Orient Express, legendarny pociąg jadący z Ostendy do Stambułu, zatrzymujący się w najważniejszych miastach Europy. A w nim, co wyjątkowe tej wiosny, niezbyt wielu pasażerów…


Carleton Myatt – żydowski przedsiębiorca, który ma nadzieję zmonopolizować handel rodzynkami nad Bosforem – użycza swojego przedziału biednej tancerce, Coral Musker.
Richard Czinner, socjalista z wyrokiem śmierci, jadący incognito do Wiednia.
Mabel Warren – dziennikarka, która zwęszyła temat na pierwszą stronę i nie pozwoli mu się wymknąć.
Joseph Grünlich – złodziej i morderca, który jeszcze ten jeden raz nie chce dać się złapać…

Ich losy splotą się w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin, które staną się – dla niektórych najtrudniejszym – sprawdzianem charakteru.

„Przy Pociągu do Stambułu po raz pierwszy i ostatni w życiu chciałem napisać książkę wyłącznie dla przyjemności,
taką, na podstawie której przy odrobinie szczęścia mógłby powstać film – i tak się złożyło, że udało się i jedno, i drugie”.
Graham Greene

Graham Greene
Pociąg do Stambułu
Przekład: Piotr Kuś
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 9 października 2015


OSTENDA

1


Płatnik wziął do ręki ostatnią kartę zejścia na ląd i obserwował pasażerów sunących szarym, mokrym nabrzeżem, wśród dzikiej gmatwaniny szyn, balustrad i słupów omijających opuszczone ciężarówki. Szli z wysoko uniesionymi kołnierzami płaszczy, przygarbieni. Na stolikach w długich wagonach kolejowych paliły się lampki, świecąc wśród deszczu niczym łańcuszek błękitnych paciorków. Wielki żuraw unosił się i opuszczał, a jednak trzask kołowrotu na moment zaginął we wszechogarniającym odgłosie wody, wody lejącej się z ciemnego, zachmurzonego nieba, wody uderzającej o burty pasażerskiego parowca i o nabrzeże. Było wpół do piątej po południu.
– Wiosenny dzień, mój Boże – powiedział głośno płatnik, próbując odsunąć od siebie wspomnienie ostatnich kilku godzin: mokrego pokładu, zapachu pary i oleju oraz zjełczałego piwa z bufetu, szelestu czarnego jedwabiu towarzyszącego krokom stewardesy roznoszącej małe miseczki.
Uniósł wzrok ku stalowym belom żurawia, ku platformie i małej postaci w niebieskim kombinezonie obracającej wielkim kołem, i nagle poczuł zazdrość. Robotnika w górze dzieliło ponad dziesięć metrów mgły i deszczu od niego, od pasażerów i jasno oświetlonego ekspresu. A ja nie mogę nie patrzeć na te przeklęte gęby – rozmyślał płatnik, przypominając sobie młodego Żyda w grubym futrzanym płaszczu, narzekającego, ponieważ przydzielono mu kabinę z dwiema kojami.
– Nie tędy, panienko – odezwał się do ostatniej pasażerki z drugiej klasy. – Budka celnika jest tam. – Jego nastrój poprawił się na chwilę, gdy ujrzał obcą mu twarz młodziutkiej dziewczyny; przez całą drogę na nic nie narzekała. – Czy mam zawołać bagażowego po pani torbę?
– Lepiej nie – odparła dziewczyna. – Nie rozumiem, co oni tutaj mówią. Poza tym nie jest ciężka. – Wykrzywiła usta w uśmiechu ponad kołnierzem taniego, białego płaszcza przeciwdeszczowego. – Chyba że pan zechce ją przenieść, kapitanie.
Jej zuchwalstwo sprawiło mu przyjemność.
– Ach, gdybym był młodszy, nie potrzebowałaby pani teraz bagażowego. – Pokręcił głową na widok młodego Żyda, który właśnie opuszczał budkę odprawy celnej. W szarych zamszowych butach ruszył przez tory. Za nim podążało dwóch objuczonych bagażowych. – Czy daleko pani jedzie?
– Do końca – odparła dziewczyna, patrząc niepewnie poprzez rzędy torów na jasno oświetlony wagon restauracyjny i ciemniejsze okna pozostałych wagonów pociągu.
– Ma pani miejsce w wagonie sypialnym?
– Nie.
– To niedobrze – stwierdził płatnik – skoro podróżuje pani tak daleko. Trzy dni w pociągu to nie żarty. A tak przy okazji, co pani będzie robić w Stambule? Chyba nie jedzie tam pani po to, żeby wyjść za mąż.
– Nic mi o tym nie wiadomo. – Dziewczyna wybuchnęła śmiechem, w którym rozbrzmiewała melancholia towarzysząca odjazdom i strach przed nieznanym. – Tego jednak nigdy nie można wykluczyć.
– Do pracy?
– Będę tańczyć.
Powiedziała „Do widzenia” i odwróciła się od niego. Jej płaszcz zdradzał szczupłą budowę ciała. Trzymała się dumnie, prosto, nawet potykając się podczas przechodzenia przez tory. Semafor zmienił kolor z czerwonego na zielony. Powietrze rozdarł długi gwizd i znad lokomotywy uniósł się gęsty strumień pary. Twarz dziewczyny – prosta, wyraźna, i jej postawa – wyzywająca, a jednak jakby przytłumiona, na chwilę stanęły przed oczyma płatnika.
– Niech mnie pani zapamięta! – zawołał za nią. – Zobaczymy się pewnie za miesiąc albo dwa.
Wiedział jednak, że on sam pewnie o niej zapomni. Zbyt wiele twarzy zobaczy w ciągu następnych tygodni przez okienko swojego biura. Ludzie będą pytać o kabiny, będą chcieli wymieniać pieniądze, przespać się na koi, a on nie będzie w stanie jej zapamiętać. Poza tym w tej dziewczynie nie było nic godnego zapamiętania.
Kiedy powrócił na pokład, przygotowywano już statek do podróży powrotnej i płatnik poczuł się lepiej, stwierdziwszy, że nie ma na nim już obcych. Chciał, żeby zawsze tak było, by mógł rozmawiać jedynie ze sprzątającymi Latynosami, którzy porozumiewali się między sobą w specyficznym języku, by zawsze mógł w spokoju wypić szklaneczkę piwa ze stewardesą.
Mruknął coś do marynarzy po francusku, a ci odpowiedzieli mu krzywymi uśmiechami. Śpiewali frywolną piosenkę o cocu*, co wypełniło jego prostą duszę lekką zazdrością.

* Cocu (fr.) – rogacz (o zdradzanym mężu).

– Trudny rejs – powiedział po angielsku do głównego stewarda. Facet był kiedyś kelnerem w Londynie, a płatnik nigdy nie użył więcej francuskich słów, niż było to absolutnie niezbędne. – Czy ten Żyd dał ci suty napiwek? – zapytał.
– Nie uwierzy pan. Sześć franków!
– Czy cierpiał na chorobę morską?
– Nie. Chorował za to ten starszy facet z wąsami, przez cały czas. Jest mi pan winien dziesięć franków. Wygrałem zakład. On był Anglikiem.
– Bzdura. Nie ten akcent.
– Widziałem jego paszport. Richard John. Nauczyciel.
– Zabawne – powiedział płatnik.
Zabawne – powtórzył w myślach, niechętnie wypłacając stewardowi dziesięć franków i oczyma duszy widząc zmęczonego, szarego człowieka w płaszczu przeciwdeszczowym, który oddalał się od statku. Mężczyzna poprosił go w trakcie rejsu o wieczorną gazetę. Płatnik odparł mu, że wieczorne wydania jeszcze nie wyszły, nawet w Londynie. Gdy mężczyzna to usłyszał, przystanął w zamyśleniu, bawiąc się długimi, siwymi wąsami. Kiedy płatnik raczył się piwem w towarzystwie stewardesy, jeszcze przed przystąpieniem do rozliczania rejsu, znów pomyślał o nauczycielu i przez chwilę zastanawiał się, czy spotkało go coś dramatycznego, jakaś przykra i kładąca się cieniem na dalszym życiu historia.
Ten pasażer również nie narzekał na nic podczas rejsu, więc płatnik szybciej o nim zapomni niż o młodym Żydzie, hałaśliwych turystach od Cooka, chorej kobiecie w purpurowym kostiumie, która zgubiła pierścionek, czy o starszym panu, który za swoją koję przez pomyłkę zapłacił dwukrotnie. O dziewczynie zapomniał już pół godziny temu. Właśnie to zapomnienie połączyło ją z Richardem Johnem – poza równie ciężkimi krokami na pokładzie, tym samym zapachem oleju, który wdychali przez dwie godziny, błyskaniem świateł sygnałowych, zmartwionymi twarzami i brzękiem szklanek.

*

Wiatr ustał na dziesięć sekund i dym, który roznosił się ponad nabrzeżem, znieruchomiał na tę chwilę. Myattowi zdawało się, że oto wiszą nad nim szare, wędrujące namioty, gdy z trudem torował sobie drogę w lepkim błocie. Zapomniał, że zamszowe buty są już do niczego i że celnik robił złośliwe uwagi, wyszukawszy w jego bagażu dwie jedwabne piżamy. Od bezczelności tego człowieka, od jego pogardliwego, krótkiego Juif, Juif* pogrążył się w cieniu tych wielkich namiotów. Teraz przez moment znalazł się ponownie w domu i nie musiał pamiętać o swoim futrzanym płaszczu, o marynarce z Savile Row, o swych pieniądzach i pozycji w firmie, aby dodać sobie otuchy.

* Juif (fr.) – Żyd.

Lecz kiedy dotarł do pociągu, wiatr wzmógł się i namioty rozwiały się, a Myatt znów był w samym centrum nieprzyjaznego świata.
Z ulgą jednak przypomniał sobie, co można kupić za pieniądze. Nie można co prawda nabyć uprzejmości, można jednak być szybszym od innych ludzi. Pierwszy przeszedł kontrolę celną i zanim nadejdą kolejni pasażerowie, miał nadzieję, że załatwi dla siebie w pociągu samodzielny przedział sypialny. Nienawidził rozbierać się w obecności innych. Zdawał sobie sprawę, że wykupienie przedziału będzie go kosztowało drożej, dlatego że jest Żydem; nie wystarczy grzecznie zapytać i wręczyć suty napiwek.
Przeszedł wzdłuż jasno oświetlonego wagonu restauracyjnego; małe lampki o bladopurpurowym blasku oświetlały stoliki nakryte do obiadu. „Ostenda–Kolonia–Wiedeń–Belgrad–Stambuł”. Minął tabliczkę, nawet jej nie czytając; znał trasę. Przebiegły mu przed oczyma charakterystyczne fragmenty drogi: iglice minaretów oraz kopuły i budynki poszczególnych miast, z których żadne nie oferowało stałego osiedlenia komuś z jego pochodzeniem.
Konduktor, jak się spodziewał, był nieustępliwy. Pociąg – mówił – jest pełen, a Myatt i tak wiedział, że ten typ kłamie. Był kwiecień, a więc jeszcze stanowczo za wcześnie na masowe wyjazdy turystyczne, zresztą na pokładzie parowca na kanale La Manche Myatt zauważył bardzo niewielu podróżnych pierwszej klasy. Kiedy pertraktował z konduktorem, chmara turystów zaczęła przemieszczać się wąskim korytarzem. Damy w średnim wieku przyciskały do siebie szale i pledy, a stary pastor narzekał, że zgubił gdzieś egzemplarz swojego „Wide World Magazine”.
– Zawsze czytam „Wide World”, kiedy podróżuję – mówił.
Za nim, spocony i nerwowy z powodu piętrzących się trudności, szedł ich przewodnik, ze znaczkiem agencji w klapie.
Voila` – powiedział konduktor, a jego gesty zdawały się świadczyć, że pociąg stał się miejscem, do którego wdziera się niecodzienny, uciążliwy intruz. Myatt był jednak zbyt doświadczony, by się na to nabrać. Grupa turystów kierowała się do wagonu sypialnego do Aten. Kiedy podwoił zaproponowaną wcześniej sumę, konduktor dał za wygraną i otworzył Myattowi drzwi przedziału, przed którym akurat stali, oznaczając go jednocześnie jako zarezerwowany. Myatt wszedł do środka i znalazłszy się wreszcie sam, westchnął z ulgą. Obserwował teraz przepływające twarze, oddzielony od nich ścianą szkła. Mimo grubego płaszcza przez cały czas dawał mu się we znaki przenikliwy chłód, teraz więc od razu włączył ogrzewanie w przedziale. Jego oddech sprawiał, że para szybko zaczęła osiadać na szybie i już po chwili rozpoznawał jedynie zamazane kontury przechodzących obok ludzi: purpurowa suknia, koloratka pastora, czyjeś przenikliwe, rozgniewane spojrzenie. Tylko raz pokusiło go, by przerwać tę narastającą izolację i wytrzeć palcami szkło, aby uważniej przyjrzeć się szczupłej dziewczynie w białym płaszczu przeciwdeszczowym, która zmierzała korytarzem do przedziałów drugiej klasy. W pewnym momencie otwarły się drzwi i stanął w nich starszy mężczyzna. Rozejrzał się. Miał siwe wąsy, okulary i na głowie sfatygowany kapelusz. Myatt powiedział mu po francusku, że przedział jest zajęty.
– Jedno miejsce – odparł mężczyzna.
– Czy chodzi panu o drugą klasę? – zapytał Myatt, ale mężczyzna tylko potrząsnął głową i odszedł.

*

Pan Opie z pełną świadomością otaczającego go luksusu padł na swoje miejsce w rogu przedziału i z ciekawością, ale też z rozczarowaniem zmierzył wzrokiem małego, bladego człowieczka siedzącego naprzeciwko niego. Mężczyzna wyglądał wyjątkowo nieciekawie. Miał niezdrową cerę. Nerwy – pomyślał pan Opie, obserwując, jak sąsiad przebiera bezsensownie palcami. Były krótkie, tępo zakończone i grube.
– Zawsze powtarzam – odezwał się pan Opie, zastanawiając się, czy współpasażer jest zadowolony z jego towarzystwa – że gdy ma się miejsce w wagonie sypialnym, wcale nie potrzeba podróżować pierwszą klasą. Przedziały w drugiej klasie są równie wygodne.
– Tak, to prawda, tak. – Usłyszał skwapliwą odpowiedź. – Skąd pan wie, że jestem Anglikiem?
– Mam swój sposób – odparł pan Opie z uśmiechem. – Zawsze staram się myśleć o ludziach jak najlepiej.
– Oczywiście – powiedział blady mężczyzna. – Pan, jako osoba duchowna…
Na zewnątrz pojawili się chłopcy z gazetami i pan Opie wychylił się przez okno.
„Le Temps de Londres”. Qu’est-ce que c’est que c¸a? Rien du tout? „Le Matin” et un „Daily Mail”. C’est bon. Merci. – Jego współpasażer odniósł wrażenie, że posługuje się francuszczyzną z podręczników i że czyni to z przyjemnością. – Combien est cela? Trois francs. Oh la-la.
– A do bladawego człowieczka pan Opie powiedział: – Mogę być pańskim tłumaczem. Może chciałby pan jakąś gazetę? Proszę się nie krępować, jeżeli chce pan kupić „La Vie”.
– Nie, nie, dziękuję, niczego nie potrzebuję. Mam książkę.
Pan Opie popatrzył na zegarek.
– Za trzy minuty ruszamy.

*

Już od kilku minut bała się, że on się odezwie. On albo, co gorsza, wysoka, chuda kobieta – jego żona. Teraz potrzebowała przede wszystkim ciszy. Zastanawiała się, czy gdyby mogła pozwolić sobie na miejsce w przedziale sypialnym, byłaby sama? W pogrążonym w półmroku przedziale nagle rozbłysło światło i pulchny mężczyzna zauważył:
– No, już niedługo.
W powietrzu unosił się kurz, a liczne światła na zewnątrz przywodziły jej na myśl znajome widoki: elektryczne neony, błyskające i zmieniające swą treść, nad teatrem na głównej ulicy w Nottingham. Ruch za szybą, całe zastępy bagażowych i chłopców z gazetami skojarzyły jej się ze zgiełkiem na gęsim targu i tej myśli się uchwyciła, próbując wzmocnić obraz rynku w swojej wyobraźni: powstawały w niej całe rzędy stoisk, aż wreszcie nabrały takiej realności jak zmywane przez deszcze nabrzeże i zmieniające się semafory za oknem. Właśnie wówczas mężczyzna odezwał się do niej i musiała wyrwać się ze swego skrytego świata i przybrać pozę serdecznej i dzielnej dziewczyny.
– Cóż, panienko, czeka nas wspólnie długa podróż. Myślę, że powinniśmy się sobie nawzajem przedstawić. Nazywam się Peters, a to jest moja żona, Amy.
– Jestem Coral Musker.
– Kup mi kanapkę – odezwała się błagalnie chuda kobieta. – Czuję, że skręca mnie z głodu.
– Czy uczyniłaby to pani za mnie, Coral? Nie znam tutejszego języka.
Dlaczego – chciała na niego krzyknąć – sądzisz, że ja go znam? Nigdy dotąd nie byłam w Europie! Tak wyszkoliła się jednak w przyjmowaniu odpowiedzialności, w jakiejkolwiek formie i kiedykolwiek by ona nadeszła, że nie zaprotestowała. Otworzyła drzwi i już chciała pobiec wąskim i mrocznym chodnikiem między torami, aby kupić kanapkę, gdy spojrzała na zegar.
– Nie ma już czasu – powiedziała. – Została minuta do odjazdu.
Odwracając się, ujrzała na końcu korytarza twarz, której widok sprawił, że powstrzymała oddech w oczekiwaniu. Przypomniała sobie: ostatnie przypudrowanie nosa, ostatnie „dobranoc” do dozorcy, młody Żyd czekający na zewnątrz w półmroku, czekoladki, samochód za rogiem, gwałtowna, szybka jazda, ukradkowe, niebezpieczne uściski. Ale to nie był nikt, kogo znała. Znów powróciła do niechcianej, przerażającej ją przygody, czekającej na nią w obcym kraju. Zapadający zmierzch nie przyniesie jej czułości ani ostrożnych, delikatnych pieszczot.

 
Wesprzyj nas