“Dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem nocy” Salmana Rushdiego to erudycyjna baśń dla dorosłych o ponadczasowej miłości i odwiecznych konfliktach, ścieraniu się wielkich idei i triumfie rozumu nad fanatyzmem i nietolerancją.


W roku 1195 pod domem Ibn Ruszda zjawia się dziewczyna imieniem Dunia, którą filozof przyjmuje pod swój dach, nie podejrzewając, że jest dżinniją, istotą z dymu bez ognia, księżniczką Peristanu, czarodziejskiej krainy zaludnionej dżinnami, ifrytami i pomniejszymi demonami.

I choć związek tej specyficznej pary nie trwa długo, dzięki spektakularnej płodności Duni jego owocem jest liczna gromada nie w pełni zwyczajnych dzieci.

Tysiąc lat później ich potomkowie, nieświadomi początkowo swych nadnaturalnych mocy, odegrają kluczową rolę w wojnie, która rozegra się na Ziemi i będzie trwała dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem nocy. I która zmieni świat na zawsze.

Mistrz Rushdie po swojemu, z ironicznym humorem i niezwykłym kunsztem, łączy historię i legendy, postaci rzeczywiste i baśniowe, prawdę i zmyślenie, by ukazać naszą rzeczywistość z perspektywy odległej przyszłości, w której ludzkość żyje w szczęśliwym, areligijnym świecie.

Ta nieokiełznana, zwariowana, szkatułkowa powieść mimo baśniowej konwencji stanowi trafny i przenikliwy komentarz na temat współczesności, odbijając w satyrycznym zwierciadle dylematy i szaleństwo naszych czasów.

Zainspirowana “Księgą tysiąca i jednej nocy”, jest także hymnem jednego z największych gawędziarzy współczesnej literatury na cześć sztuki opowiadania i potęgi wyobraźni.

Salman Rushdie urodził się w 1947 roku w Indiach. Od czternastego roku życia mieszkał w Wielkiej Brytanii, potem także w Stanach Zjednoczonych. Jest absolwentem Cambridge. Zadebiutował w 1974 roku powieścią Grimus. Międzynarodową sławę przyniosły mu dopiero opublikowane w 1981 roku Dzieci północy, które zdobyły Nagrodę Bookera, a następnie w roku 1993 Bookera Bookerów i w roku 2008 Best of the Booker. Rushdie jest laureatem wielu nagród literackich. W 1988 roku ukazały się Szatańskie wersety – jego najsłynniejsza powieść. W 2006 roku odwiedził Polskę. Królowa Elżbieta II nadała mu w 2007 roku szlachectwo.

Salman Rushdie
Dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem nocy
Przekład: Jerzy Kozłowski
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 3 listopada 2015



Baśnie nie mają „wyznawców”. Nie ma w nich teologii,
zbioru dogmatów, rytuału, instytucji, nie oczekuje się takiej
a nie innej formy zachowania. Traktują o nieprzewidywalności
i zmienności świata.
George Szirtes

Zamiast zmusić się do napisania książki,
którą powinienem napisać, powieści, której się po mnie
spodziewano, spłodziłem taką książkę, jaką sam
chciałbym przeczytać, pióra nieznanego autora,
z innej epoki i innego kraju, znalezioną na strychu.
Italo Calvino

Tu zaskoczył Szeherezadę poranek
i przerwała dozwoloną jej opowieść.
Księga tysiąca i jednej nocy*

Potomstwo Ibn Ruszda

Wiadomo bardzo mało, aczkolwiek napisano wiele o prawdziwej naturze dżinnów, istot powstałych z ognia bez dymu. Złe są czy dobre, diabelskie czy łagodne – kwestie te stanowią przedmiot zawziętych sporów. Powszechnie się przyjmuje, że posiadają następujące cechy: są zmienne, kapryśne, rozwiązłe, potrafią się poruszać z wielką prędkością, zmieniać rozmiary i postać oraz spełniać życzenia kobiet i mężczyzn, jeśli tak postanowią lub zostaną do tego przymuszone; ich poczucie czasu różni się radykalnie od tego, którego doświadczają istoty ludzkie. Nie należy ich mylić z aniołami, choć jak błędnie podają niektóre stare opowieści, sam diabeł, upadły anioł Lucyfer, syn poranka, był największym z dżinnów. Przez długi czas miejsce ich pobytu również pozostawało kwestią dyskusyjną. Niektóre stare podania zapewniały oszczerczo, że dżinny mieszkają wśród nas tu, na Ziemi, w tak zwanym „dolnym świecie”, w ruinach domów i innych niezbyt przyjemnych siedliskach – na wysypiskach śmieci, cmentarzach, w wychodkach, kanałach i, jeśli to tylko możliwe, w kupach gnoju. Gdyby dać wiarę tym kalumniom, po każdym kontakcie z dżinnem należałoby się starannie umyć. Są cuchnące i roznoszą choroby. Jednakowoż najwybitniejsi komentatorzy od dawien dawna twierdzili coś, o czym teraz już wiemy, że jest prawdą: otóż dżinny zamieszkują własny świat, oddzielony od naszego zasłoną, i ten górny świat, zwany czasem Peristanem lub Czarodziejską Krainą, jest bardzo rozległy, choć jego natura pozostaje przed nami ukryta. Stwierdzenie, że dżinny to istoty nieczłowiecze, byłoby oczywistością, ale przynajmniej pewne cechy są wspólne dla ludzi i ich nieziemskich odpowiedników. Na przykład w sferze wiary wśród dżinnów można się spotkać z wyznawcami każdej religii na Ziemi, są też dżinny, które nie wierzą, i pojęcie bogów i aniołów wydaje im się tak samo dziwne jak pojęcie dżinnów istotom ludzkim. I chociaż wśród dżinnów nie brakuje jednostek amoralnych, przynajmniej część z tych potężnych istot zna różnicę między dobrem i złem, między ścieżką prawej i lewej ręki. Niektóre dżinny potrafią latać, inne zaś pełzają po ziemi pod postacią węży lub biegają, ujadają i szczerzą kły niczym gigantyczne psy. W morzu, a czasem także w powietrzu upodabniają się do smoków. Niektóre z poślednich dżinnów, przebywając na Ziemi, nie są w stanie utrzymać swej postaci przez dłuższy czas. Te amorficzne stworzenia niekiedy wślizgują się ludziom przez uszy, nos lub oczy i na pewien czas zajmują ich ciało, a gdy się nim znudzą, odrzucają je. Zamieszkane przez dżinny istoty ludzkie niestety umierają.
Dżinny rodzaju żeńskiego, zwane dżinnijami, są jeszcze bardziej tajemnicze, nieuchwytne i trudniejsze do zdefiniowania jako kobiety-cienie powstałe z dymu bez ognia. Istnieją okrutne dżinnije i dżinnije łaskawe, ale niewykluczone, że te dwa typy dżinnij to w rzeczywistości jedno i to samo – że bezlitosnego ducha można ułagodzić miłością, a istota kochająca pod wpływem niegodziwego traktowania może się dopuścić okrucieństwa niepojętego dla śmiertelników.
Oto historia dżinniji, wielkiej księżniczki dżinnów, zwanej Księżniczką Błyskawic przez wzgląd na jej mistrzowską biegłość w posługiwaniu się piorunami, która dawno temu, w dwunastym wieku, jak niebawem opowiemy, pokochała śmiertelnika, a także jej licznego potomstwa, jej powrotu do świata po długiej przerwie, żeby znowu się zakochać, przynajmniej na jakiś czas, a potem pójść na wojnę. Jest to także opowieść o wielu innych dżinnach, rodzaju męskiego i żeńskiego, latających i pełzających, dobrych, złych i niedbających o moralność; i o czasie kryzysu, czasie „zwichnięcia”, który będziemy nazywać czasem dziwowisk, trwającym dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem nocy, innymi słowy: tysiąc i jedną noc. I tak, od tamtych czasów przeżyliśmy kolejnych tysiąc lat, ale tamten okres zmienił nas wszystkich na zawsze. Czy wyszło nam to na dobre czy na złe, o tym zadecyduje nasza przyszłość.

W roku 1195 wielki filozof Ibn Ruszd, niegdyś kadi, czyli sędzia, Sewilli, a w ostatnich latach także osobisty medyk kalifa Abu Jusufa Jakuba w rodzinnej Kordobie, popadł w niełaskę i został oficjalnie zdyskredytowany z powodu swych liberalnych poglądów, które były nie do przyjęcia dla coraz potężniejszych fanatyków berberyjskich szerzących się jak zaraza w arabskiej części Hiszpanii, a następnie zesłany do Luceny, małej miejscowości w pobliżu jego rodzinnego miasta, pełnej Żydów, którzy nie mogli już twierdzić, że są żydami, albowiem poprzednia dynastia panująca w Al-Andalus, Almorawidów, zmusiła ich do przejścia na islam. Ibn Ruszd, filozof, któremu nie wolno już było głosić swej filozofii, którego wszystkie pisma zostały zakazane, a wszystkie książki spalone, od razu poczuł się jak u siebie wśród Żydów, którzy nie mogli twierdzić, że są żydami. Wcześniej był faworytem kalifa z obecnej dynastii panującej, Almohadów, ale faworyci wychodzą z mody i Abu Jusuf Jakub pozwolił fanatykom wygnać z miasta wielkiego komentatora dzieł Arystotelesa.
Filozof, który nie mógł już głosić swej filozofii, mieszkał przy wąskiej, niebrukowanej uliczce w skromnym domu z małymi oknami, strasznie przygnębiony brakiem światła. Założył w Lucenie praktykę lekarską i prestiż byłego medyka kalifa przyciągał do niego pacjentów; ponadto wykorzystał posiadane fundusze, aby na niewielką skalę zająć się handlem końmi, a także finansował wyrób tinaja, dużych glinianych dzbanów, w których Żydzi, którzy nie byli już żydami, przechowywali i sprzedawali oliwę lub wino. Pewnego dnia, niedługo po tym, jak zaczęła się ta banicja, pod jego drzwiami zjawiła się dziewczyna licząca sobie może szesnaście wiosen – uśmiechała się łagodnie, nie pukając ani w żaden inny sposób nie burząc jego spokoju, po prostu stała tam i czekała cierpliwie, aż zdał sobie sprawę z jej obecności i zaprosił ją do środka. Poinformowała go, że została niedawno osierocona; że nie ma środków na utrzymanie, ale wolałaby nie pracować w domu rozpusty; i że ma na imię Dunia, co ani trochę nie brzmiało jak imię żydowskie, ale tego właściwego nie wolno jej było wypowiedzieć, a że była analfabetką, nie mogła go też zapisać. Oznajmiła mu, że imię to podsunął jej pewien podróżny, który utrzymywał, iż pochodzi ono z greki i oznacza „świat”. Ibn Ruszd, tłumacz Arystotelesa, nie spierał się z nią, wiedząc, że słowo to oznacza „świat” w tylu językach, iż nie warto popadać w drobiazgowość. „Dlaczego przyjęłaś takie imię: świat?”, spytał, a ona, patrząc mu prosto w oczy, odpowiedziała: „Bo wypłynie ze mnie cały świat, a ci, którzy ze mnie wypłyną, rozleją się po świecie”.
Jako człowiek racjonalny nie domyślał się, że Dunia jest istotą nadprzyrodzoną, dżinniją z plemienia dżinnów rodzaju żeńskiego, dżinniją: wielką księżniczką tego gatunku w trakcie ziemskiej przygody, coraz silniej zafascynowaną mężczyznami rodzaju ludzkiego w ogólności, a geniuszami w szczególności. Przyjął ją pod swój dach jako gospodynię i kochankę i w nocnej ciszy szeptała mu do ucha swoje „prawdziwe” – to znaczy fałszywe – żydowskie imię i była to ich tajemnica. Dżinnija Dunia była tak spektakularnie płodna, jak sugerowała jej przepowiednia. W ciągu dwóch lat, ośmiu miesięcy i dwudziestu ośmiu dni i nocy, które nastąpiły potem, zaszła w ciążę trzykrotnie i za każdym razem wydała na świat gromadę dzieci, co najmniej siedmioro w jednym rzucie, jak by się zdawało, a raz jedenaścioro, a może nawet dziewiętnaścioro, chociaż doniesienia na ten temat są niejasne i niedokładne. Wszystkie dzieci odziedziczyły jej najbardziej charakterystyczną cechę: urodziły się bez małżowin usznych. Gdyby Ibn Ruszd zgłębił arkana wiedzy tajemnej, uzmysłowiłby sobie, że jego dzieci to potomstwo nieczłowieczej matki, był jednak zbyt zaabsorbowany sobą, by na to wpaść. (Wydaje nam się czasem, że szczęśliwie dla niego i dla całej naszej historii Dunia pokochała w nim błyskotliwy umysł, jego natura bowiem była zbyt egoistyczna, by jako taka wzbudzić miłość).
Filozof, który nie mógł filozofować, obawiał się, że jego potomstwo odziedziczy po nim smutne dary będące jego skarbem i przekleństwem. „Jeśli jest się tak wrażliwym, dalekowzrocznym i gadatliwym – rzekł – czuje się zbyt mocno, widzi zbyt wyraźnie i mówi zbyt swobodnie. Jest się bezbronnym wobec świata, który uważa się za niezniszczalny, rozumie się jego zmienność, gdy sam świat wierzy w swą niezmienność, wyczuwa się, co ma przyjść, zanim inni to wyczują, wie się, że na bramy teraźniejszości napiera barbarzyńska przyszłość, gdy inni kurczowo trzymają się dekadenckiej, pustej przeszłości. Jeśli naszym dzieciom dopisze szczęście, odziedziczą tylko twoje uszy, ale niestety, jako że są też bezsprzecznie moje, prawdopodobnie zaczną myśleć za dużo za wcześnie i słyszeć za dużo za szybko, łącznie z tym wszystkim, czego nie wolno myśleć ani słyszeć”.
„Opowiedz mi jakąś historię”, często domagała się Dunia w łóżku we wczesnym okresie ich związku. Ibn Ruszd szybko się zorientował, że pomimo młodego, jak by się wydawało, wieku Dunia potrafi być osobą wymagającą i nieznoszącą sprzeciwu, w łóżku i poza nim. Był postawnym mężczyzną, ona zaś przypominała raczej małą ptaszynę lub patyczaka, często jednak miał wrażenie, że to ona jest z nich dwojga silniejsza. Była pociechą jego starości, ale wymagała od niego pokładów energii, którą trudno mu było z siebie wykrzesać. Mając swoje lata, czasem w łóżku marzył tylko o jednym – żeby zasnąć, Dunia jednak jego próby odpłynięcia w sen odbierała jako przejaw wrogości. „Jeśli ktoś kocha się przez całą noc – przekonywała – czuje się bardziej wypoczęty niż wtedy, gdy chrapie godzinami jak wół. To powszechnie znana prawda”. W jego wieku nie zawsze łatwo mu było osiągnąć stan wymagany do współżycia, zwłaszcza noc w noc, ale ona w jego starczych kłopotach z osiągnięciem podniecenia seksualnego widziała dowody nieczułej natury. „Jeśli kobieta mężczyznę naprawdę pociąga, nigdy nie ma z tym problemu – twierdziła. – Nieważne, ile nocy pod rząd. Ja mam zawsze ochotę, mogę tak bez końca i wciąż mi mało”.
Odkrywszy, że jej fizyczny żar można nieco przygasić opowieściami, poczuł pewną ulgę. „Opowiedz mi jakąś historię”, mawiała, zwijając się przy nim w kulkę w taki sposób, że jego dłoń spoczywała na jej głowie, a on myślał wtedy: dobra nasza, dzisiaj mi się upiecze, i przekazywał jej stopniowo historię swego umysłu. Używał słów szokujących dla wielu mu współczesnych, między innymi „rozum”, „logika” i „nauka”, które były trzema filarami jego myśli, ideami, które zawiodły jego książki na stos. Dunia bała się tych słów, ale własny lęk ją ekscytował, wtulała się więc w starca mocniej i mówiła: „Trzymaj moją głowę, gdy wypełniasz ją swoimi kłamstwami”.
Tkwiła w nim głęboka, melancholijna zadra, był bowiem człowiekiem pokonanym, przegrawszy wielką bitwę swego życia z nieżyjącym już Persem, Al-Ghazalim z Tus, adwersarzem martwym od osiemdziesięciu pięciu lat. Sto lat wcześniej Al-Ghazali napisał dzieło zatytułowane Rozproszenie filozofów, w którym atakował Greków takich jak Arystoteles, neoplatończyków i ich zwolenników, wielkich prekursorów Ibn Ruszda: Ibn Sinę i Al-Farabiego. W pewnym momencie Al-Ghazali przeżył kryzys wiary, później jednak odzyskał ją i został największym krytykiem filozofii w historii świata. Filozofia, szydził, nie jest w stanie ani udowodnić istnienia Boga, ani wykazać niemożliwości istnienia dwóch bóstw. Filozofia wierzy w nieuchronność przyczyny i skutku, co osłabia potęgę Boga, który, gdyby tylko chciał, mógłby swobodnie zainterweniować i zmienić skutki, a przyczyny pozbawić skuteczności.
– Co się dzieje – Ibn Ruszd spytał Dunię, gdy noc spowiła ich ciszą i mogli już rozmawiać o rzeczach zakazanych – gdy płonący patyk styka się z kulką bawełny?
– To oczywiste, bawełna zaczyna się palić – odpowiedziała.
– A dlaczego zaczyna się palić?
– Bo tak już się dzieje – rzekła – gdy płomień liźnie bawełnę, bawełna zajmuje się ogniem, tak już jest.
– Prawa natury – podsunął – są przyczyny i są skutki.
Kiwała głową pod gładzącą ją dłonią.
– On się z tym nie zgadzał – rzekł Ibn Ruszd, a Dunia wiedziała, że ma na myśli swego wroga, Al-Ghazalego, tego, który go pokonał. – Twierdził, że bawełna zaczyna się palić, bo doprowadził do tego Bóg, bo w boskim wszechświecie jedynym prawem jest wola Boga.
– Więc gdyby Bóg zechciał, żeby bawełna zgasiła ogień, gdyby zechciał, żeby ogień zajął się bawełną, mógłby tego dokonać?
– Tak – odparł Ibn Ruszd. – Z tego, co Al-Ghazali pisze w swoim dziele, wynika, że Bóg potrafiłby tego dokonać.
Myślała przez chwilę.
– Idiotyzm – skwitowała w końcu. Nawet w ciemności wyczuła, jak jego brodatą twarz rozciąga krzywy, pełen rezygnacji uśmiech, uśmiech wyrażający nie tylko ból, ale i cynizm.
– Powiedziałby – odrzekł – że na tym polega prawdziwa wiara i że nieprzyznanie mu racji byłoby… nielogiczne.
– A więc wszystko może się zdarzyć, jeśli tak zadecyduje Bóg – powiedziała. – Na przykład czyjeś stopy mogłyby oderwać się od ziemi i ten ktoś zacząłby się unosić w powietrzu.
– Cud – wyjaśnił Ibn Ruszd – to zmiana przez Boga reguł, według których zwykle gra, a jeśli tego nie rozumiemy, to dlatego, że Bóg ostatecznie jest niewysłowiony, co znaczy, że nasz rozum nie jest w stanie go zgłębić.
Znów zamilkła.
– Załóżmy, że założę – powiedziała w końcu – że być może Bóg nie istnieje. Załóżmy, że pozwolisz mi założyć, iż w „rozumie”, „logice” i „nauce” zawiera się magia, która czyni Boga zbędnym. Czy w ogóle można założyć, że możliwe jest takie założenie? – Poczuła, jak jego ciało sztywnieje. Teraz on przestraszył się jej słów, pomyślała, i to w jakiś dziwny sposób przyniosło jej satysfakcję.
– Nie – odpowiedział zbyt ostro. – To naprawdę byłoby głupie założenie.
Napisał własne dzieło, Rozproszenie rozproszenia, przesyłając swoją odpowiedź Al-Ghazalemu poprzez sto lat i tysiąc mil, ale mimo chwytliwego tytułu wpływy nieżyjącego Persa pozostawały wciąż silne i to Ibn Ruszd popadł w niełaskę i jego książki rzucano w ogień, który trawił papier, ponieważ tak właśnie w tym momencie postanowił Bóg – że powinien pozwolić na to płomieniom. We wszystkich swoich pismach Ibn Ruszd starał się pogodzić słowa „rozum”, „logika” i „nauka” ze słowami „Bóg”, „wiara” i „Koran”, ale nie udała mu się ta sztuka, mimo iż z wielką subtelnością stosował argument odwołujący się do dobroci, demonstrując za pomocą koranicznych cytatów, iż Bóg musi istnieć, stworzył bowiem dla ludzkości ogród ziemskich rozkoszy: Spuściliśmy z deszczowych chmur wodę obfitą i sprawiliśmy, iż dzięki niej wyrosły ziarna i rośliny oraz bujne ogrody*. Sam był w wolnym czasie zapalonym ogrodnikiem i argument odwołujący się do boskiej dobroci w jego odczuciu dowodził zarówno istnienia Boga, jak i jego łaskawej w zasadzie i liberalnej natury, jednak to zwolennicy surowszego Boga wzięli górę. Teraz więc dzielił łoże, tak mu się przynajmniej wydawało, z nawróconą żydówką, którą uchronił przed prostytucją i która najwyraźniej potrafiła wejrzeć w jego sny, gdzie spierał się z Al-Ghazalim językiem nieprzejednania, językiem skrajności, pójścia na całość, który na jawie skazałby go na śmierć z ręki kata.

 
Wesprzyj nas