Kerstin Cameron nie może w to uwierzyć: wtrącono ją do więzienia dla kobiet w Tanzanii i rozdzielono z czwórką dzieci. Oskarżenie? Zabójstwo męża, Nowozelandczyka Cliffa Camerona…


To szczur! Skąd on się tu wziął? Z niedowierzaniem przyglądam się, jak z jakiejś dziury w dachu wystawia łebek, a później zbiega zwinnie po metalowym słupie. Po chwili pojawiają się kolejne gryzonie; drugi wyskakuje z odpływu kanalizacji, po nim przybiega trzeci, czwarty…

Kerstin Cameron nie może w to uwierzyć: wtrącono ją do więzienia dla kobiet w Tanzanii i rozdzielono z czwórką dzieci. Oskarżenie? Zabójstwo męża, Nowozelandczyka Cliffa Camerona. Zarzut absurdalny, bo nawet policyjne dochodzenie jednoznacznie wykazało, że Cliff sam odebrał sobie życie strzałem z pistoletu.

Rodzice Cliffa nie potrafią tego zaakceptować. Nie mają wątpliwości – nielubiana synowa zamordowała ich chłopca… Kerstin ze strachem spogląda w przyszłość, bo w Tanzanii mordercy kończą na stryczku.

Kerstin Cameron urodziła się w 1960 roku w Nigerii, a dorastała w różnych krajach Afryki, podróżując z rodzicami Helgą i Geraldem Lößer, Niemcami pracującymi na tym kontynencie. W roku 1991 z drugim mężem Cliffem Cameronem przeprowadziła się do miasta Arusha w Tanzanii. Tam prowadzili firmę oferującą loty czarterowe i zbudowali dom. Po uniewinnieniu Kerstin wróciła do rodziny do Niemiec. Dziś mieszka w Kenii.

Kerstin Cameron
Nie ma nieba nad Afryką
Przekład: Miłosz Urban
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 7 października 2015


Rozdział 1


Mama!
Mama, zapomniałaś kupić karmę dla psów.
Święta prawda, całkowicie wypadło mi to z głowy w czasie wczorajszych zakupów. Spoglądam na zegarek, już prawie dziewiąta! Jest czwartek, 4 maja 2000 roku, a ja o tej porze powinnam być już dawno w drodze do Nairobi. Obiecałam mamie, że przyjadę na weekend i pomogę im w pakowaniu się przed kolejną przeprowadzką. Na drogę z Aruszy do Nairobi potrzebuję przynajmniej czterech i pół godziny.
– Lachie jest już ubrany? – pytam Marię.
– Tak, przygotowałam go do wyjazdu – odpowiada moja gosposia.
Lachie (wymawia się Loki) to mój najmłodszy syn, ma już trzy lata i jest naszym oczkiem w głowie. Biorę go ze sobą do Nairobi. Pozostałą trójkę dzieci, Mirellę, trzynaście lat, Lorne’a, dziewięć, i Tella, sześć, wysłałam poprzedniego dnia do Raoula, byłego męża, i jego drugiej żony Jan, do Monduli. Dzwoni telefon.
– Wsiadaj do samochodu i uciekaj! Natychmiast! -W słuchawce słyszę głos Kate, menedżerki mojej firmy lotniczej, Fleet Air, oferującej przeloty czarterowe.
– Słucham? Co się dzieje? – pytam zaskoczona.
Mówi cicho, ale z dużym naciskiem.
– Przed chwilą w biurze była policja. Pytali o ciebie. Powiedziałam, że dzisiaj się trochę spóźnisz.
– No i? Czego znowu ode mnie chcieli? Przecież już wszystko im powiedziałam!
– Kerstin, oni zażądali, żebyś stawiła się na posterunku. Z paszportem! Coś tu nie gra. Proszę, nie spieraj się, tylko znikaj. I to jak najszybciej. Pewnie są już w drodze do ciebie do domu. Rzuć wszystko, tak jak jest, wskakuj do samochodu i uciekaj stamtąd! – Kate już krzyczy.
Przez chwilę czuję, jak ogarnia mnie panika. Myśli wirują mi w głowie jak szalone. Nie, lepiej nie zastanawiać się nad niczym, tylko uciekać jak najdalej stąd. Chwytam w biegu torebkę i wpadam do salonu. Tam odbieram z rąk zdumionej Marii Lachiego.
– Bibi, muszę szybko wyjechać. Jeśli ktoś przyjedzie i będzie pytać o mnie, powiedz, że wyjechałam tylko na chwilę i zaraz wracam, ale nie wiesz, gdzie jestem!
– Mama, co się dzieje? – Spogląda na mnie zaskoczona.
– Sama nie mam jeszcze pojęcia. Możliwe, że rzeczywiście zaraz wrócę – mówię, sadzając Lachiego w foteliku dziecięcym, po czym wsiadam za kierownicę land rovera i ruszam. Dokąd mam się udać? Niedaleko mieszka moja przyjaciółka Anette. Ich posiadłość jest duża i dobrze zabezpieczona. Może tam uda mi się złapać trochę oddechu i przemyśleć, co się dzieje.
„Mama Anette wyjechała”, wyjaśnił askari pilnujący bramy, „ale bwana Frank, jej mąż, jest w domu”.
Frank wpuszcza mnie do środka.
– Witaj, Kerstin. Anette pojechała odwieźć Julię do szkoły i jeszcze nie wróciła.
– Frank, obawiam się, że chcą mnie aresztować! – wyrzucam z siebie, a potem zalewam się łzami i siadam ciężko na krześle przy stole.
Mąż przyjaciółki parzy kawę, a ja opowiadam, co się przed chwilą wydarzyło.
– Spokojnie, napij się i odsapnij – stara się mnie pocieszyć. – Zadzwonię do twojego adwokata. Pan Chaddar musi przecież wiedzieć, co się dzieje. Potem wspólnie pomyślimy, co dalej.
Napięcie powoli ustępuje. Frank – jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich znam – od zawsze robi na mnie wrażenie rzeczowością, opanowaniem i wyważonym działaniem. Jest synem Niemki i Mauretańczyka i od dziesięciu lat również mężem mojej najlepszej przyjaciółki Annette, która pochodzi z Mannheim. Razem stworzyli chyba najlepsze luksusowe safari fotograficzne w całej Tanzanii. Frank ma ciemne włosy, brązową skórę i odziedziczone po ojcu niewiarygodnie regularne rysy twarzy przydające mu urody gwiazdy telewizyjnej. Za to Annette, drobna, szczupła blondynka, to prawdziwa kobieta-dynamit. Razem stanowią parę idealną.
Po chwili Frank wraca z biura.
– Rozmawiałem właśnie z Chaddarem. Twierdzi, że nie ma pojęcia, o co może chodzić. Powiedział, że natychmiast wysyła jednego ze swoich ludzi na komendę, żeby się zorientował w sytuacji. Jak tylko będzie coś wiedział, od razu zadzwoni.
Piętnaście minut później rozlega się dzwonek telefonu; to mój adwokat.
– Nie ma najmniejszych powodów do niepokoju. Policja chce zadać pani kilka dodatkowych pytań, to wszystko.
Jakoś nie wierzę w jego zapewnienia.
– To po co miałabym zawozić im paszport? – pytam.
– Pewnie potrzebują do czegoś jego kopii – twierdzi.
Frank podziela mój sceptycyzm.
– Kerstin, coś mi tutaj strasznie śmierdzi. Może rzeczywiście powinnaś jak najszybciej jechać do Nairobi? Najlepiej weź jeden ze swoich samolotów i zostań tam, aż dowiemy się, o co tu naprawdę chodzi i czego od ciebie chcą.
Tymczasem jeszcze raz wszystko przemyślałam.
– Nie, Frank, to przecież nic nie da. Jeśli naprawdę zechcą mnie aresztować, to zrobią to też na lotnisku albo później, na granicy w Namanga. Oczywiście, moglibyśmy szybko opracować plan wywiezienia mnie z kraju, jednak na to się nie zdecyduję, bo sam wiesz, jak to by wyglądało: przyznałabym się do winy. Zresztą, być może pan Chaddar ma rację i nie ma powodów do obaw? Znasz Kate, też już nieraz zbyt gwałtownie reagowała na różne sytuacje. Dlatego pojadę do biura, zabiorę ją ze sobą i razem udamy się na komendę. Tam powinnam się dowiedzieć, co się dzieje. Dzięki, Frank. I nie martw się o mnie, jak tylko skończę, zaraz zadzwonię i dam znać.
Kate nie jest, delikatnie mówiąc, zachwycona moim pomysłem, ale oczywiście zgadza się jechać ze mną.
– Mowy nie ma, żebym puściła cię tam samą! – zapewnia ze złym błyskiem w oku. Czasem mam wrażenie, że jest w niej coś z agresywnego dobermana.
Kiedy się poznałyśmy, prowadziła jeszcze bar w Aruszy – Discovery Club. W luźnej rozmowie Angielka poinformowała mnie, że szuka nowego zajęcia. Wcześniej pracowała w marynarce wojennej, gdzie była odpowiedzialna za obsługę i konserwację helikopterów. Jako mechanik potrafiła obsługiwać również samoloty.
Uznałyśmy, że po drodze podrzucimy Lachiego mojej znajomej, Madeleine. Afrykański posterunek policji nie jest najlepszym miejscem dla małego dziecka. Mads pochodzi z Nowej Zelandii i jest śliczną, szczupłą szatynką. Co więcej, ma niespotykany talent organizacyjny. Dla niej nie ma czegoś takiego jak problem nie do pokonania, a wszystko, do czego się bierze, robi z ogromnym entuzjazmem i energią. Swojego męża Ekko, Holendra, poznała tutaj, w Tanzanii. Prowadzi holenderską firmę handlującą materiałem siewnym i zajmującą się eksportem plonów do Europy. Pop Vriend, bo tak nazywa się to przedsiębiorstwo, wspomaga również lokalnych rolników, oferując im korzystne finansowanie działalności. Jako właściciele dużego gospodarstwa, farmy Loongat, mieliśmy z nim już do czynienia wcześniej, zanim pobrali się z Mads w marcu 1998 roku. Ich dwuletnia córeczka Nicolette niedługo doczeka się rodzeństwa. Nicolette i Lachie często razem się bawią i chyba się lubią. Mały jest podekscytowany, kiedy mu tłumaczę, że zawiozę go do koleżanki i odbiorę, jak tylko załatwię coś ważnego.
Żadne z nas nie miało wówczas pojęcia, że zobaczymy się dopiero za osiem miesięcy.

***

Na komendzie bardzo serdecznie wita nas funkcjonariusz policji kryminalnej. Jest wylewny i uśmiechnięty. Wskazuje mi miejsce i prosi, bym chwilę poczekała, bo kolega, który prowadzi moją sprawę, jest w tej chwili zajęty, ale zaraz do mnie przyjdzie. Wszystko wygląda zupełnie normalnie, nikt się mną nie interesuje. Kamień spada mi z serca. Zatem rzeczywiście musi chodzić o jakieś rutynowe pytania, na które już nieraz odpowiadałam. Nieco rozluźniona opieram się wygodniej na krześle. Przez ostatnie dwa lata, czyli od czasu, kiedy mój mąż Cliff popełnił samobójstwo, zdążyłam się już przyzwyczaić do przesłuchań i rozmów z policją. Muszą się naprawdę postarać, żeby wyprowadzić mnie z równowagi.
Po trzydziestu minutach pojawia się policjant, którego znam z widzenia. Na początku przeprasza mnie bardzo grzecznie za niewygodę i długie oczekiwanie, po czym pyta przyjaznym tonem:
– Czy zechciałaby pani udać się ze mną na chwilę do sądu? Musimy wyjaśnić jeszcze jedną rzecz.
Pytam go zaskoczona, o co może chodzić, na co on odpowiada tylko, że trzeba poświadczyć jakieś moje zeznania.
W drodze do sądu proszę Kate, żeby na wszelki wypadek zadzwoniła do pana Chaddara i poprosiła, by jak najszybciej stawił się w sądzie, gdzie będę na niego czekała. W Aruszy w jednym miejscu siedziby mają sąd rejonowy i okręgowy. Ładny budynek pochodzący z czasów kolonialnych mocno podupadł, przez co nadaje się tylko do remontu. W kilku miejscach przecieka dach, a płyty, które go pokrywały, pogniły i pozapadały się pod własnym ciężarem. Ścianom wewnątrz przydałoby się malowanie, bo stara farba odchodzi całymi płatami. Wzdłuż obskurnych korytarzy piętrzą się powiązane sznurkami akta sądowe, w niektórych miejscach sięgając aż do sufitu. Gdyby ktoś chciał znaleźć w tym bałaganie dokumenty jakiejś starszej sprawy, to choćby nie wiem jak się starał, i tak nic by nie wskórał.
Ponownie zostaję poproszona o zajęcie miejsca na ławce. Po chwili w sądzie pojawia się pan Chaddar i od razu próbuje przyspieszyć moje spotkanie z wymiarem sprawiedliwości. Ledwie znika w którymś z pomieszczeń, podchodzi do mnie policjantka i prosi, bym z nią poszła. Prowadzi mnie po kilku stopniach, a następnie wąskim korytarzykiem, aż docieramy do maleńkiego biura. Przez cały czas przeciskamy się przez tłum ludzi, którzy wypełniają budynek. W środku miejsca wystarcza ledwie na dwa rozchwiane stoły. Za jednym siedzi przyjaźnie wyglądający człowieczek w lekko znoszonym garniturze i z krzywo zawiązanym krawatem. Nie wygląda szczególnie niebezpiecznie. Za jego plecami, po bokach i na blacie dookoła piętrzą się sterty akt.
Pan Chaddar prostuje się i wypina dumnie pierś, by swoim stu sześćdziesięciu ośmiu centymetrom dodać maksymalnie dużo godności, i odchrząkuje głośno.
– Wysoki Sądzie…
Sędzia unosi dłoń i burknięciem prosi o jeszcze chwilę cierpliwości. Potem przeszukuje stosy papierów wokół siebie, trafia na to, czego szukał, i przez kilka minut robi notatki.
Ja w tym czasie rozglądam się po sali. Stoję naprzeciwko drzwi, ściśnięta między moim adwokatem, panem Chaddarem, a policjantką. Obok prawnika przysiadł jakiś funkcjonariusz w średnim wieku, ubrany w mundur koloru khaki. Ma okulary i gładko ogoloną głowę. Po lewej stronie widzę niewielkie okno; tak brudne, że światło ma problemy z przebiciem się do środka. Po prawej stronie stoi biurko z człowieczkiem w garniturze. W końcu sędzia przerywa pracę, unosi wzrok i spogląda na mnie z uśmiechem. Potem poważnieje i zwraca się do funkcjonariusza w mundurze khaki:
– Dobrze, proszę mówić.
Mężczyzna podnosi się z miejsca.
– Wysoki Sądzie, sprawa Republika Tanzanii przeciwko Kerstin Clifton Cameron. Niniejszym Republika oskarża Kerstin Clifton Cameron o to, że czwartego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku tuż przed północą zamordowała swojego męża Cliftona Donalda Camerona.
Słysząc to oświadczenie, wpadam w szok. Robi mi się słabo, czuję mdłości i ciemnieje mi przed oczyma. Muszę się czegoś przytrzymać. Człowieczek za biurkiem coś zapisuje. Mojego adwokata również zatkało.
W końcu sędzia podnosi głowę i spogląda na mnie.
– Pani Cameron, zgadza się?
Potakuję słabo.
Niewzruszony kontynuuje:
– Niniejszym przyjmuję oskarżenie Republiki do rozpatrzenia. Oskarżona zostanie bezzwłocznie umieszczona w jednostce zamkniętej. Przesłuchania przed sądem będą odbywały się dwa razy w tygodniu. Następna sprawa proszę!
Pan Chaddar w końcu odzyskuje rezon.
– Wysoki Sądzie! – woła. – Wnoszę kategoryczny sprzeciw. Pani Cameron jest wdową samotnie wychowującą czwórkę dzieci. Poza tym zainwestowała w Tanzanii bardzo dużo pieniędzy i musi doglądać interesów. Wysoki Sądzie, wnioskuję niniejszym zmianę środka zapobiegawczego i wyznaczenie kaucji, by oskarżona mogła odpowiadać z wolnej stopy.
Sędzia wzdycha znużony.
– W sprawach o morderstwo prawo nie przewiduje zwolnienia za kaucją, o czym zapewne pan wie!
– Ale Wysoki Sądzie, ja…
– NASTĘPNY!
Policjantka chwyta mnie pod ramię i wyprowadza siłą z biura. Pan Chaddar podąża za nami. Wychodzimy na tylny dziedziniec budynku, gdzie na długiej ławce siedzi kilka Afrykanek. Naprzeciwko znajduje się niewielki barak z dwojgiem solidnych drzwi z litego drewna, zamkniętych na kłódkę. Nie ma w nim okien. Ze środka dobiegają krzyki ludzi, którzy ustawicznie kopią i uderzają w ściany. Boże, myślę przerażona, czy mnie też tam zamkną?
Jednakże policjantka prowadzi mnie do sali sądowej, która akurat jest pusta.
– Tutaj możesz w spokoju porozmawiać z adwokatem i przyjaciółmi. Ja będę stała przy drzwiach. Pole sana, mama. – Pole w suahili znaczy tyle co: „spokojnie, powoli”, ale za pomocą tego słowa wyraża się również współczucie.
Do sali wchodzi Chaddar. W dłoni trzyma chusteczkę i raz po raz wyciera nią twarz.
– Wszystko jest dobrze, wszystko pod kontrolą. Proszę się nie denerwować, ja się wszystkim zajmę i jutro wyjdzie pani na wolność.
– Jak mam się nie denerwować?! Nie słyszał pan, co powiedział sędzia? Że jestem oskarżona o MORDERSTWO?! – Załamuję się i zalewam łzami.
W drzwiach staje Kate. Rzuca się w moją stronę i chwyta mnie w ramiona. Przytulone obie płaczemy.
– Kerstin, bądź dzielna. Musisz być dzielna. Zrobimy wszystko, żeby cię stąd wyciągnąć, ale kilka dni będziesz musiała wytrzymać. Dasz radę, wiem, że dasz. Wiesz przecież, że tutaj wszystko jest możliwe, prawda? Wszystko da się załatwić. – Przyjaciółka stara się dodać mi otuchy.
Jestem strasznie rozbita emocjonalnie, tak bardzo, że nawet nie pomyślałam, co będzie z moimi dziećmi, że ich nie zobaczę i kto się nimi zajmie.
Niedługo potem pan Chaddar wychodzi, a do sali wpada Ekko.
– Kerstin!
Przytula mnie i zaczyna płakać. No ładnie, myślę, teraz to ja będę musiała go pocieszać.
– Wszystko będzie dobrze, Ekko, dam sobie radę, zobaczysz. Przestań, musimy wykorzystać tę chwilę, żeby omówić najważniejsze sprawy, bo potem możemy nie mieć okazji.
Siadamy na długiej, rozchwianej ławce.
– Jak sądzisz, co teraz będzie? Dokąd mnie zabiorą? Na policję? – pytam.
– Nie. – Kate kręci głową. – Zapytałam już o to. Trafisz do więzienia w Aruszy, tego dużego, obok lotniska.
– A wiesz może kiedy?
– Twierdzą, że po południu, po zakończeniu dzisiejszych rozpraw i przesłuchań. Wtedy przewiozą wszystkich oskarżonych.
Ekko zrywa się na równe nogi.
– Spróbuję skontaktować się z dyrektorem więzienia, może to jakiś ludzki człowiek i uda się go przekonać, żeby potraktował cię odpowiednio. Głowa do góry, pędzę, potem się jeszcze zobaczymy.
Spoglądamy na siebie z Kate. Obie jesteśmy bezradne.
– Dlaczego mnie nie posłuchałaś i po prostu nie wyjechałaś? – fuka na mnie. – Brat też cię przecież o to prosił, prawda? Pamiętasz, jak był tu w marcu? I co mówił?
– Och, Kate, przecież tyle razy już o tym rozmawiałyśmy! Co ja mówię, przecież miałyśmy już przygotowany plan A, B i nawet C. Ale w rzeczywistości to nie wygląda aż tak prosto. Nie popełniłam żadnej zbrodni, nie zabiłam nikogo, ba, nie zrobiłam niczego złego. Gdybym uciekła, pogorszyłabym tylko swoją sytuację. Nie mam nic wspólnego ze śmiercią Clifforda. Nawet jeśli jego rodzina twierdzi inaczej. Bo mogę się założyć, że za tą hecą stoją właśnie Cameronowie, nikt inny.
– Ale Kerstin, musisz przecież.
– Kate, mieszkam w Afryce przeszło trzydzieści dziewięć lat! Nie dam się zastraszyć. Nie zmienią mnie w oskarżoną o morderstwo uciekinierkę, która do końca życia nie będzie mogła wrócić do Tanzanii, bo ledwie przekroczę granicę, wyląduję w więzieniu.
– Brat ci przecież powiedział, że równie dobrze możesz wyjechać do Niemiec i stamtąd walczyć o sprawiedliwość, a tam przynajmniej nic by ci nie groziło!
– Ale nie miałabym wpływu na nic, co się tutaj dzieje, na te intrygi i działania za moimi plecami. Poza tym byłabym sądzona in absentia, a to by ułatwiło im wydanie skazującego wyroku. O nie, tak łatwo im nie pójdzie. Muszę przez to przejść i tyle. Wolfgangowi też o tym mówiłam.
O Boże, ależ będzie wściekły, jak się dowie! I moi rodzice! Oni o niczym nie mają pojęcia! Myślą, że lada chwila będę w Nairobi… Boże! Dzieci! Kate, musisz natychmiast poinformować moich rodziców, odebrać Lachiego od Mads i przewieźć do Raoula. Co teraz będzie…
Znów zaczęłam płakać. I nie przestawałam przez najbliższe kilka godzin.

 
Wesprzyj nas