się, ale później było już tak, jak gdyby robili to od dawna. Smakowali się nawzajem, spijali swoje oddechy, poszukiwali, dotykali i badali swoje usta.
„Kocham go – pomyślała Mina, kiedy wreszcie się od siebie oderwali. – Teraz w końcu wiem, teraz jestem pewna”.
Znów siedzieli w milczeniu, rozmyślając o tym, co właśnie się stało. Mina z rozmarzeniem przesunęła palcem po ustach swojego ukochanego.
– Gdy tylko będzie to możliwe, to stąd odejdziemy – Frank wrócił do sprawy, o której już wcześniej, szczególnie w ostatnim czasie, rozmawiali.
Mina pokiwała głową, ale nie odpowiedziała. Tyle razy wyobrażali sobie, że opuszczają to miejsce i zaczynają nowe życie gdzie indziej. Wciąż jednak nie była pewna jednej rzeczy. Teraz też w jej głowie pojawiła się myśl: „Jak powiem o tym matce? Ona musi wyjechać z nami, nie ruszę się bez niej. Nie mogę zostawić jej na pastwę tego potwora”.

*

„Popadam z jednej biedy w drugą – pomyślała po raz kolejny trzydziestodziewięcioletnia Annelie Amborn – z jednego piekła w drugie”. Łzy napłynęły jej do oczu. Jej mąż Xaver właśnie chwycił ją za nadgarstek i ścisnął bezlitośnie, jak to często i chętnie czynił. Bardzo szybko się zorientowała, że on lubi sprawiać jej ból. Pierwszy raz przekonała się o tym parę dni po ślubie. Spojrzała na lampę olejową stojącą na stole, jak gdyby w ten sposób mogła uciec, skupiła całą uwagę na płomieniu, aby nie czuć ani bólu, ani strachu.
– No, gadaj, gdzie ta wywłoka? I tak się dowiem. Pozwalasz jej na zbyt wiele, Annelie. Mina jest już za duża, by mogła się wałęsać wszędzie jak dzikuska. Musi pracować, tu i teraz, jak każdy, kto chce mieć co włożyć do ust. Nie potrzebujemy tu żadnych darmozjadów. Darmozjady wystawia się za drzwi.
Xaver wskazał drugą ręką na brudne naczynia piętrzące się przy zlewie. Nad obgryzioną kością z resztkami mięsa kłębiły się muchy. Ojciec i syn byli w domu od niedawna, ale już wyglądało tu tak, jak gdyby obie z Miną przez cały dzień nic nie robiły. Annelie nie zdążyła nawet podać kolacji, ale tych dwóch już wcześniej sięgnęło po coś do jedzenia, pozostawiając po sobie prawdziwe spustoszenie. A przecież obie z córką były na nogach od bladego świtu. Posprzątały, obrobiły ogródek, oporządziły krowy i wyprowadziły je na pastwisko, naniosły wody. „A ja chciałam tylko, żeby moja Mina znów miała życie, na jakie zasługuje”.
Annelie próbowała nie patrzeć na swojego pasierba, aby go nie drażnić bez potrzeby. Philipp siedział rozparty na krześle. Nogi wyciągnął tak, że nie dałoby się ich ominąć, gdyby trzeba było tamtędy przejść. Jego czarnym włosom opadającym na ramiona przydałby się fryzjer. Kanciastą szczękę porastała ciemna szczecina. Na swój sposób był nawet przystojny. Annelie wiedziała, że wiele kobiet już się na to nabrało.
„Jego matka musiała być pięknością”, pomyślała. Zmarła cztery lata przed ich przybyciem. Podobno to był wypadek.
– Przysięgnij mi, że od tej chwili będziesz bardziej uważać na swoją smarkulę – zaburczał Xaver i jeszcze raz ścisnął jej nadgarstek.
Kiwnęła głową, próbując się oswobodzić. Zauważył to i szczerząc zęby, przytrzymał ją jeszcze mocniej, po czym nagle puścił. Omal nie upadła, ale w ostatniej chwili przytrzymała się stołu.
„Jak mogłam myśleć, że znajdę w nim nowego opiekuna dla siebie i Miny? Jak mogłam powierzyć mu nasze życie?” Popełniła błąd. Jak zwykle. Po prostu jest głupia. Jej ojciec miał rację.
– Nakryjże do stołu, kobieto, i skończ z tym użalaniem, to nie do wytrzymania. No, dalej, mój syn i ja jesteśmy głodni. Annelie pośpieszyła do kuchni. Na kolację były kluski i pokaźna ilość mięsa. Podała im obu kolację, sobie też odrobinę nałożyła, po czym Xaver zmówił modlitwę. Ledwie wybrzmiało amen, a Philipp już łapczywie jadł. Tłuszcz spływał mu po brodzie, czasem prosto na koszulę.
„Dlaczego przeczytałam tamto ogłoszenie? – przemknęło Annelie przez głowę. – Dlaczego tu przyjechałam? Zrujnowałam sobie życie, ale najgorsze jest to, że pogrzebałam szanse Miny na lepszą przyszłość. Nigdy nie uda mi się tego naprawić”.
Jej matka ostrzegała ją, upominała, by nie podejmowała tak daleko idącej decyzji. Przypomniała sobie popołudnia u swoich rodziców w Moguncji. Pili wtedy kawę – prawdziwą, jak matka zawsze podkreślała. Matka przeważnie milczała, a ojciec – zapewne kierowany lekarskimi przyzwyczajeniami – dokonywał bezlitosnej wiwisekcji życia swojej córki.
– Już trzy lata jesteś wdową – odezwał się kiedyś swoim budzącym respekt głosem. – Co zamierzasz, żeby nie siedzieć dłużej na garnuszku swoich starych rodziców?
Matka w tym czasie skubała szydełkową serwetkę leżącą na stole. Mina siedziała w kąciku, przeglądając jakąś książkę. Dość wcześnie stała się bardzo samodzielna. „Ja sama taka nie jestem – pomyślała Annelie. – Nie jestem samodzielna. Jestem żałosną, słabą kobietą i do niczego się nie nadaję”. To właśnie tamtego wieczoru przeczytała ogłoszenie. Dobrze je jeszcze pamięta: „Szukam żony i matki. Samotny wdowiec…”. Od razu poczuła więź z tym obcym człowiekiem. Był wdowcem. Był samotny… Ona też była samotna. Straciła męża. Czuła – nie, raczej wmówiła sobie, że coś łączy ją z tym człowiekiem.
Jak zwykle rodzice byli przeciwni jej planom. Ale pierwszy raz w życiu im się przeciwstawiła. Ze względu na Minę. Rok później, wymieniwszy z autorem ogłoszenia nie więcej niż dwa listy, wyruszyła razem z córką do Argentyny. Podróż była uciążliwa, lecz Annelie przez cały czas myślała o jej celu. Tylko dzięki temu przetrwała chorobę morską i strach – strach zarówno przed samym rejsem, jak i przed nieznanym światem. Wreszcie po wielu tygodniach dotarły do Buenos Aires. Stamtąd Paraną popłynęły do Rosario, potem dostały się do Santa Fé, a na koniec…
– Co się tak gapisz? Nie widziałaś nigdy chłopa przy kolacji?
Szybko spuściła wzrok, choć uśmieszek Philippa nie uszedł jej uwagi. Czytając tamto ogłoszenie, wyobraziła sobie, nie wiedzieć czemu, jakieś urocze dziecko w roli półsieroty. Gdy przybyły na miejsce, Philipp był już prawie dorosły, był młodym mężczyzną o błękitnych oczach, ciemnych włosach i silnej, muskularnej sylwetce. Przeszedł ją dreszcz na myśl o spojrzeniach, jakie ostatnio rzucał w stronę jej córki.
– Chłopak żadnej nie przepuści – powiedział ostatnio z dumą jego ojciec, kiedy Philipp zaczął przechwalać się kolejnym podbojem. Mina również dorosła. Z dziewczynki przeistoczyła się w młodą kobietę. Choć nadal była drobna, jej figura, jej chód i zachowanie nabrały kobiecych cech.
„Muszę ją lepiej chronić – przemknęło Annelie przez głowę. – Muszę lepiej ją chronić, ale sama nie wiem jak”.
Za bardzo się bała. Od zawsze za bardzo się bała.

 
Wesprzyj nas