Edward Rutherfurd zabiera czytelnika w fascynującą podróż w czasie przez barwne dzieje czterech stuleci istnienia Nowego Jorku.


Nowa książka autora poruszającego Paryża opowiada, jak w ciągu czterystu lat Nowy Jork stawał się stolicą świata. Miastem przez jednych kochanym, przez innych znienawidzonym do tego stopnia, że pragnęli zrównać go z ziemią.

Edward Rutherfurd zabiera nas w fascynującą podróż w czasie i opowiada historię Nowego Jorku, miasta, które nigdy nie śpi. Barwne dzieje czterech stuleci istnienia tej metropolii opisane zostają poprzez losy przybywających i osiedlających się tam ludzi. Autor, z charakterystyczną dla siebie wnikliwością i wrażliwością, opisuje ich nadzieje i marzenia.

***

Powieść zaczyna się w XVII w., gdy holenderscy kupcy przyjeżdżają do indiańskiej wioski. Po nich przybywają kupcy brytyjscy, którzy osadzają na urzędach arystokratycznych gubernatorów i wprowadzają niechciane podatki, przyczynę buntu, która doprowadza do wojny o niepodległość Ameryki. Niedługo potem kwestia niewolnictwa znów dzieli kraj. Podczas krwawej wojny secesyjnej przez Nowy Jork przetaczają się krwawe zamieszki.

Nadzieje i marzenia, chciwość i korupcja: to wszystko wraz z wolnością i szansą na sukces miesza się w Nowym Jorku. Ze statków stających na kotwicy u stóp Statui Wolności przy Ellis Island wyłania się coraz więcej Niemców, Irlandczyków, Włochów i Żydów, tworząc mieszankę etniczną i narodowościową miasta.

Rutherfurd wplata w swoją opowieść losy wymyślonych przez siebie bohaterów i prawdziwych postaci, towarzyszy im w kolejnych wzlotach i upadkach. Ich losy bardzo mocno połączone są z dziejami miasta i całego kraju.

Edward Rutherfurd urodził się w angielskim Salisbury, nad którym góruje słynna średniowieczna katedra. Studiował w Cambridge i kalifornijskim Stanford. Próbował pisać, pracując jednocześnie w branży wydawniczej. W końcu, w 1983 roku, porzucił pracę, żeby osiąść w domu rodzinnym i poświęcić się pisaniu Sarum, powieści historycznej obejmującej okres dziesięciu tysięcy lat, rozgrywającej się w okolicy Stonehenge. Gdy książka ukazała się cztery lata później, od razu trafiła na listy światowych bestsellerów. Od tego czasu Rutherfurd napisał sześć poczytnych powieści, w tym Russka, Londyn i Paryż.

W tej niezwykłej opowieści o Nowym Jorku jak w soczewce skupia się historia Ameryki.

Edward Rutherfurd
Nowy Jork
Przekład: Elżbieta Smoleńska
Seria: Szmaragdowa seria
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 18 listopada 2015


Nowy Amsterdam

Rok 1664

A więc tak smakuje wolność.
Kanoe płynęło z nurtem rzeki, woda uderzała o dziób. Dirk van Dyck spojrzał z niepokojem na dziewczynkę. Może ta podróż to jednak straszny błąd?
Wielka rzeka przyzywała go na północ. Wielkie niebo przyzywało go na zachód. Kraina wielu rzek, kraina wielu gór, kraina wielu lasów. Jak daleko mogła się ciągnąć? Tego nie wiedział nikt. W każdym razie nie wiedział na pewno. Jedynie słońce, zawieszone wyżej niż orły, w swojej wędrówce na zachód widziało ją w całości.
Tak, na tych dzikich przestrzeniach van Dyck odnalazł wolność. I miłość. Był potężnym mężczyzną. Miał na sobie holenderskie pantalony, buty z wywiniętymi cholewami i skórzaną kamizelkę narzuconą na koszulę. Zbliżali się do portu, więc włożył kapelusz z piórem i szerokim rondem. Cały czas obserwował dziewczynkę.
Jego córka. Owoc grzechu. Grzechu, za który – jak głosiła jego religia – będzie musiał ponieść karę. Ile miała lat? Dziesięć? Jedenaście? Ucieszyła się, gdy zgodził się zabrać ją ze sobą. Miała oczy swojej matki. Śliczne indiańskie dziecko. U swoich nosiła imię Biała Łania. Jedynie jaśniejsza skóra zdradzała sekret jej życia.
– Niedługo będziemy na miejscu. – Holender mówił w języku Algonkinów, miejscowych plemion.
Nowy Amsterdam. Faktoria. Fort i miasteczko ukryte za palisadą. A jednocześnie ważne miejsce na mapie obejmującego cały świat handlowego imperium Holendrów.
Van Dyck czuł się dumny z bycia Holendrem. Mały kraj, który umiał przeciwstawić się królestwu Hiszpanii i zdobyć niepodległość. To Holendrzy zbudowali wielkie groble i wydarli morzu ogromne połacie żyznej ziemi. Ich nadmorskie prowincje tworzyły handlową potęgę, której zazdrościły im inne narody. A w złotym wieku Rembrandta i Vermeera niderlandzkie miasta – Amsterdam, Delft, Antwerpia – z rzędami wysokich domów ze spadzistymi dachami, stojącymi nad okazałymi kanałami, były mekką artystów, uczonych i wolnomyślicieli z całej Europy. Tak, van Dyck był dumny, że jest Holendrem.
Pływy oceanu docierały do dolnego biegu rzeki. Tego ranka nurt ciągnął w kierunku morza. Ale po południu prąd zawróci i podąży na północ.
Dziewczynka patrzyła w dół rzeki, przed siebie. Van Dyck siedział zwrócony do niej twarzą, opierając się o wielki stos skór, głównie bobrowych, zajmujący całą środkową część łodzi. Wiosłowało czterech Indian, dwóch na dziobie i dwóch na rufie. Tuż za nimi płynęło drugie czółno z indiańską załogą. Van Dyck musiał je zabrać, żeby przewieźć wszystkie zakupione towary.
W górnym biegu rzeki późnowiosenne niebo wydawało grzmiące pomruki; teraz mieli nad sobą szare chmury. A z przodu spokojną wodę.
Nagle zza chmur przedarły się promienie słońca. Stukanie wody o burtę zabrzmiało jak indiański bęben niosący ostrzeżenie.
Van Dyck poczuł na twarzy łaskotanie wiatru, lekkie jak musujące wino. Nie chciał zrobić dziewczynce przykrości, ale przecież musiał to powiedzieć.
– Nie wolno ci wspomnieć, że jestem twoim ojcem.
Spojrzała na kamienny wisiorek, który miała na szyi. Zawieszono go po indiańsku, do góry nogami. To było logiczne, bo kiedy trzymała go przed oczami, widziała go we właściwej pozycji. Amulet na szczęście. Zamaskowany, Pan Lasu, strażnik równowagi w przyrodzie.
Biała Łania nie odpowiedziała, patrzyła jedynie na oblicze indiańskiego bożka. O czym ona myśli? Zrozumiała jego słowa?
Van Dyck nie wiedział.
Zza skał, które ciągnęły się wzdłuż lewego brzegu jak wysoki, kamienny ostrokół, dobiegł odległy pomruk. Dziewczynka się uśmiechnęła. Van Dyck pomyślał, że jego rodacy, jako ludzie morza, nie lubią grzmotów, bo te zwiastowały dla nich lęk i zniszczenie. Ale Indianie byli mądrzejsi. Umieli odczytać mowę gromu: oto bogowie zamieszkujący najniższy z dwunastu poziomów niebios chronią świat przed złem.
Przez chwilę dźwięk niósł się echem po rzece, a potem rozpłynął w oddali. Biała Łania puściła wisiorek, poruszając z gracją ręką. Podniosła wzrok.
– Poznam twoją żonę?
Dirk van Dyck wciągnął powietrze. Jego żona Margaretha nie spodziewała się go. Nie uprzedził jej o swoim powrocie. Liczył, że uda mu się wysadzić dziewczynkę na brzeg, ukryć ją przed żoną. Co za głupota. Odwrócił się z zakłopotaniem i popatrzył na rzekę. Dotarli już do północnego skrawka wąskiego terytorium zwanego Manhattanem. Płynęli z prądem. Za późno, żeby zawrócić.

 
Wesprzyj nas