Jim Butcher – amerykański pisarz literatury fantastycznej, uznawany jest przez “New York Times” za jednego najlepiej sprzedających się pisarzy fantasy w Stanach Zjednoczonych, prezentuje kolejny tom z cyklu Akta Harry’ego Dresdena.


Harry’emu trafiały się już gorsze zlecenia niż praca tajemnego agenta na planie filmu dla dorosłych. Na przykład uskakiwanie przed płonącymi małpimi odchodami. Albo stanięcie twarzą w liść z chodzącą rośliną-potworem. Mimo to najnowsza sprawa zapowiada się bardzo niepokojąco. Producent filmu uważa, że jest celem zabójczej klątwy entropijnej – ale to otaczające go kobiety umierają w coraz bardziej widowiskowy sposób.

Harry dał się w to wciągnąć wyłącznie za namową Thomasa – zaprzyjaźnionego wampira, flirciarza i zarozumialca, któremu nie do końca może ufać. Thomas ma w całej sprawie jakiś własny interes, Harry jednak nie jest w stanie go przejrzeć, a tymczasem tropy prowadzą wprost do seksownych krewnych wampira. Odkrycie szkieletu w rodzinnej szafie Thomasa na zawsze zmieni jego życie.

Jim Butcher – amerykański pisarz literatury fantastycznej. Uznawany jest przez “New York Times” za jednego najlepiej sprzedających się pisarzy fantasy w Stanach Zjednoczonych. Swoją popularność zdobył dwoma cyklami fantasy: Akta Harry’ego Dresdena oraz Codex Alera. Jim Butcher zainteresował się literaturą fantastyczną w dzieciństwie, gdy w trakcie choroby siostra zapoznała go z serią Władca Pierścieni oraz z Przygodami Hana Solo. Swoją pierwszą powieść Jim Butcher napisał jako nastolatek. W wieku 25 lat uczęszczał na kurs dla początkujących pisarzy, gdzie (jako ćwiczenie) napisał pierwszą powieść cyklu Akta Harry’ego Dresdena pt. Front burzowy.
Rękopis przez dwa lata wędrował między różnymi wydawcami, po czym Butcher osobiście spotkał Ricie Mainhardt, agentkę, która zgodziła się go reprezentować, rozpoczynając tym samym jego karierę pisarską. Od tamtego czasu Jim Butcher pisze książki głównie z dwóch serii: Akta Harry’ego Dresdena oraz Codex Alera. Oprócz tych książek napisał również krótkie opowiadania o przygodach Harry’ego Dresdena, które zostały wydane w kilku antologiach lub jako osobne publikacje.

Jim Butcher
Krwawe rytuały
Przekład: Wojciech Szypuła
seria: Akta Dresdena tom 6
Wydawnictwo MAG
Premiera: 7 października 2015


Rozdział pierwszy

W budynku wybuchł pożar, ale to nie była moja wina.
Ślizgając się na wyłożonej kafelkami podłodze, skręciłem w korytarz prowadzący do wyjścia z opuszczonej szkoły na południowo-zachodnim skraju Chicagolandu. Tylko poświata odległych latarń ulicznych rozjaśniała zakurzony korytarz, przy drzwiach do klas zalegały ogromne plamy cienia.
W obu rękach niosłem ozdobnie rzeźbioną drewnianą skrzynkę wielkości mniej więcej kosza na pranie; od jej ciężaru zaczynały mnie boleć ręce. Ponieważ i w jedną, i w drugą rękę zostałem w przeszłości postrzelony, palenie w mięśniach szybko przeszło w głębokie, przenikliwe ukłucia bólu. To cholerstwo byłoby ciężkie nawet puste, a przecież zawartość też robiła swoje.
Ze środka dobiegało skomlenie gromady szaro-czarnych zwisłouchych szczeniaków, obijających się o ściany, kiedy ja pędziłem ile sił w nogach. Jeden z nich, który jedno ucho miał już wystrzępione po jakiejś nieprzyjemnej psiej przygodzie, musiał być albo odważniejszy, albo głupszy od reszty miotu. Tak długo wiercił się i gramolił, aż oparł się przednimi łapami o skraj skrzyni i, wbijając spojrzenie czarnych ślepi w coś za moimi plecami, piskliwie szczekał i warczał na to, co tam zobaczył.
Przyśpieszyłem. Czarny skórzany płaszcz do kolan chlastał mnie po udach. Usłyszałem szeleszcząco-syczący dźwięk i dałem ostrego nura w lewo. Kula jakiejś cuchnącej substancji do złudzenia przypominającej smołę świsnęła w powietrzu obok mnie; płonęła biało-żółtym ogniem. Spadła parę jardów przede mną i natychmiast rozlała się po podłodze kałużą żarłocznych płomieni.
Próbowałem ją wyminąć, ale moje buty najwidoczniej były stworzone do chodzenia, nie do sprintów na zakurzonej terakocie, bo nagle wyjechały spode mnie i runąłem z impetem na ziemię. Starałem się kontrolować upadek, co skończyło się jazdą na tyłku, plecami do ognistej kałuży. Przez chwilę zrobiło mi się gorąco, ale dzięki rzuconym na płaszcz osłonom obeszło się bez poparzeń.
Następna ognista kula już mknęła mi z trzaskiem na spotkanie. Ledwie zdążyłem się odwrócić. Diabelska substancja, czymkolwiek była, kleiła się jak napalm i pałała nadnaturalnym żarem; w półmroku korytarza za moimi plecami ogień zdążył już strawić tuzin metalowych szafek.
Glut pacnął mnie w lewą łopatkę, zsunął się po chroniącym półpelerynkę płaszcza zaklęciu i splunął ogniem na ścianę obok mnie. Wzdrygnąłem się mimowolnie, straciłem równowagę i wypuściłem skrzynkę z rąk. Kluskowate szczeniaki wysypały się na podłogę przy wtórze pisków i żałosnego zawodzenia.
Obejrzałem się przez ramię.
Trzy demony strażnicze (wyglądały jak niedorozwinięte fioletowe szympansy z kruczoczarnymi skrzydłami na grzbiecie) uniknęły mojego starannie utkanego zaklęcia paraliżującego i w tej chwili deptały mi po piętach: pędziły korytarzem, sadząc długie susy, w czym wydatnie pomagały im pierzaste skrzydła.
Jeden z nich sięgnął w dół pomiędzy swoje koślawe nogi i… Bez wnikania w szczegóły powiem tylko, że nabrał garść amunicji, jaką tradycyjnie posługują się naczelne w ogrodach zoologicznych. Zaskrzeczał przenikliwie i rzucił w moją stronę pociskiem, który zapalił się w powietrzu. Musiałem się uchylić, żeby cuchnąca gruda łatwopalnego gnoju nie trafiła mnie prosto w nos.
Zgarnąłem szczeniaki do skrzyni i znów puściłem się biegiem. Demoniczne szympansy zareagowały zgodnym skowytem.
Piskliwe szczekanie kazało mi się odwrócić. Strzępouchy szczeniak zaparł się nieporadnymi łapkami o podłogę i wyzywająco obszczekiwał zbliżające się bestie.
– Do diabła… – mruknąłem i wrzuciłem wsteczny.
Pierwszy z demonów skoczył na szczeniaka. Zrobiłem wślizg jak rasowy piłkarz i obcasem wyrżnąłem szympansa w sam czubek nosa. Nie jestem zbyt masywnie zbudowany, ale mierzę dobrze ponad sześć stóp wzrostu i nikt by mi nie zarzucił, że boksuję w wadze piórkowej. Po moim kopniaku demon wrzasnął przeraźliwie, zboczył z kursu i grzmotnął w metalową szafkę, w której zostawił głębokie na dobre parę cali wgniecenie.
– Ty durny futrzaku – mruknąłem, podnosząc psiaka z podłogi. – Właśnie dlatego mam kota.
Szczeniak ani na moment nie przerwał swojej zajadłej, piskliwej tyrady, gdy bez zbędnych ceregieli wrzuciłem go do skrzynki. Uskoczyłem jeszcze przed dwiema ognistymi kulami i znów rzuciłem się do ucieczki. Kłębiący się w budynku dym przyprawił mnie o atak kaszlu. Za moimi plecami korytarz wyraźnie pojaśniał: płonące odchody demonów wgryzały się w ściany i podłogę i ogień ze złośliwą uciechą rozlewał się coraz szerzej.
Dopadłem do głównych drzwi i nie zwalniając kroku, walnąłem biodrem w poprzeczną dźwignię paniczną.
Coś ciężkiego wylądowało mi na plecach i poczułem wściekłe szarpnięcie za włosy. Szympansi demon wgryzł mi się w kark i ucho. Zabolało. Próbowałem okręcić się w miejscu, żeby go zrzucić, ale mocno się trzymał, za to ja przy tej próbie zobaczyłem drugiego, który właśnie skoczył mi do twarzy. W ostatniej chwili zrobiłem zwód i uniknąłem zderzenia.
Wypuściłem skrzynkę z rąk i złapałem tego, który siedział mi na plecach. Zawył i ugryzł mnie w rękę. Warknąłem ze złości i szczerząc zęby, rzuciłem się z impetem wstecz, zamierzając zgnieść go na ścianie. Musiał chyba znać tę taktykę, bo w ostatniej chwili zeskoczył mi z pleców, a ja walnąłem potylicą w szafkę.
Gwiazdy eksplodowały mi przed oczami. Kiedy po sekundzie odzyskałem wzrok, zobaczyłem, jak dwa szympansy doskakują do skrzynki i obrzucają ją płonącymi ekskrementami. Drewno zajęło się ogniem.
Chwyciłem zawieszoną na ścianie starą gaśnicę. Mój małpokształtny prześladowca spadł na mnie z góry, ale powaliłem go uderzeniem gaśnicą w nos, po czym odwróciłem ją i wystrzeliłem chmurę białego środka chemicznego wprost na rzeźbioną skrzynkę. Ogień zgasł, a ja na wszelki ­wypadek resztą ładunku prysnąłem w pysk pozostałym dwóm demonom. Otoczyła nas gęsta chmura białego pyłu.
Porwałem skrzynkę, wywlokłem ją na zewnątrz i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Z drugiej strony dobiegło kilka głuchych uderzeń, a potem zapadła cisza.
Zdyszany spojrzałem na skrzynkę ze skamlącymi szczeniętami. Spod białej posypki środka gaśniczego wyzierały czarne ślepia i wilgotne nosy.
– Na wszystkie dzwony piekieł… – wysapałem. – Macie fart, że bratu Wangowi tak bardzo na was zależy. Gdyby mi nie zapłacił połowy z góry, to ja bym teraz siedział w pudle, a wy byście mnie niosły.
Małe ogonki zamerdały z nadzieją.
– Głupie psy – burknąłem.
Jeszcze raz dźwignąłem skrzynkę na ręce i zacząłem ją taszczyć na szkolny parking.
Byłem mniej więcej w połowie drogi, gdy coś wyłamało stalowe drzwi z zawiasów. Z głębi budynku dobył się donośny, basowy ryk i przed szkołę wyszła powiększona do rozmiarów King Konga wersja szympansiego demona.
Był fioletowy. Miał skrzydła. I wyglądał na ostro wkurzonego. Przy ośmiu stopach wzrostu musiał ważyć cztery, pięć razy więcej ode mnie. Kiedy tak na niego patrzyłem, dwie mniejsze demoniczne małpy podleciały do niego… i w momencie zderzenia zostały przez niego wchłonięte. Przybyło mu kolejne osiemdziesiąt funtów, wyraźnie zmężniał i właściwie coraz mniej przypominał King Konga, a coraz bardziej małpiego Voltrona. Domyśliłem się, że w ten właśnie sposób demony strażnicze uwolniły się spod wpływu mojego czaru: przelały całą swoją energię w jedno ­naczynie, po czym, dzięki znacznie zwiększonej sile, przełamały zaklęcie.
Kongtron rozłożył skrzydła (rozpiętością dorównywały skrzydłom niedużego samolotu) i z absolutnie nieprzyzwoi­tym wdziękiem skoczył w moją stronę. Będąc zawodowym detektywem, a także zawodowym magiem, nie raz i nie dwa widywałem ohydne, śliniące się potwory. Na przestrzeni lat wypracowałem sobie standardową procedurę obowiązującą podczas takich bliskich spotkań.
Wiać gdzie pieprz rośnie.
Monty Python może się przy mnie schować.
Od parkingu i Niebieskiego Chrabąszcza – mojego starego, sfatygowanego volkswagena garbusa – dzieliło mnie trzydzieści, może czterdzieści jardów, a ja, kiedy mnie dobrze zmotywować, potrafię naprawdę żwawo przebierać nogami.
Kong ryknął. Zmotywował mnie.
Rozległ się stłumiony łoskot i wszystko rozjaśniła czerwona poświata, przy której bladły okoliczne latarnie. Kilka stóp ode mnie następna kula ognia uderzyła w ziemię, eksplodowała jak kula armatnia z czasów wojny secesyjnej i wyryła w ziemi krater wielkości trumny. Olbrzymi demon z rykiem przeleciał nade mną na czarnych sępich skrzydłach i zawrócił, szykując się do kolejnego nalotu.
– Thomas! – wrzasnąłem. – Odpalaj wóz!
Otworzyły się drzwi po stronie pasażera i nieprzyzwoi­cie przystojny młody człowiek – ciemnowłosy, w opiętych dżinsach i skórzanej kurtce narzuconej na gołą klatę – zerknął na mnie znad lenonek z zielonymi szkłami. Potem spojrzał nieco wyżej, za moje plecy, i opadła mu szczęka.
– Zapalaj, do cholery!
Skinął głową i przesiadł się za kierownicę. Chrabąszcz zakaszlał, zarzęził, zadygotał i ożył. Thomas włączył jedyny działający reflektor, przegazował silnik i ruszył w stronę wyjazdu z parkingu.
Przeszło mi przez myśl, że zamierza mnie zostawić, ale zwolnił na tyle, że zdołałem go dogonić. Przechylił się nad fotelem pasażera i otworzył mi drzwi. Aż stęknąłem z wysiłku, ale udało mi się wskoczyć do auta, chociaż mało brakowało, żebym przy okazji upuścił skrzynkę: złapałem ją i wciąg­nąłem za sobą tuż przed tym, jak strzępouchy znów z niej wylazł. Wyraźnie miał się jeszcze ochotę poawanturować.
– Co to ma być, do diabła?! – krzyknął Thomas. Długie do ramion czarne włosy, kręcone i lśniące, opadły mu na twarz, gdy samochód przyśpieszył i przez otwarte okna wpadł podmuch chłodnego jesiennego wiatru. Szare oczy były szeroko otwarte ze strachu. – Co to jest, Harry?
– Jedź! – odkrzyknąłem.
Wepchnąłem pudło ze szczeniakami na tylne siedzenie, złapałem swoją różdżkę bojową i na wpół wygramoliłem się przez otwarte okno w taki sposób, że usiadłszy na jego dolnej ramie, oparłem się piersią o dach. Skręciłem się w biodrach i wycelowałem trzymaną w prawej ręce różdżkę w demona. Uruchomiłem pokłady mojej woli, mojej magii, i czubek różdżki zaczął się jarzyć wiśniowym blaskiem.
Już, już miałem porazić demona energią z różdżki, gdy ten zanurkował i rzucił w nas ognistą kulą.
– Uwaga! – wrzasnąłem.
Thomas musiał zobaczyć pocisk w lusterku wstecznym, bo Chrabąszcz skręcił ostro, a kula zaryła w asfalt i ­eksplodowała z głośnym hukiem, od którego wyleciały okna w domach po obu stronach ulicy. Chcąc ominąć samochód zaparkowany przy krawężniku, Thomas wykierował Chrabąszcza na chodnik. Udało mu się nie stracić kontroli nad kierownicą, gdy autem wściekle zatrzęsło, ale wstrząs zrzucił mnie z grzędy na zamkniętych drzwiach. Już zaczynałem się zastanawiać, jak mizerne mam szanse na miękkie lądowanie, gdy poczułem, że Thomas chwyta moją kostkę. Przytrzymał mnie i wciągnął z powrotem do wozu z siłą, która musiałaby się wydać szokująca każdemu, kto nie wiedział, że Thomas nie jest człowiekiem.
Ustabilizował mnie chwytem za nogę. Kiedy olbrzymi demon znów się na nas rzucił, wycelowałem w niego różdżkę i warknąłem:
– Fuego!
Struga białego płomienia trysnęła z czubka różdżki, przecięła nocne powietrze i rozświetliła ulicę niczym błyskawica. Biorąc pod uwagę, że strzelałem z rozbujanego samochodu, nie spodziewałem się trafić – szczęście mi jednak dopisało i strumień ognia trafił Kongtrona prosto w brzuch. Demon zawył, zachwiał się w locie i runął na ziemię.
Thomas skręcił gwałtownie i wrócił na jezdnię.
Demon powoli gramolił się na nogi.
– Zatrzymaj wóz! – poleciłem.
Thomas dał po heblach, przez co drugi raz znalazłem się o krok od przemiany w placek na asfalcie. Trzymałem się z całej siły, ale zanim udało mi się odzyskać równowagę, demon zdążył wstać.
Warknąłem gardłowo ze złości, przygotowałem nowy ładunek i starannie wycelowałem różdżkę.
– Co ty wyrabiasz?! – krzyknął Thomas. – Już go okaleczyłeś! Spadajmy stąd!
– Nie. Jeżeli go teraz zostawimy, wyładuje złość na pierwszym napotkanym nieszczęśniku.
– Grunt, że nie na nas!
Udałem, że go nie słyszę, i przelałem całą swoją wolę w różdżkę, która zaczęła dymić na całej długości.
I wypaliłem Kongowi prosto między czarne, kaprawe ślepia.
Ogień grzmotnął go w sam czubek brody z impetem kuli do burzenia domów. Łeb demona eksplodował obłokiem świetlistego fioletowego dymu i szkarłatnych iskier. Muszę przyznać, że nawet całkiem fajnie to wyglądało.
Demon przybywający do świata śmiertelników nie ma ciała sensu stricto; musi je dopiero stworzyć, tak jak człowiek szyje i wkłada ubranie. Dopóki demoniczna świadomość zamieszkuje taki twór, jest on nie do odróżnienia od prawdziwego ciała. Jednakże odstrzelenie głowy było uszkodzeniem na tyle poważnym, że nawet energia życiowa demona nie była w stanie podtrzymać reszty organizmu. Ziemska powłoka Konga jeszcze przez parę sekund miotała się po ziemi, zanim w końcu znieruchomiała, rozpłynęła się i przybrała postać przezroczystej, gruzłowatej żelatyny – ektoplazmy, materii z Nigdynigdy.
Od przemożnego uczucia ulgi aż zakręciło mi się w głowie. Osunąłem się bezwładnie w głąb Chrabąszcza.
– Pozwól, że powtórzę – wysapał chwilę potem Thomas. – Co to. Ma być. Do diabła.
Usiadłem prosto i zapiąłem pas. Wciąż jeszcze nie mogłem złapać tchu. Sprawdziłem, czy szczeniakom w pudle nic się nie stało – były całe i zdrowe, więc z westchnieniem ulgi zamknąłem oczy.
– Sheny – odparłem. – Chińskie duchy. Demony. Istoty zmiennokształtne.
– Na Boga, Dresden! Przez ciebie mogłem zginąć!
– Nie maż się, nic ci się nie stało.
Thomas zmarszczył brwi.
– Mogłeś mnie przynajmniej uprzedzić!
– Uprzedziłem. Jak siedzieliśmy u Maca, powiedziałem, że podrzucę cię do domu, ale najpierw muszę coś załatwić.
Spochmurniał jeszcze bardziej.
–„Załatwienie czegoś” oznacza raczej zatankowanie wozu, kupienie mleka albo coś w tym guście, a nie ucieczkę przed fioletowymi latającymi gorylami-piromanami, które obrzucają cię płonącą kupą!
– Następnym razem jedź kolejką.
Spojrzał na mnie spode łba.
– Dokąd jedziemy?
– Na O’Hare.
– Po co?
Skinąłem ręką w tył, wskazując na podłogę.
– Muszę oddać klientowi skradzioną własność. Kazał mi je pilnie odesłać do Tybetu.
– Czy jest coś jeszcze, o czym mi nie powiedziałeś? Wombaty-ninja, coś w ten deseń?
– Chciałem, żebyś sam się przekonał, jakie to uczucie – odparłem.
– A to niby co ma znaczyć?
– Nie wygłupiaj się, Thomas. Nie po to przychodzisz do Maca, żeby spotkać się z ludźmi i pobrylować w ­towarzystwie. Jesteś bogaty, masz znajomości i jesteś wampirem, do diaska. Wcale nie byłem ci potrzebny w roli szofera. Mogłeś sobie złapać taksówkę, zadzwonić po limuzynę albo namówić jakąś pannę, żeby cię podwiozła.
Na twarzy Thomasa zagniewana mina ustąpiła miejsca wystudiowanej masce obojętności.
– Ach tak? Więc co tu robię?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wyglądasz, jakbyś chciał mi spuścić łomot, więc domyślam się, że chcesz pogadać.
– Co za intelekt… Istna brzytwa. Powinieneś zostać prywatnym detektywem albo coś…
– Zamierzasz tak siedzieć i mnie obrażać czy jednak coś mi powiesz?
– W porządku. Chcę cię prosić o przysługę.
– Przysługę! – prychnąłem. – Jaką znowu przysługę? Zapomniałeś, że oficjalnie jesteśmy w stanie wojny? Magowie kontra wampiry? Coś ci świta?
– Jeżeli chcesz, mogę udawać, że moje zachowanie to podstęp, element diabelnie skomplikowanej intrygi mającej na celu wywiedzenie cię w pole – zaproponował Thomas.
– Byłoby miło. Bo gdyby się okazało, że ja tu sobie żyły wypruwam, żeby doprowadzić do wojny, a ty nie zamierzasz w niej uczestniczyć, byłbym niepocieszony.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Teraz się pewnie zastanawiasz, po czyjej stronie stoję.
– Wcale nie. Stoisz po stronie Thomasa.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Miał taki niezwykły, śnieżnobiały, chłopięcy uśmiech, na widok którego damska bielizna ulatniała się bez śladu.
– To prawda, ale przez ostatnie dwa lata czasem ci pomagałem.
Zmarszczyłem brwi. Rzeczywiście, pomagał mi, nie wiedziałem jednak, dlaczego to robił.
– Fakt – przytaknąłem. – Co z tego?
– Moja kolej – odparł. – Pomagałem ci, a teraz chcę cię prosić o rewanż.
– Aha. Co miałbym dla ciebie zrobić?
– Chciałbym, żebyś wziął sprawę jednego mojego znajomego. Pilnie potrzebuje pomocy.
– Nie bardzo mam czas – odparłem. – Muszę zarabiać na życie.
Thomas strącił z wierzchu dłoni kawałek przypalonego gulaszu z małpy i wyrzucił go za okno.
– To coś nazywasz życiem? – spytał.
– Zlecenia też są częścią mojego życia. Nie wiem, może obiła ci się o uszy taka koncepcja: praca zawodowa, tak to się nazywa. A polega na tym, że robisz różne denerwujące i upokarzające rzeczy, za które ktoś kiedyś w końcu płaci ci zbyt mało. Jak w tych japońskich turniejach gier, tylko jesteś mniej sławny.
– Plebejska rozrywka. Nie proszę cię, żebyś pracował za darmo. Mój przyjaciel ci zapłaci.
– Ha… – mruknąłem. – W czym miałbym mu pomóc?
– Twierdzi, że ktoś dybie na jego życie – odparł Thomas z marsem na czole. – A ja uważam, że ma rację.
– Dlaczego?
– Dlatego że w ostatnim czasie dwie osoby z jego otoczenia zginęły w podejrzanych okolicznościach.
– To znaczy?
– Dwa dni temu posłał swoją szoferkę, Stacy Willis, żeby przyniosła mu z samochodu kije golfowe; miał ochotę zaliczyć parę dołków przed obiadem. Kiedy Willis otworzyła bagażnik, została śmiertelnie użądlona przez dwadzieścia tysięcy pszczół, które nie wiadomo jak zalęgły się w limuzynie przez ten krótki czas, jakiego potrzebowała, żeby wejść po schodach do domu i wrócić.
– Jejku… – Pokiwałem głową. – Nie będę się spierał, to rzeczywiście makabrycznie podejrzane.
– Następnego dnia rano jego osobistą sekretarkę, młodą kobietę, Sheilę Barks, potrącił samochód. Zginęła na miejscu.
Odąłem wargi.
– Nie brzmi to jakoś niezwykle…
– Jeździła w tym czasie na nartach wodnych.
Zamurowało mnie.
– Jakim cudem?!
– Most nad zalewem, tak słyszałem. Samochód przełamał barierkę i spadł jej na głowę.
– Paskudna sprawa… Masz jakiś pomysł, kto może za tym stać?
– Nie. Myślisz, że to klątwa entropijna?
– Jeśli tak, to wybitnie nieudolna. Chociaż piekielnie mocna; to były dość melodramatyczne zgony.
Zajrzałem do szczeniaków, które tymczasem zbiły się w wielką futrzaną kulkę i posnęły. Leżący na samej górze strzępouchy otworzył oczy i wydał leniwe ostrzegawcze warknięcie, po czym znów zasnął.
Thomas obejrzał się przez ramię.
– Milusie futrzaki. Skąd je masz?
– To psy strażnicze z jakiegoś klasztoru w Himalajach. Ktoś je porwał i przywiózł tutaj. Dwójka mnichów wynajęła mnie, żebym je odzyskał.
– Nie mogli sobie wziąć nowych ze schroniska?
Wzruszyłem ramionami.
– Ponoć w ich żyłach płynie krew fo.
– A co to jest? Brzmi jak choroba…
Parsknąłem śmiechem. Wystawiłem przez okno rękę dłonią w dół; wywołany pędem Chrabąszcza podmuch powietrza próbował poderwać ją do lotu.
– Ci mnisi twierdzą, że prapraprzodek tych psiaków był istotą boską, pół zwierzęciem, pół duchem. Niebiańskim duchem opiekuńczym, Fo. Dlatego uważają, że to wyjątkowa rasa.
– To prawda?
– Skąd niby mam to wiedzieć? Ja tu tylko robię za windykatora.
– Co z ciebie za mag?
– To duży wszechświat – odparowałem. – Nikt go nie zna w całości.

 
Wesprzyj nas