Trzeci tom prequelowego cyklu rozgrywającego się sto lat przed wydarzeniami ukazanymi w „Grze Endera”.


Najważniejsze wydarzenia rozgrywają się na orbicie Ziemi – ludzie wchodzą do wnętrza obcego statku bazy, a potem walczą wszystkimi dostępnymi pojazdami kosmicznymi z lądownikami wracającymi do statku. Świat zaczyna się powoli jednoczyć w walce z Formidami.

W Chinach giną dziesiątki milionów ludzi, zagazowywanych przez Formidów. Mazer Rackham i członkowie międzynarodowego Policyjnego Oddziału Polowego szukają sposobu na wyprodukowanie antidotum, a wolny górnik Victor Delgado przenika do wnętrza obcego statku znajdującego się na orbicie okołoziemskiej. Żeby opanować statek bazę i położyć kres wojnie, będzie potrzebował wsparcia małego oddziału szturmowego wysoko wykwalifikowanych żołnierzy.

Tą ostatnią deską ratunku dla ginącej ludzkości może być Mazer Rackham i jego koledzy z POP-u.

Orson Scott Card (ur. 1951) – jeden z najbardziej popularnych autorów science fiction. Debiutował w wieku 26 lat opowiadaniem „Gra Endera”; zostało ono później rozbudowane do rozmiarów powieści, która zapoczątkowała kultowy cykl.

Aaron Johnston – scenarzysta, komik, pisarz. Współautor filmowej adaptacji „Gry Endera”.

Orson Scott Card, Aaron Johnston
Przesilenie
seria: Pierwsza wojna z Formidami. Tom 3
Przekład: Agnieszka Sylwanowicz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 6 października 2015

Rozdział 1
Kod

Nieczęsto ma się okazję do zmiany przebiegu wojny o przeżycie ludzkości, lecz ośmiolatkom zdarza się to szczególnie rzadko. Kiedy jednak Bingwen spostrzegł, że może to zrobić, nie wahał się. Jak to dziecko, miał ogromny szacunek do władzy – lecz w pełni też zdawał sobie sprawę, kiedy ma rację, a pełniący władzę mylą się lub są niepewni swojej opinii.
Teraz w budynku koszar porzuconej bazy wojskowej w południowo-wschodnich Chinach dorośli byli niepewni. Bingwen miał wokół siebie członków Policyjnego Oddziału Polowego – POP-u – i wiedział, że on, ośmioletni Chińczyk, jest z nimi tylko dlatego, że wziął go pod opiekę Mazer Rackham.
Jak długo pozwolą mu z nimi zostać, skoro Mazer zniknął?
Zniknął i zapewne nie żyje.
Bingwen widział mnóstwo zabitych, od kiedy Formidzi zaczęli spryskiwać pola jego ojczyzny gazem, który zamieniał wszystkie żywe tkanki, zarówno roślin, jak zwierząt, w gnijącą galaretę, rozkładającą się na cząstki organiczne. Zmieniającą się w żyzną glebę. W olbrzymią pryzmę kompostową, gotową do przyjęcia tego, co Formidzi chcieli na niej zasadzić.
Formidzi zabijali masowo. Bezbronnych ludzi przy pracy, przerażonych ludzi, którzy przed nimi uciekali, i żołnierzy, którzy do nich strzelali – wszystkich zabijali z taką samą nieustęp­liwą skutecznością. Bingwen widział tyle śmierci, że cały nią przesiąkł. Nie był głupi. Wiedział, że jego pragnienie, by Mazer Rackham pozostał żywy, nie znaczy, że Formidzi go nie zabiją.
Ale miał pewność, że Mazer żyje, ponieważ misja zespołu się powiodła. Plan okazał się dobry. A gdyby coś poszło źle, Mazer dostrzegłby drogę wyjścia i poprowadziłby nią swoich ludzi. Bez względu na to, czy był ich dowódcą, czy nie.
Tego nauczył się Bingwen, obserwując Mazera Rackhama. On nie dowodził oddziałem POP-u, lecz żołnierze tej jednostki zostali wyszkoleni do samodzielnego myślenia i do słuchania dobrych pomysłów bez względu na to, czy pochodziły od ich przełożonych, od ośmioletnich chińskich sierot, które przypadkiem doskonale radziły sobie z komputerami, czy od półkrwi Maorysa z Nowej Zelandii, który nie został zakwalifikowany do szkolenia w POP-ie, ale właściwie siłą wdarł się do zespołu.
Mazer Rackham był z żołnierzami POP-u w Chinach tylko dlatego, że nigdy, ale to nigdy się nie poddawał.
Ja też taki będę, pomyślał Bingwen.
Nie. Ja taki jestem. Jestem mały, niewyszkolony jako żołnierz, a jako dziecko jestem kimś, kogo ci ludzie chcą chronić, a nie słuchać. Ale nigdy się też nie spodziewali, że będą słuchać Mazera Rackhama. Odnajdę go, jeśli trzeba będzie go uratować, to go uratuję, a potem znowu będzie mógł się mną opiekować.
Kiedy soczewka na dachu koszar pokazała niemożliwie biały rozbłysk wybuchu nuklearnego, a zaraz potem grzyb atomowy, wszyscy obserwowali obraz na monitorze. Wiedzieli, co to znaczy. Zespołowi, składającemu się z kapitana Wita O’Toole’a, Mazera Rackhama i Calingi, udało się przeprowadzić chińskie świdrosanie pod nieprzebytą osłoną, która otaczała lądownik, i zdetonować ładunek jądrowy. Gdyby nie dotarli do celu, nie zdetonowaliby bomby.
Ale czy zdetonowali ją zgodnie z planem, z opóźnieniem, które pozwoliło im z powrotem zanurkować saniami pod ziemię i oddalić się od strefy wybuchu? A może zdetonowali ją w samobójczym akcie rozpaczy, w ostatniej chwili, bo Formidzi przeszkodzili im w ucieczce?
Taka niepewność panowała w koszarach sześć godzin po eksplozji. Czy powinni czekać na powrót O’Toole’a, Calingi i Rackhama? A może powinni założyć, że zginęli, i zbliżyć się do lądownika, by ocenić skuteczność ataku?
Podczas takiego zwiadu Bingwen byłby bezużyteczny. Jego kombinezon promieniochronny został uszyty na niskiego, szczupłego dorosłego, wisiał więc na ośmiolatku jak za duży śpiwór. Chłopiec zgniótł rękawy i nogawki w harmonijkę, by sięgnąć nogami podeszew, a rękawic dłońmi, ale przez to stał z wykrzywionymi nogami i chodził jak kaczka. Kiedy żołnierze POP-u opuściliby koszary, nie wzięliby Bingwena ze sobą – i słusznie.
Przydawał się do jedynego zwiadu, jaki był możliwy w tej chwili – przez radio i komputer. Kiedy tylko eksplozja została potwierdzona, żołnierze POP-u zainstalowali na dachu anteny i niewielki talerz satelitarny. Już otrzymywali potwierdzenia z własnych źródeł w odległych miejscach, że wokół wysadzonego lądownika ustała wszelka aktywność Formidów.
Bingwen był dobry w monitorowaniu chińskich częstotliwości radiowych. On jedyny doskonale znał południowochiński i oficjalny język mandaryński, więc z największym prawdopodobieństwem on mógł coś zrozumieć z wychwytywanych urywków przekazów.
Nawet kiedy słuchał radia, to za pomocą jednego z holobiurek znalezionych w bazie przeglądał dostępne sieci, by się dowiedzieć, o czym mówi się między rozmaitymi grupami chińskich wojskowych.
Wszelkie informacje oficjalne, wszystkie rozkazy ze sztabu głównego byłyby zaszyfrowane. Wiadomości niezaszyfrowane należałyby prawdopodobnie do kategorii „Co się dzieje? Kto spowodował tę eksplozję? Naprawdę była atomowa?” – na te pytania żołnierze POP-u już znali odpowiedzi.
Lecz Bingwen potrafił znaleźć drogę do sieci, które nie chciały go wpuścić. Komputer, którym się posługiwał, znajdował się w biurze przyjmującym oficjalne komunikaty. Przed opuszczeniem bazy przez wojsko komputer został wyczyszczony, ale tylko powierzchownie. Żołnierze wyjeżdżali w pośpiechu. Kogo się spodziewali tutaj w najbliższej przyszłości? Formidów – a Formidzi całkowicie ignorowali ludzkie komputery oraz inne środki łączności, to było ogólnie wiadomo. Komputer wyczyszczono więc pobieżnie i przywrócenie wszystkiego zajęło Bingwenowi tylko parę minut.
Sam nie mógł niczego odkodować, lecz oprogramowanie deszyfrujące znajdowało się w komputerze. Po kilku nieudanych próbach i ponownym załadowaniu programów udało mu się dostać do systemu za pomocą hasła oficera niskiej rangi.
Niestety, ranga oficera była tak niska, że odkodowywał tylko rutynowe wiadomości. To i tak stanowiło znaczny postęp w stosunku do pełnych paniki pytań i radiowych plotek, więc słuchając paplaniny w eterze, wynajdowanej dla niego przez żołnierzy POP-u, Bingwen otwierał wiadomość za wiadomością wyłaniające się z programu deszyfrującego.
W końcu znalazł coś godnego uwagi.
– Deen! – zawołał.
Deen, Anglik, dowodził pod nieobecność O’Toole’a. Wszyscy wiedzieli, że Bingwen by go nie zawołał, gdyby nie miał konkretnej informacji. Przyszedł więc nie tylko Deen, lecz wszyscy, którzy nie wykonywali w tej chwili jakiegoś zadania.
Naturalnie wiadomość była po chińsku. Chłopiec wodził palcem po tekście, tłumacząc na bieżąco.
– Dwaj żołnierze w mundurach POP-u są przetrzymywani w kwaterze głównej generała Simy.
– A więc Chińczycy traktują ich poważnie – stwierdził Lobo. – Sima to gruba ryba.
– Sima to gość, którego w ogóle nie interesowała współpraca z POP-em – zauważył Cocktail.
– A więc żyją – odezwał się Bolszakow – ale są w rękach człowieka, który ma im najbardziej za złe, że się tu znaleźli.
– Dwaj żołnierze – rzekł Deen. – Nie trzej.
Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Albo jeden członek zespołu zginął podczas operacji, albo trzej przeżyli, ale Chińczycy zatrzymali tylko dwóch.
Dekoder wypluł z siebie jeszcze dwie wiadomości; jedna stanowiła uzupełnienie poprzedniej i zawierała nazwiska.
– Więźniowie zidentyfikowani jako O’Toole i Rackham – przetłumaczył Bingwen.
– Czy oni w ogóle skontaktowali się z naszymi ludźmi? – zapytał Deen. – Toczą się negocjacje w sprawie ich zwolnienia?
Bingwen przejrzał wiadomość.
– Nie. Ludzie Simy tylko meldują, że ich mają. Nie pytają, co z nimi zrobić, i nie podają żadnych planów.
– Sima nikogo by nie pytał i nikt nie miałby dość tupetu, by cokolwiek mu sugerować – rzekł Bolszakow. – Nawet na samej górze cywilnego rządu chodzą na paluszkach, kiedy mają do czynienia z Simą.
Na kilka chwil zapadła cisza.
– Ekstrakcja byłaby złym pomysłem – stwierdził Deen. – Ale wszystkie inne pomysły, jakie przychodzą mi do głowy, są jeszcze gorsze.
– Nawet gdybyśmy się dowiedzieli, gdzie dokładnie znajduje się baza Simy, nie wiedzielibyśmy, jak się dostać do środka – zauważył ZZ. – I jak się z niej wydostać.
– Ja po prostu uwielbiam improwizować w środku obcych baz wojskowych – powiedział Lobo.
– A kiedy już się nam uda ich odbić, to zrazimy do siebie jednego z najpotężniejszych ludzi w chińskim wojsku – dodał Deen. – Akurat wtedy, kiedy powinniśmy zdobywać uznanie za uratowanie milionów Chińczyków.
– Mam pomysł – odezwał się Bingwen.
Czekał, żeby go zlekceważyli, kazali mu siedzieć cicho, przypomnieli mu, że jest dzieckiem. Spodziewał się tego, bo tak zawsze robili dorośli. Ale to byli żołnierze POP-u. Słuchali każdego, kto mógł mieć przydatne informacje lub alternatywny plan.
Bingwen zaczął pisać w oknie wiadomości. Pisał w transkrypcji pinyin, ponieważ to był jego rodzimy język, ale tłumaczył na bieżąco.
– Zespół POP-u kierowany przez kapitana Wita O’Toole’a oddaje cześć wielkiemu generałowi Simie i dziękuje mu za wyposażenie żołnierzy POP-u w świdrosanie, by mogli przenieść swój ładunek jądrowy pod linią obrony Formidów.
– Nie dostaliśmy świdrosań od Simy – sprostował Cocktail.
– Dostaliśmy je wbrew jego sprzeciwowi, prawda? – uściślił Bolszakow.
– Dajcie dzieciakowi pisać w spokoju – uciszył ich Deen.
Bingwen wciąż pisał, tłumacząc na angielski.
– Słowa uznania za wymyślenie planu zniszczenia formidzkiego lądownika należą się wielkiemu generałowi Simie z Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Wyrazy wdzięczności dla niego za pozwolenie żołnierzom POP-u, by dostąpili wielkiego zaszczytu zrealizowania jego planu wykorzystania ładunku jądrowego, o co poprosił generał Sima. Z wielką dumą donosimy o całkowitym powodzeniu misji jądrowej. Ocalali żołnierze POP-u wrócili do generała Simy, by zameldować o stuprocentowym powodzeniu jego błyskotliwego i śmiałego planu.
– Co za stek bzdur – oburzył się Bungy.
– Błyskotliwych bzdur – poprawił go Deen. – Bzdur, dzięki którym kapitan i Rackham mogą wyjść z więzienia.
– Ta sierotka radzi sobie w polityce międzynarodowej lepiej od dorosłych – rzekł Bolszakow. – O nic nie prosić, nie błagać, nie atakować. Przypisać generałowi wszystkie zasługi i ogłosić wszystkim, że nasi ludzie są w jego kwaterze głównej. Temu nie zaprzeczy. Lądownik zniszczyliśmy bez jego zgody i powiodło się nam, a przypisując zasługi jemu, wybawiamy Simę z kłopotliwej sytuacji i dajemy mu wszelkie powody, by potraktował naszych chłopców jak bohaterów.
– Napisałem to po chińsku, bo wiem, jak to sformułować, żeby brzmiało oficjalnie i właściwie – powiedział Bingwen. – Ale teraz potrzebuję kogoś, kto lepiej zna angielski i napisze to tak, by brzmiało prawidłowo w wersji międzynarodowej.
Przez następny kwadrans Deen i Bolszakow pomagali chłopcu sporządzić wiarygodne tłumaczenie zdanie po zdaniu na porządny angielski, brzmiące jak oryginał, z którego zostało przetłumaczone oświadczenie Bingwena. W tym samym czasie ZZ i Cocktail sporządzili listę odbiorców, obejmującą ważne chińskie urzędy, kwaterę główną POP-u oraz sieci informacyjne na całym świecie.
– Jeszcze jedno – powiedział Deen. – Podpisz to nazwiskiem kapitana O’Toole’a.
– Nie spodoba mu się to – uznał ZZ.
– Będzie zachwycony, jeśli dzięki temu wydobędzie się z łap Chińczyków – stwierdził Deen.
Kilka chwil później sięgnął do obrazu w holoprzestrzeni i ruchem dłoni wysłał wiadomość.
– Jeśli to nie da efektu, wciąż możemy tam pojechać, zabić mnóstwo ludzi i uwolnić naszych chłopaków jak w filmie akcji – rzekł Cocktail.
– Cocktail mówi – przetłumaczył Bingwenowi ZZ – że jeśli to da efekt, uratujesz mnóstwo ludzi i wydobędziesz nas z kłopotów.
A Bingwen myślał o tym, że Mazera nie zabiła ani bomba, ani Formidzi i że może właśnie ocalił go przed Chińczykami.

Rozdział 2
Świetliki

Victor rozcinał powierzchnię formidzkiego statku z pełną świadomością, że prawdopodobnie już się z niego nie wydostanie. Po prostu było zbyt wiele zmiennych, zbyt wiele niewiadomych. Na przykład co się znajduje za tą metalową ścianą przed nim? Oddział Formidów czekających z bronią w pogotowiu? Automatyczny system bezpieczeństwa, który spali go, gdy tylko przedostanie się do wewnątrz?
Nie mógł się tego dowiedzieć żadnym sposobem. Statek był największą konstrukcją, jaką widział w życiu, większą od asteroid eksploatowanych przez jego rodzinę w Pasie Kuipera. I cały stanowił zagadkę. Jak Victor miał umieścić materiał wybuchowy na mostku, skoro nie miał pojęcia, gdzie ten mostek się znajduje? Zresztą statek mógł w ogóle nie mieć mostka. A nawet jeśli go miał, to jak do niego dotrzeć niepostrzeżenie?
Odepchnął od siebie takie myśli i skupił się na ścianie przed sobą, kręcąc głową od lewej do prawej, żeby promienie światła z hełmu oświetliły powierzchnię statku i ukazały wszystkie szczegóły.
Dotarł do ślepego zaułka, a dokładniej na dno otworu w boku statku, otworu tak głębokiego i ciasnego, że przypominał szyby górnicze drążone w asteroidach. Ojciec nazywał je pajitas por las piedras, słomkami w skale.
Ojciec. Myśl o nim nadal sprawiała ból.
Mimo że o śmierci ojca Victor wiedział już od kilku tygodni, wciąż nie potrafił w pełni pojąć tej wiadomości. Ojca nie ma. Zniknęła jedyna stała w życiu Victora, jedyna niezachwiana podstawa, na której mógł się oprzeć.
Ojciec zawsze był spokojny, zawsze potrafił się odwołać do rozsądku w razie rodzinnego kryzysu. Jeżeli na statku powstała jakaś poważna mechaniczna awaria, jeżeli psuł się układ podtrzymywania życia, ojciec nigdy nie wpadał w panikę, nigdy nie tracił wiary, nigdy ani przez chwilę nie wątpił, że da się znaleźć rozwiązanie. Spokój ojca, jego kamienna twarz wyrażająca całkowitą pewność siebie zdawały się mówić: „Potrafimy to rozwiązać, synu. Możemy to naprawić”.
I jakoś, mimo niewielkich szans powodzenia, mimo braku części zamiennych, ojciec zawsze miał rację. Naprawiali wszystko – pęknięty łącznik, wadliwy uzdatniacz wody, uszkodzony induktor. Jakimś sposobem, przy odrobinie szczęścia, pomysłowości i wznosząc modlitwy do świętych, Victor i ojciec wszystko naprawiali. Efekt końcowy rzadko wyglądał ładnie – zwykle była to prowizoryczna łatanina, która wytrzymywała tylko do najbliższego składu lub stacji wagowej – ale zawsze wystarczał.
A teraz ta opoka pewności siebie zniknęła, a Victor czuł się odcięty od jedynego stałego punktu zaczepienia, jaki znał.
W słuchawce odezwał się głos.
– Jesteś pewien, że chcesz to dalej ciągnąć, Vico?
Imala. Znajdowała się na promie unoszącym się w próżni kilkaset metrów od statku Formidów. Razem z Victorem przyleciała nim z Luny, poruszając się z szybkością dryfu, żeby nie włączył się formidzki system unikania kolizji. Victor przesyłał jej teraz na żywo obraz z kamery w jego hełmie.
– Jeżeli zechcesz się teraz wycofać, nie będę miała o tobie gorszego zdania – powiedziała.
– Sama mówiłaś, że nie możemy siedzieć bezczynnie. Jeśli możemy coś zrobić, powinniśmy to zrobić.
Znała ryzyko tak samo jak on, a mimo to uparła się, żeby mu towarzyszyć.
– Nie wiemy, w co się pakujemy – rzekła. – Nie mówię, że nie powinniśmy pomóc. Mówię, że powinniśmy mieć pewność. Jeśli zaczniesz ciąć tutaj, nie będzie odwrotu.
– To jedyne miejsce, gdzie mogę ciąć, Imalo. Nie mogę przeciąć powłoki zewnętrznej kadłuba. Jest pokryta tymi przesłonami wielkości talerza, które mogłyby się otworzyć, kiedy bym się nad nimi unosił, i bluznąć plazmą prosto w moją przystojną twarz. Cięcie tam byłoby jak przecinanie lufy naładowanej broni.
– Powtarzaj sobie, że masz przystojną twarz, a może się to ziści.
Victor się uśmiechnął. Żartowała, żeby zredukować napięcie, jak kiedyś robiła to Alejandra.
Alejandra, jego kuzynka i najbliższa przyjaciółka na pokładzie jego rodzinnego statku „El Cavador”. Przekomarzali się tak cały czas. Mówiła mu, że ma kościste kolana, albo śmiała się z niego, że piszczy jak dziewczyna, ilekroć ona albo Mono wypadali z kryjówki i go zaskakiwali. A on ją przedrzeźniał, kiedy nuciła przy pracy przyjemne melodyjki, które falowały jak morze.
– Czemu nucisz? – zapytał ją raz. – Co jest takiego przyjemnego w robieniu prania?
– Opowiadam sobie historyjkę – odpowiedziała wtedy.
– Historyjkę? Nuceniem? Historyjki potrzebują słów, Jando.
– Mam ją w głowie, geniuszu. To nucenie jest jak… ścieżka dźwiękowa.
– A więc piorąc cudze ubrania, opowiadasz sobie historyjkę i wymyślasz muzykę. Ależ jesteś wszechstronna, Jando. A te historyjki, niech zgadnę, są o przystojnym nastoletnim mechaniku, który potrafi wszystko naprawić i wszystko zbudować… aha, i pachnie różami.
Była tak zaskoczona, że najpierw pomyślał, że ją obraził. Ale zaraz Janda znowu się uśmiechnęła i wróciła do pocierania ubrań rękami w rękawicach wmontowanych w ściankę pojemnika z wodą mydlaną.
– Victorze Delgado, gdybym kiedykolwiek stworzyła historyjkę o tobie, byłaby prawdziwa – rzekła wtedy. – Nie pachniałbyś różami, tylko bąkami.
A potem otworzyła pojemnik i rzuciła mu w twarz mokrą koszulę. I w następnej chwili śmiała się do rozpuku, bo uchylając się przed mokrym materiałem, rzeczywiście puścił bąka. Oczywiście niechcący, przecież nigdy nie zrobiłby przy niej czegoś takiego, ale stało się.
W końcu przywarł do czegoś stopami, chwycił koszulę i cis­nął ją w stronę Jandy. Dziewczyna nadal się śmiała. Z łatwością zrobiła unik i chwilę później Victor odpływał jednym z korytarzy, upokorzony, a mimo to roześmiany w duchu.
Pamiętał, że wtedy narobiła sobie kłopotów. Z pojemnika wydostała się woda i zebranie jej z powietrza oraz załomków ścian zajęło czterem kobietom dobre dwadzieścia minut.
Powinien był wtedy to dostrzec. Powinien był się zorientować, że ich przyjaźń jest czymś więcej. Dlaczego nie spostrzegł, co oboje naprawdę czują?
Bo nigdy wcześniej tego nie doświadczyłem, powiedział sobie. Uczucia przez całe moje życie pojawiały się stopniowo i kiedy je rozpoznawałem, było już za późno, by je po­wstrzymać.
Teraz nie ma to już wielkiego znaczenia. Janda nie żyje. Tak jak ojciec.
A teraz tak samo zwracam się do Imali. Dlaczego? Bo to jest naturalne? Bo brakuje mi przyjaciółki? To nie jest flirt. A przynajmniej mam nadzieję, że na flirt nie wygląda. Mam osiemnaście lat. Imala… Ile? Dwadzieścia dwa? Dwadzieścia trzy? Jestem dla niej jak dziecko. Czy ona myśli, że flirtuję?
Na wyświetlaczu wewnątrzhełmowym pojawiła się jej twarz, wyrywając Victora z zamyślenia.
– Jeżeli masz jakieś wątpliwości, Vico, przemyślmy to.
Wzięła jego wahanie za strach.
– Nie, Imalo. Ja tylko się zastanawiam, jak to zrobić najlepiej.
Zdjął z pleców worek i wyjął z niego bańkę – nadmuchiwaną kopułę, szczelnie przywierającą do kadłuba statku. Pod jej osłoną mógł wyciąć otwór w poszyciu, nie narażając wnętrza statku na kontakt z próżnią przestrzeni kosmicznej.
Pociągnął za linkę i bańka wypełniła się powietrzem, przyjmując kopulasty kształt. Victor wsunął się do środka ze swoim workiem z narzędziami i przyssał bańkę do kadłuba.
– Cokolwiek się wydarzy, Imalo, nie przerywaj nagrywania.

 
Wesprzyj nas