Jamie Ford, którego książka Hotel słodko-gorzkich wspomnień znalazła się na liście bestsellerów “The New York Times”, napisał swoją bardzo wyczekiwaną drugą powieść.


Jej tło stanowi Seattle w okresie wielkiego kryzysu. Wyśnij i mnie to poruszająca historia dwojga wrażliwych ludzi: marzącego o lepszej przyszłości chłopca oraz uciekającej przed koszmarną przeszłością kobiety. Oboje szukają miłości, nadziei i przebaczenia.

William Eng, urodzony w Stanach Zjednoczonych chłopiec o chińskim pochodzeniu, ostatnie pięć długich lat przeżył w sierocińcu pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa w Seattle.

W dniu urodzin William wraz z innymi dziećmi zostaje zabrany na wycieczkę do kina. Na srebrnym ekranie widzi aktorkę znaną jako Willow Frost. William jest przekonany, że to jego matka, która została gwiazdą filmową. Chłopiec ucieka z sierocińca, żeby ją odnaleźć i odkrywa, że historia jej życia jest bardziej skomplikowana niż wszelkie hollywoodzkie fantazje.

***

Jeśli spodobał się wam Hotel słodko-gorzkich wspomnień, pokochacie Wyśnij i mnie. Poruszająca, przesycona wrażliwością powieść, której lektura przynosi wielką satysfakcję.
Lisa Genova

Jamie Ford jest synem Amerykanina chińskiego pochodzenia, autorem powieści Hotel słodko-gorzkich wspomnień, która trafiła na listę bestsellerów “The New York Times” i została wyróżniona nagrodą Asian-Pacific American Award for Literature. Dorastał w Seattle, obecnie mieszka w Montanie wraz z żoną i dziećmi.

Jamie Ford
Wyśnij i mnie
Przekład: Krzysztof Bednarek
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 30 września 2015


Najświętsze serca
1934

Odgłos uderzenia skórzanego paska i skrzypienie zardzewiałych sprężyn wojskowej pryczy pod wytartym materacem obudziły Williama Enga. Leżał, nie otwierając oczu, i słuchał dźwięków bosych dziecięcych stóp drepczących nerwowo po zimnej drewnianej podłodze. Słychać było strzelanie poszew energicznie ściąganych kołder, przypominające łopot żagli na wietrze. William jak zwykle uciekał myślami gdzie indziej, wyobrażał sobie, że wcale nie znajduje się w sierocińcu pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa, podczas gdy zakonnice sprawdzały stan pościeli i zaczynały bić pasem tych, którzy zmoczyli się w nocy.
Gdyby mógł, podniósłby się z pryczy i stanąłby przed nimi na baczność, tak jak pozostali, jednak jego dłonie były przywiązane – dosłownie – do ramy łóżka.
– Mówiłam wam, że to zaradzi problemowi – rzuciła siostra Briganti, zwracając się do dwóch salowych, których ciemna skóra wydawała się jeszcze ciemniejsza, kontrastując z bielą ich nakrochmalonych fartuchów.
Siostra Briganti ukuła teorię, że powodem nocnego moczenia się chłopców było nieprzyzwoite dotykanie się, w związku z czym zaczęła przywiązywać kładącym się spać podopiecznym buty do nadgarstków. Nic to nie dało, więc teraz przywiązywała im ręce do łóżek. – To cud – oświadczyła, poklepując dłonią suche prześcieradło między nogami Williama. Patrzył, jak się przeżegnała, a potem jeszcze powąchała uważnie palce, chyba po to, aby wyczuć nosem to, czego nie zobaczyła ani nie wyczuła dotykiem. Amen, pomyślał William, rozumiejąc, że jego pościel jest sucha. Doświadczenie nauczyło siostrę Briganti – zupełnie tak samo jak sieroty – zawsze spodziewać się najgorszego. Rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek, bywała rozczarowana.
Porozwiązywano chłopców, zbito ostatniego winowajcę, krzyki i płacze ucichły. Teraz William miał wreszcie prawo umyć się przed śniadaniem. Popatrzył na długi szereg identycznych szczoteczek do zębów i wiszących na haczykach myjek. Wieczorem było ich po czterdzieści, ale teraz brakowało jednego zestawu. Chłopcy natychmiast zaczęli się zastanawiać, który z kolegów uciekł.
Tommy Yuen, stwierdził William, rozglądając się po łazience. Nie było Tommy’ego, musiał zniknąć w nocy. W takim razie zostałem jedynym Chińczykiem w sierocińcu, pomyślał. Ogarnąłby go smutek i poczucie osamotnienia, ale czuł ulgę, ponieważ nie dostał lania, a poza tym myjący buzie chłopcy się uśmiechali.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Willie – odezwał się piegowaty chłopak przechodzący obok. Inni śpiewali albo gwizdali melodię urodzinowej piosenki. Był dwudziesty ósmy września 1934 roku, dwunaste urodziny Williama. Wszyscy obchodzili tego dnia urodziny, zapewne najłatwiej było ustalić taką samą datę.
Lepiej pasowałby już jedenasty listopada, myślał William. Skoro część starszych chłopców straciła ojców podczas wielkiej wojny… Albo dwudziesty dziewiąty października, rocznica „czarnego wtorku”, kiedy to w całym kraju nastały ciężkie czasy. Od wybuchu kryzysu gospodarczego liczba sierot się potroiła. Siostra Briganti wybrała jednak na dzień urodzin wszystkich pensjonariuszy rocznicę koronacji sługi bożego, papieża Leona XII. Chłopcy wspólnie obchodzili ten dzień, co oznaczało jazdę tramwajem z Laurelhurst do centrum miasta. Tam dostawali pięciocentówki z bizonem, które mogli wydać w sklepie ze słodyczami, a potem oglądali razem film dźwiękowy w Moore Theatre.
A najlepsze jest to, że w dniu urodzin, tylko w dniu urodzin, wolno nam pytać o nasze matki, myślał William.

*

Urodzinowa msza była zawsze najdłuższa w całym roku, dłuższa nawet od wigilijnej. William bardzo się starał nie wiercić, tylko siedzieć i słuchać księdza Bartholomew, który opowiadał i opowiadał, i jeszcze raz opowiadał, i w kółko, o Maryi. Zupełnie jakby jej postać mogła odwrócić uwagę chłopców od ich wielkiego święta. Po drugiej stronie kościoła siedziały dziewczęta. Było im obojętne, że chłopcy mieli wkrótce jedyny raz w roku opuścić sierociniec, a może strasznie im zazdrościły. W każdym razie opowieści o Matce Bożej rozpraszały tylko najmłodszych, którzy przebywali w zakładzie od niedawna i w większości nie byli prawdziwymi sierotami; przynajmniej nie w takim sensie jak sierotka Annie ze słuchowisk radiowych czy oglądanych w niedziele komiksów. W przeciwieństwie do owej rozczochranej dziewczynki, która w obliczu każdego nieszczęścia wykrzykiwała „O rany!”, większość chłopców i dziewcząt przebywających stale w sierocińcu pod wezwaniem serca Jezusa miała rodziców. Gdzieś, ale jeśli nawet wiadomo było gdzie, nie byli oni w stanie wyżywić i obuć swoich dzieci. Z takiego powodu trafił do nas Dante Grimaldi, pomyślał William, rozglądając się po kaplicy. Ojciec Dantego zginął w wypadku podczas wyrębu lasu, a wtedy matka chłopca zostawiła go bawiącego się zabawkami w sklepie Wonder Store, tym wielkim domu handlowym Woolwortha na Third Avenue. Zniknęła i więcej się nie pokazała. Sunny Sixkiller widział swoją mamę po raz ostatni w dziale dziecięcym nowej biblioteki Carnegie w Snohomish. Charlotte Rigg znaleziono podczas deszczu; siedziała na marmurowych stopniach u stóp katedry św. Jakuba. Plotka głosiła, że babcia dziewczynki zapaliła w jej intencji świecę, a nawet poszła do spowiedzi, po czym wymknęła się z kościoła bocznymi drzwiami. Byli też inni, szczęśliwcy: ci, których matki same przyjechały i podpisały stosiki wystukanych na maszynie przez kalkę dokumentów, powierzając swoje dzieci siostrom misjonarkom Najświętszego Serca Pana Jezusa albo stojącemu po sąsiedzku domowi małego dziecka pod wezwaniem św. Pawła. Matki te zawsze obiecywały, że po tygodniu przyjadą w odwiedziny. Czasami rzeczywiście to robiły, ale częściej ów tydzień przeciągał się do miesiąca, w niektórych przypadkach – do roku albo nawet matka nie pojawiała się już nigdy. Niezależnie od tego zawsze obiecywała wcześniej, biorąc na świadków siostrę Briganti i Pana Boga, że wróci.
Po komunii William stanął wraz z innymi w kolejce przed sekretariatem szkoły; pozbawiony smaku opłatek nie chciał mu się odkleić od podniebienia. Co roku matka Angelini, przeorysza, oceniała chłopców pod względem fizycznym i duchowym. Jeśli zdali egzamin, wolno im się było pokazać publicznie. William starał się nie krzywić ani nie okazywać zbyt wielkiego podniecenia. Przybrał radosny wyraz twarzy i próbował wyglądać godnie, naśladował pozytywne, pełne nadziei uśmiechy innych. Nagle przypomniało mu się, jak on sam zobaczył swoją matkę po raz ostatni. Znajdowała się w wannie, w wynajętym przez nią apartamencie w starym hotelu Bush. William obudził się i poszedł wziąć sobie szklankę wody. Nagle zorientował się, że jego mama od kilku godzin tkwi w łazience. Odczekał parę minut, ale kiedy zobaczył, że właśnie minęła północ, zajrzał w końcu przez zardzewiałą dziurkę od klucza. Wydawało się, że jego matka śpi w wyposażonej w szponiaste nogi wannie: jej twarz skierowana była ku drzwiom, pasmo mokrych czarnych włosów przykleiło się do policzka, przybierając kształt znaku zapytania. Jedna ręka zwieszała się poza wannę, z palca kapały powoli na podłogę krople wody. Scenę tę oświetlała pojedyncza żarówka pod sufitem, migotała w rytm podmuchów wiatru. William zaczął wołać do matki, potem uderzać pięściami w drzwi, ale się nie poruszyła. Przebiegł więc na drugą stronę ulicy, gdzie nad swoim gabinetem mieszkał lekarz. Doktor Luke wyważył drzwi łazienki i owinąwszy matkę Williama ręcznikami, zniósł ją z piętra na parter, a potem przeniósł do taksówki. Pojechali do szpitala Opatrzności Bożej.
Zostawił mnie samego, pomyślał William, przypominając sobie wirującą różową wodę, która z gulgotem wypływała z wanny. Na jej dnie leżało białe mydło i pojedyncza lakierowana pałeczka do jedzenia o błyszczącym szerszym końcu, wyłożonym masą perłową. Cieńszy koniec pałeczki wyglądał na ostry; William zastanawiał się, co ta pałeczka robi w wannie…
– Możesz już wchodzić, Willie – odezwała się siostra Briganti, strzelając palcami.
William przytrzymał drzwi wychodzącemu Sunny’emu, którego policzki były czerwone jak piwonie, a rękawy koszuli – mokre i zasmarkane.
– Teraz ty, Will – na wpół chlipnął, na wpół mruknął cicho. Ściskał w ręku list; zgniótł nagle kopertę, jakby miał go wyrzucić, zreflektował się jednak i schował list do tylnej kieszeni spodni.
– Co tam jest napisane? – spytał jeden z kolegów, ale Sunny pokręcił tylko głową i odszedł, wbijając wzrok w podłogę. Rzadko otrzymywali listy od rodziców, i nie dlatego, że nie przychodziły. Przychodziły, jednak zakonnice nie przekazywały ich chłopcom. Przetrzymywały je i wydawały jako nagrody za dobre sprawowanie lub jako drogocenne prezenty urodzinowe. Jedne z tych listów były lepsze, inne gorsze: niektóre dodawały otuchy, budząc myśli o rodzinie, która wciąż czuła łączność ze swoim synem, inne jak gdyby stanowiły pisemne pokwitowanie kolejnego roku przeżytego w samotności.
Matka Angelini uśmiechała się, ale witrażowe okno za jej dębowym biurkiem było otwarte i do pomieszczenia wpadał zimny wiatr. William wszedł do środka i usiadł; jedyne ciepło, jakie w tej chwili czuł, pochodziło z siedzenia obitego skórą krzesła, na którym chwilę wcześniej siedział jego poprzednik, do niedawna pełen nadziei.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – odezwała się matka Angelini, podczas gdy jej pomarszczone, cienkie jak nogi pająka palce przewracały kartki opasłej księgi. – Jak się dzisiaj miewasz… Williamie? – Stara zakonnica podniosła wzrok znad brudnych okularów. – To twoje piąte urodziny u nas, prawda? Do której księgi Pisma Świętego w takim razie doszedłeś?
Matka Angelini zawsze pytała o nazwę księgi Pisma odpowiadającej wiekowi wychowanka. William zaczął jak najszybciej wymieniać głośno kolejne księgi Septuaginty:
– Rodzaju, Wyjścia, Kapłańska… – do Drugiej Księgi Królewskiej. William zapamiętał ich kolejność tylko do Księgi Judyty, ponieważ oznaczała ona wiek osiemnastu lat, w którym zostanie wypuszczony z sierocińca. Dla niego była to księga jego własnego wyjścia, uwolnienia, czytał ją więc wielokrotnie. Z czasem zaczął wyobrażać sobie Judytę jako swoją przodkinię. Była bohaterską wdową, której życie miało tragiczny przebieg. Zalecało się do niej wielu, lecz ona nie wyszła za mąż po raz drugi. William czytał tę księgę również dlatego, że była ona półoficjalna, tylko na wpół kanoniczna, stanowiła jakby bardziej przypowieść niż prawdziwy opis – kojarzyła mu się z zasłyszanymi historiami o jego matce, która od tak dawna nie dawała znaku życia.
– Pięknie, pięknie, panie Williamie – pochwaliła matka Angelini. – Dobrze wyrecytowałeś. Dwanaście lat to wspaniały wiek, przedsmak dorosłości, odpowiedzialności. Nie myśl o sobie jako o nastolatku. Myśl, że jesteś młodym mężczyzną. To stosowniejsze, nie sądzisz?
William przytaknął, wdychając woń przesiąkniętej deszczem wełny i rozgrzewającej maści mentolowej. Starał się zdusić w sobie nadzieję na choćby nędzną pocztówkę. Nie udało mu się.
– No cóż, wiem, że większość was niecierpliwie wygląda słów ze świata, wieści, że niezbadane wyroki Pana pobłogosławiły waszych rodziców pracą – zaczęła łagodnym głosem zakonnica, potrząsając głową. Skóra poniżej jej brody trzęsła się jak korale indyka. – Dachem nad głową, chlebem i ciepłym piecem – kontynuowała. – Zapowiedzi, że ktoś może po was przyjechać. Ale… – Stara matka Angelini wpatrywała się w trzymaną księgę. – Wiemy, że w twojej sytuacji to niemożliwe, kochany. Prawda?
Z tego, co mi wiadomo, to chyba nie, myślał William. Skinął głową, przełykając z trudem.
– Tak, matko przeoryszo. Jednak skoro dzisiaj są moje urodziny, chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej. Mam mnóstwo wspomnień z okresu, kiedy byłem mały. Nikt mi do tej pory nie powiedział, co się z nią stało.
Kiedy ostatni raz widział mamę, miał siedem lat. „Niedługo wrócę” – wyszeptała niewyraźnie, gdy doktor wynosił ją przez drzwi. A przynajmniej tak się Williamowi wydawało. Za to z całą pewnością następnego dnia pojawił się olbrzymi jak góra policjant. Zjadł całą garść upieczonych przez mamę Williama ciasteczek maślanych z migdałami i cierpliwie czekał, aż William się spakuje. Potem William wdrapał się do bocznego wózka motocykla, którym przyjechał policjant, a ten zawiózł go do specjalnego przejściowego domu dla sierot. William pomachał z kosza motocykla dawnym kolegom, jak gdyby płynął hydroplanem podczas parady z okazji odbywającego się co roku w Seattle festiwalu Golden Potlatch. Nie wiedział, że macha im na pożegnanie. Tydzień później przyjechały zakonnice i zabrały go do sierocińca. Gdybym wiedział, że już nigdy nie zobaczę swojego mieszkania, zabrałbym ze sobą niektóre zabawki, a przynajmniej jedną z fotografii, myślał.
Starał się nie wpatrywać w matkę Angelini, która dotknęła nagle językiem kącika ust. Przeczytała w księdze jakiś zapisek i jeszcze przyklejoną do kartki mniejszą karteczkę opatrzoną poważnie wyglądającą pieczęcią.
– Williamie, osiągnąłeś już dostateczny wiek, więc powiem ci to, co mogę ci powiedzieć, choć z bólem serca – oznajmiła zakonnica.
Powie, że moja matka nie żyje, pomyślał beznamiętnie William. Już przed laty pogodził się z faktem, że tak zapewne jest. Po tym, kiedy mu oznajmili, że jej stan się pogorszył i że nigdy nie wróci ze szpitala. Akceptował także to, że jego ojciec na zawsze pozostanie nieznany.
Williamowi już wcześniej nie wolno było o nim wspominać.
– Z tego, co wiemy, twoja matka była tancerką w klubie Wah Mee, całkiem popularną tancerką. Pewnego dnia próbowała się otruć zupą z przepękli i nasion marchwi. Nie podziałało, więc zamknęła się w łazience i dokonała próby…
Próby? Mama była piosenkarką i tancerką, ale jakiej próby dokonała?
– Nie rozumiem – szepnął William, nie mając pewności, czy chce się dowiedzieć więcej.
– Williamie, twoja biedna matka została szybko przewieziona do szpitala, jednak tam musiała czekać przez kilka godzin. Kiedy się nią w końcu zajęli, lekarz dyżurny miał wątpliwości, czy przyjąć Azjatkę, w dodatku o reputacji twojej matki. Przekazał ją więc do dawnego hotelu Perry.
William zamrugał powiekami, mniej więcej domyślając się, o co chodzi. Wiedział, gdzie znajduje się budynek hotelu Perry. Bawił się nawet w berka na rogu Boren Avenue i Madison Street. Bał się złowieszczo wyglądającego gmaszyska, jeszcze zanim powprawiano w jego okna kraty i przemianowano je na zakład psychiatryczny Cabrini.
– Obawiam się, że twoja matka nigdy stamtąd nie wyszła – zakończyła przeorysza, zatrzaskując księgę.
Kiedy William dotarł wreszcie do Moore Theatre przy Second Avenue, młodsi chłopcy zdążyli już zapomnieć o matkach i ojcach. Podekscytowani, powydawali swoje pięciocentówki na batony albo garście cukierków. Parę minut później byli umorusani i zlizywali roztopioną czekoladę z kolejnych palców.
W tym czasie William z wielkim wysiłkiem starał się otrząsnąć z myśli o swojej mamie, spędzającej ostatnie lata życia w zamkniętym zakładzie dla obłąkanych, w domu wariatów. Pewnego razu siostra Briganti powiedziała, że sam skończy w takim miejscu, jeśli będzie za dużo dumał. Może właśnie to przydarzyło się mamie? Tęsknił za nią, chodząc po holu kina i oglądając filmowe plakaty. Pamiętał, że kiedyś mama zabierała go do fotoplastykonów i malutkich starych kin, gdzie nowi, niezamożni właściciele wyświetlali nieme filmy. Pamiętał dotyk jej ramienia, kiedy obejmowała go i raczyła cichymi opowieściami o jego dziadku i babci, gwiazdach chińskich oper.
William się nie spieszył. Rozglądał się wśród marmurowych kolumn holu i starał się cieszyć chwilą, chciwie ściskając otrzymaną srebrzystą monetę. Nauczył się z minionych lat, żeby zachować ją nieco dłużej i wdychać aromat topiącego się masła, słuchać, jak pękają ziarna kukurydzy. Odnalazł Sunny’ego i wspólnie złożyli się na wiaderko prażonej kukurydzy i pomarańczowy napój gazowany. Czekając, aż zostanie skierowany do swojego rzędu i fotela, zwrócił uwagę na całe setki innych chłopców z najrozmaitszych zakonnych ochronek, domów dziecka i zakładów poprawczych. Odziani w postrzępione, spłowiałe mundurki wydawali się skurczeni. Stali nieruchomo w kolejce, szmaciarze o poszarzałych twarzach, jakby ktoś ich namalował. Mundurki innych chłopców przywodziły na myśl więzienne drelichy. William czuł się przy nich przesadnie wystrojony, choć miał na sobie źle dobraną marynarkę i używane pumpy zwieszające się całe dwadzieścia centymetrów poniżej kolan. Popijał z butelki napój, czując, że jego gardło ściska czarny jedwabny węzełek, który z trudem można było uznać za muszkę. Mimo wszelkich różnic, wszyscy tłoczący się przed wejściem do sali chłopcy patrzyli przed siebie z takim samym podnieceniem. Jak większość chłopców z jego sierocińca, William miał nadzieję zobaczyć Sucharki w kształcie zwierząt albo jakiś przerażający film w rodzaju Białego zombie – szczególnie że podobno w przypadku tego ostatniego Broadway Theatre ofiarowywał dziesięć dolarów każdej kobiecie, która przesiedzi cały seans o północy i ani razu nie krzyknie. Zakonnice zdecydowały jednak niestety, że lepszą pożywką dla chłonnych młodych umysłów będzie Cimarron.
O rany, pomyślał William. I tak z radością zapomnę o wszystkim i obejrzę cokolwiek, nawet krótki film niemy. Sunny nie okazywał jednak entuzjazmu.
Jaskrawoczerwone drzwi wreszcie się otworzyły, a wtedy siostra Briganti oparła dłoń na ramieniu Williama i pospiesznie skierowała go wraz z Sunnym ku wykupionym miejscom.
– Bądźcie grzeczni, i cokolwiek będziecie robić, nie hałasujcie. Nie rozmawiajcie i nie patrzcie na pracowników kina – przykazała szeptem.
William skinął głową, chociaż nie rozumiał, o co jej chodzi – aż do chwili, kiedy spojrzał w górę i zobaczył, że balkon wypełniają ciemnoskórzy chłopcy; było też paru Indian, jak Sunny. Czy ja jestem kolorowy? – zastanawiał się. A jeśli tak, to jakiego jestem koloru? Pojadał na przemian z Sunnym kukurydzę, zagłębiwszy się w purpurowym aksamitnym fotelu.
Światełka przy podłodze pociemniały, odsłonięto pluszową kurtynę i odezwały się dźwięki pianoli. Akompaniowała czarno-białym kreskówkom o Betty Boop i Barnacle’u Billu. William wiedział, że dla najmłodszych chłopców była to najlepsza część seansu. Niektórzy z nich ledwie zdołają dotrwać do końca musicalu Movietone Follies. Prześpią większą część pełnometrażowego filmu, śniąc kolorowe sny.

 
Wesprzyj nas