Wilki z Calla to piąty tom długiej opowieści zainspirowanej poematem Roberta Browninga Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął. Szósty tom, Pieśń Susannah, ukazał się w 2004 roku. Siódmy i ostatni, zatytułowany Mroczna Wieża, został wydany pod koniec tego samego roku.


Mroczna wieża V. Wilki z CallaPo ostatniej wyprawie, której celem było zdobycie kryształu Czarnoksiężnika, i po poznaniu jeszcze jednego przerażającego faktu – że Roland z Gilead zabił własną matkę, wziąwszy ją za wiedźmę imieniem Rhea – wędrowcy powracają do Świata Pośredniego i na ścieżkę Promienia. Ruszają w dalszą drogę i w tym momencie spotykamy się z nimi na pierwszych stronach Wilków z Calla.

Powyższe streszczenie w żadnym razie nie jest wyczerpującym podsumowaniem pierwszych czterech tomów cyklu Mrocznej Wieży. Jeśli ich nie czytaliście, radzę zrobić to teraz albo zrezygnować z lektury. Wszystkie te książki są częściami jednej długiej opowieści, którą należy przeczytać od początku do końca, a nie rozpoczynać od środka.

***

Do miasteczka na pograniczu, Calla Bryn Sturgis, regularnie co dwadzieścia lat przybywają Wilki z krainy zwanej Jądrem Gromu. Napadają na mieszkańców i porywają ich potomstwo. Poddane złowrogim rytuałom dzieci wracają do domów jako upośledzone umysłowo istoty – pokury. Zrozpaczeni ludzie zwracają się o pomoc do Rolanda z Gilead i jego towarzyszy.

Przerywając poszukiwania Mrocznej Wieży, rewolwerowiec postanawia stawić czoło napastnikom, nie wiedząc, że od wyniku tego starcia zależą losy Świata Pośredniego.

Stephen King
Mroczna wieża V. Wilki z Calla
Przekład: Zbigniew A. Królicki
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 9 października 2015


PROLOG

POKUR

1


Los obdarzył (choć niewielu farmerów użyłoby takiego słowa) Tiana trzema kawałkami ziemi: Nadrzecznym Polem, na którym jego rodzina od niepamiętnych czasów sadziła ryż; Przydrożnym Polem, gdzie ka-Jaffordsowie uprawiali buraki cukrowe, dynie lub zboże od równie wielu lat i pokoleń, oraz Sukinsynem, czyli ugorem, który dawał tylko skały, pęcherze i zawiedzione nadzieje. Tian nie był pierwszym z Jaffordsów, który postanowił zrobić coś z tymi dwudziestoma akrami za ich rodzinnym domem. Jego dziad, we wszystkich innych sprawach przeważnie wykazujący zdrowy rozsądek, był przekonany, że znajdzie tam złoto. Mama Tiana była równie pewna tego, że można uprawiać na tej ziemi porin, będący cenną przyprawą. Natomiast Tian miał kręćka na punkcie madrygału. To jasne, że madrygał doskonale obrodzi na Sukinsynie. Po prostu musi tam obrodzić. Tian zdobył tysiąc nasion (które kosztowały go majątek) i schował je pod podłogą swojej sypialni. Teraz, żeby zasiać je w przyszłym roku, musiał tylko rekultywować Sukinsyna. Łatwiej to powiedzieć, niż zrobić.
Klan Jaffordsów mógł się poszczycić żywym inwentarzem, między innymi trzema mułami, ale tylko szaleniec próbowałby orać mułem Sukinsyna. Nieszczęsne zwierzę, wykorzystane do wykonania tego zadania, zapewne jeszcze przed południem pierwszego dnia padłoby ze złamaną nogą lub użądlone na śmierć. Przed kilkoma laty taki los o mało nie spotkał jednego z wujów Tiana. Przybiegł z powrotem do domu, wrzeszcząc na całe gardło, ścigany przez olbrzymie zmutowane osy o żądłach wielkości gwoździ.
Znaleźli ich gniazdo (a raczej znalazł je Andy, który nie obawiał się os, choćby nie wiem jak wielkich), polali je naftą i spalili, ale mogły być tam inne. I te dziury. Do licha, były wszędzie, a nie można spalić dziur, no nie? Nie da się. Sukinsyn leżał na czymś, co starzy ludzie nazywali „luźnym gruntem”. Było na nim niemal tyle samo dziur, co głazów, nie mówiąc już o jaskiniach, przynajmniej jednej, z której wydobywały się opary paskudnie cuchnącego gazu. Kto wie, jakie strachy i zjawy mogły czaić się w jej ciemnej gardzieli?
A najgorsze dziury kryły się tam, gdzie człowiek (ani muł) nie mógł ich zauważyć. W żadnym razie, panie szanowny, nie dało się. Zawsze kryły się w niewinnie wyglądających kępach chwastów i wysokiej trawy. Jeśli muł trafił na taką, dawał się słyszeć głośny trzask, jakby pękła gałąź, po czym przeklęte zwierzę padało na ziemię, szczerząc zęby, wytrzeszczając ślepia, i ryczało z bólu pod niebiosa. Przynajmniej dopóki nie skróciło się jego cierpień, a w Calla Bryn Sturgis zwierzęta były bardzo cenne, nawet te rzadko używane jako pociągowe.
Tak więc Tian orał swoją siostrą. A czemu nie? Tia była pokurem, więc właściwie do niczego innego się nie nadawała. Była rosłą dziewuchą – pokury często osiągają spore rozmiary – a także chętną, Jezusie-Człowieku miej ją wopiece. Stary Człowiek zrobił jej jezusowe drzewko, które nazywał „krusyfiksem”, a ona nosiła je przez cały czas. Teraz kołysało się i obijało o jej spoconą skórę, kiedy ciągnęła pług. Ten był przytroczony do jej ramion rzemienną uprzężą. Idąc za nią, trzymając pług za rączki z żelaznego drzewa i kierując ruchami siostry za pomocą lejców, Tian stękał, szarpał i popychał, gdy lemiesz wchodził zbyt głęboko, grożąc uwięźnięciem. Był koniec Pełnej Ziemi, lecz tutaj, na Sukinsynie, było gorąco jak w środku lata. Kombinezon Tii był ciemny od potu i kleił się do jej długich i masywnych ud. Za każdym razem gdy Tian potrząsał głową, żeby odgarnąć spadające na oczy włosy, pot pryskał z nich na wszystkie strony.
– Dawaj, suko! – wrzasnął. – Tamuj leży głaz, co może złamać lemiesz. Ślepa jesteś?
Nie ślepa i nie głucha – po prostu pokur. Skręciła w lewo energicznie. Idący za nią Tian zachwiał się, gwałtownie szarpnięty, i otarł sobie łydkę o inny głaz, którego nie zauważył i jakimś cudem ominął lemieszem. Czując strużki spływającej mu po nodze krwi, zadał sobie pytanie (nie po raz pierwszy), co za szaleństwo sprowadza tu wiecznie Jaffordsów. W głębi serca przeczuwał, że madrygał nie wzejdzie tutaj, tak samo jak kiedyś porin, chociaż można było na tym ugorze uprawiać diabelskie ziele. Taak, mógłby mieć to gówno na całych dwudziestu akrach, gdyby chciał. Chodzi jednak o to, żeby do tego nie dopuścić, i od tego zawsze zaczynano prace polowe w sezonie Nowej Ziemi. Diabelskie ziele…
Pług skręcił w prawo, a potem skoczył do przodu, o mało nie wyrywając mu rąk ze stawów.
– Auu! – krzyknął. – Spokojnie, dziewczyno! Ręce mi nie odrosną, jak mi je wyrwiesz, no nie?
Tia uniosła szeroką, spoconą twarz ku zasnutemu nisko wiszącymi chmurami niebu i ryknęła śmiechem. Panie Jezu, naprawdę ryczała jak osioł. A jednak to był śmiech, ludzki śmiech. Tian czasem mimo woli zastanawiał się, czy ten śmiech rzeczywiście coś wyraża. Czy ona rozumiała choć trochę z tego, co mówił, czy też reagowała tylko na ton jego głosu? Czy któryś z pokurów…
– Dzień dobry, sai – rozległ się głośny i beznamiętny głos za jego plecami. Właściciel głosu zignorował zaskoczony okrzyk Tiana. – Miłych i licznych dni na tej ziemi. Przybyłem tu po długiej wędrówce i jestem do twoich usług.
Tian gwałtownie odwrócił się. Zobaczył tuż obok Andy’ego – w całej dwumetrowej okazałości – i o mało nie klapnął na tyłek, gdy siostra zrobiła kolejny energiczny krok do przodu. Gwałtownie szarpnięte lejce wyślizgnęły mu się z dłoni i z głośnym klaśnięciem owinęły wokół szyi. Tia, nieświadoma niczego, zrobiła kolejny krok. Lejce zacisnęły się na szyi Tiana, pozbawiając go tchu. Zarzęził, rozpaczliwie szarpiąc rzemienie. Andy przyglądał się temu ze swym szerokim i głupawym uśmiechem.
Tia ponownie szarpnęła uprząż, zwalając Tiana z nóg. Wylądował na kamieniu, który boleśnie wbił mu się między pośladki, ale przynajmniej znów mógł oddychać. Przynajmniej przez chwilę. Przeklęte, pechowe pole! Zawsze takie było! I zawsze będzie! Tian chwycił lejce, zanimznów zacisnęły mu się na szyi, i wrzasnął:
– Stój, ty suko! Zatrzymaj się, jeśli nie chcesz, żebym ukręcił ci te wielkie i bezużyteczne cyce!
Tia posłusznie zatrzymała się i obejrzała, sprawdzając, o co chodzi. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Podniosła muskularną rękę – lśniącą od potu – i wskazała palcem.
– Andy! – powiedziała. – Andy przyszedł.
– Nie jestem ślepy – warknął Tian i wstał, rozcierając sobie pośladki. Czy z nich też płynęła krew? Jezusie-Człowieku, podejrzewał, że tak.
– Dzień dobry, sai – zwrócił się do niej Andy i trzykrotnie stuknął trzema palcami w metalową szyję. – Długich dni i przyjemnych nocy.
Chociaż Tia z pewnością słyszała standardową odpowiedź na to powitanie – „A tobie dwakroć tyle” – co najmniej tysiąc razy, zdołała tylko podnieść swą szeroką twarz ku niebu i znów ryknąć tym głupawym śmiechem. Przez moment Tian poczuł zadziwiająco dotkliwy ból, nie ramion, szyi czy pokiereszowanych pośladków, lecz serca. Pamiętał ją jako małą dziewczynkę, śliczną i szybką jak ważka, bystrą jak mało kto. Potem…
Zanim jednak zdołał dokończyć tę myśl, napłynęła następna. Przestraszył się. Wieści mogły przyjść akurat teraz, kiedy jestem tutaj. Na tym przeklętym polu, gdzie nic się nie udaje i wszystko idzie źle. Przecież to już czas, no nie? To już ten czas.
– Andy – powiedział.
– Tak! – odparł z uśmiechem Andy. – Andy, wasz przyjaciel! Wróciłem po długiej podróży, aby wam służyć. Chcesz poznać swój horoskop, sai Tian? Mamy Pełną Ziemię. Księżyc ma czerwoną barwę. W Świecie Pośrednim nazywano go Księżycem Łowczyni. Spotkanie z przyjacielem! Powodzenie w interesach! Wpadniesz na dwa pomysły, jeden dobry, drugi zły…
– Tym złym było oranie tego pola – przerwał mu Tian. – Daj spokój cholernemu horoskopowi, Andy. Po co przyszedłeś?
Uśmiech Andy’ego zapewne nie mógł wyrażać zakłopotania – w końcu był robotem, ostatnim w Calla Bryn Sturgis oraz w promieniu wielu mil i kół – a mimo to Tianowi wydał się zakłopotany. Robot wyglądał jak dorosły narysowany przez dzieciaka – niewiarygodnie wysoki i chudy. Nogi i ręce miał ze srebrzystego metalu. Głowę jak beczka z nierdzewnej stali, i elektroniczne oczy. Tułów, niewiele grubszy od rurki, złocisty. Na środku tego, co u człowieka byłoby torsem, znajdowała się tabliczka:

NORTH CENTRAL POSITRONICS, LTD
WRAZ Z
LaMERK INDUSTRIES
PRODUKT:
ANDY
Model: POSŁANIEC (I Wiele Innych Funkcji)
Numer seryjny: DNF-44821-V-63

Tian nie wiedział i nie dbał o to, dlaczego ten głupek przetrwał, podczas gdy wszystkie inne roboty przestały istnieć – już od wielu pokoleń. Można go było spotkać w każdym zakątku Calla (której granic nie opuszczał), kroczącego na swych niewiarygodnie cienkich srebrzystych nogach, zaglądającego wszędzie i od czasu do czasu popiskującego do siebie, gdy magazynował (a może kasował, kto to wie?) informacje. Śpiewał piosenki, roznosił plotki oraz wieści z jednego końca miasta na drugi – gdyż robot Andy był niestrudzonym wędrowcem i Posłańcem – i ze szczególnym upodobaniem zdawał się przekazywać horoskopy, chociaż wszyscy w miasteczku zgodnie twierdzili, że przeważnie bezwartościowe.
Robił jednak coś jeszcze, i to coś bardzo ważnego.
– Po co tu przyszedłeś, ty kupo złomu? Odpowiadaj! Czy to Wilki? Przybywają z Jądra Gromu?
Tian stał, patrząc na głupkowato uśmiechniętą metalową twarz Andy’ego, czując strużkę zimnego potu, spływającą po plecach, i modląc się gorąco, żeby ten dureń zaprzeczył i ponownie zaproponował podanie horoskopu lub zaśpiewanie wszystkich dwudziestu lub trzydziestu zwrotek piosenki Zieleni się żytko, zieleni. Wciąż uśmiechnięty Andy odpowiedział:
– Tak, sai.
– Chryste i Jezusie-Człowieku – rzekł Tian (z opowieści Starego Człowieka domyślał się, że te dwa słowa oznaczają to samo, ale nigdy nie próbował tego dociec). – Kiedy?
– Minie jedna pora księżycowa, zanim tu dotrą – odparł wciąż uśmiechnięty Andy.
– Od pełni do pełni?
– Prawie, sai.
Zatem trzydzieści dni, mniej więcej. Trzydzieści dni do przybycia Wilków. I nie było sensu się łudzić, że Andy się myli. Nikt nie miał pojęcia, w jaki sposób robot z takim wyprzedzeniem wie, kiedy Wilki przybywają z Jądra Gromu, ale wiedział. I nigdy się nie mylił.
– Pieprzyć cię za te parszywe wieści! – wykrzyknął Tian, zły na siebie za drżenie głosu. – Co z ciebie za pożytek?
– Przykro mi, że to złe wieści – rzekł Andy. Coś głośno szczęknęło w jego trzewiach, a oczy rozjarzyły się intensywniejszym błękitem, gdy zrobił krok do tyłu. – Może chcesz poznać swój horoskop? Mamy koniec Pełnej Ziemi, szczególnie sprzyjający czas do zakończenia starych spraw i poznania nowych ludzi…
– I pieprzę twoje fałszywe proroctwa!
Tian pochylił się, podniósł grudę ziemi i cisnął nią w robota. Tkwiący z bryle kamyk z brzękiem odbił się od metalowej powłoki Andy’ego. Tia jęknęła i zaczęła płakać. Andy cofnął się o jeszcze jeden krok, przy czym jego długi cień przesunął się po Sukinsynie. Wciąż się uśmiechał tym znienawidzonym, głupkowatym uśmiechem.
– A może piosenkę? Nauczyłem się bardzo zabawnej od Manni na północnym krańcu miasta. Nazywa się Jak trwoga to do Boga.
Gdzieś z wnętrza Andy’ego wydobył się drżący brzęk drumli, a potem dźwięki fortepianu.
– Brzmi tak…
Pot spływał Tianowi po policzkach i przylepiał swędzące jądra do ud. Cuchnący zapach jego głupiej obsesji. Tia z tępą miną, rycząca wniebogłosy. I ten zidiociały, przynoszący złe wieści robot, szykujący się do odśpiewania jakiegoś cholernego psalmu Mannich.
– Cicho bądź, Andy – powiedział dość spokojnie, ale przez zaciśnięte zęby.
– Sai – zgodził się robot, po czym na szczęście zamilkł.
Tian podszedł do płaczącej siostry, objął ją ramieniem i poczuł jej intensywny (chociaż nie tak znów nieprzyjemny) zapach. Nie była to woń obsesji, lecz pracy i posłuszeństwa. Westchnął i pogładził jej drżące ramię.
– Przestań, ty wielka mazgajowata cipo.
Te przykre słowa powiedział niezwykle łagodnie, a ona zareagowała na ton głosu. Zaczęła się uspokajać. Jej brat stał, czując ucisk biodra siostry tuż poniżej żeber (ponieważ była od niego o dobrą stopę wyższa) i przypadkowy przechodzień z pewnością przystanąłby na ich widok, zdumiony podobieństwem twarzy i ogromną różnicą wzrostu. Przynajmniej to podobieństwo wydawało się zupełnie naturalne: byli bliźniakami.
Uspokoił siostrę, łącząc czułe słowa ze zniewagami – od kiedy wróciła ze wschodu jako pokur, Tian Jaffords nie zwracał się do niej inaczej – i wreszcie przestała szlochać. A gdy po niebie przemknął kruk, zataczając kręgi i jak zwykle wydając szereg nieprzyjemnych dźwięków, wskazała ptaka palcem i roześmiała się. Tiana ogarnęło dziwne uczucie, tak obce jego naturze, że nawet nie potrafił go nazwać.
– To nie w porządku – powiedział. – Nie, ludzie. Na Jezusa-Człowieka i wszystkich innych bogów, nie w porządku.
Spojrzał na wschód, gdzie wzgórza wtapiały się w ścianę nieprzeniknionej ciemności, która mogła być, lecz nie była warstwą chmur. Był to skraj Jądra Gromu.
– To nie w porządku, co z nami robią.
– Na pewno nie chcesz poznać swojego horoskopu, sai? Widzę lśniące monety i piękną czarnowłosą damę.
– Czarnowłose damy będą musiały obejść się beze mnie – odparł Tian i zaczął ściągać uprząż z szerokich ramion siostry. – Jestem żonaty, o czym z pewnością dobrze wiesz.
– Wielu żonatych mężczyzn ma kochanki – zauważył Andy. W uszach Tiana zabrzmiało to jak szyderstwo.
– Nie ci, którzy kochają swoje żony. – Tian przerzucił uprząż przez ramię (zrobił ją sam, gdyż w większości zagród zawsze jej brakowało) i ruszył w kierunku domu. – A w każdym razie nie farmerzy. Pokaż mi farmera, którego stać na kochankę, a ucałuję twoje błyszczące dupsko. Zbieraj się, Tia. Ruszaj nogami.
– Dom? – spytała.
– Właśnie.
– Obiad w domu? – Spojrzała na niego niepewnie, z nadzieją. – Ziemniaki? – I po chwili dodała: – Sos?
– Jasne – powiedział Tian. – Do licha, czemu nie?
Tia radośnie krzyknęła i popędziła w kierunku zabudowań. Kiedy biegła, miała w sobie coś, co niemal budziło podziw. Jak zauważył kiedyś ich ojciec, niedługo przed tą jesienią, podczas której odszedł, „Bystra czy głupia, ale kawał z niej baby”.
Tian powoli poszedł za nią, ze spuszczoną głową, wypatrując dziur, które jego siostra omijała, nawet nie patrząc na nie, jakby miała w głowie narysowaną mapę, gdzie zaznaczono je wszystkie. To dziwne nowe uczucie wciąż rosło. Znał gniew – jak każdy farmer, któremu krowy padły na mleczną chorobę lub letni grad położył pokotem zboże – lecz to uczucie było głębsze. Czuł wściekłość, a ta była dla niego czymś nowym. Szedł powoli, ze spuszczoną głową i zaciśniętymi pięściami. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że Andy idzie za nim, dopóki robot nie powiedział:
– Są jeszcze inne wieści, sai. Na północny zachód od miasta, ścieżką Promienia, nadchodzą obcy ze Świata Zewnętrznego…
– Chrzanić Promień, obcych i ciebie – warknął Tian. – Zostaw mnie w spokoju, Andy.
Robot na chwilę zatrzymał się w miejscu, wśród głazów, chwastów i jałowych pagórków Sukinsyna, tego ugoru należącego do Jaffordsów. Z jego wnętrza wydobywały się ciche piski. Migotał oczami. Potem postanowił pójść i porozmawiać ze Starym Człowiekiem. Ten nigdy nie kazał mu się chrzanić. Stary Człowiek zawsze chciał poznać swój horoskop.
A ponadto interesował się obcymi.
Andy ruszył w kierunku miasta i Naszej Łaskawej Pani.

 
Wesprzyj nas