Praga końca XIX wieku. Napięcia między złaknionymi niepodległości Czechami a niemieckojęzyczną ludnością stają się trudne do wytrzymania. Modernizacja żydowskiej dzielnicy, Josefova, przyczynia się do zniszczenia średniowiecznej zabudowy Pragi…


W tym zamęcie przemierza miasto Lord Mord – uzależniony od absyntu i narkotyków gruźlik, wyrzutek z kompletnym bzikiem na punkcie starych budynków. Postanawia kupić dom na Josefovie i rzucić wyzwanie biurokratom z urzędu miasta.

Tymczasem nocami nawiedza Pragę mityczny potwór, Kleinfleisch. Czy to on morduje prostytutki? Pewnej nocy znika także kochanka Lorda, a on sam zostaje wessany w wir wydarzeń…

Oszałamiająca mieszanka tajemnicy, krwawej historii i grozy gotyckiej powieści.

Miloš Urban (urodzony w 1967 roku w Sokolovie, czeski pisarz, tłumacz i redaktor. Autor kilkunastu powieści i opowiadań. Autor cieszy się uznaniem miłośników nowoczesnej powieści gotyckiej, a jego najbardziej znane dzieło w tym gatunku to Sedmikostelí (Siedem kościołów). Urban za książkę Hastrman (2001) otrzymał prestiżową nagrodę Magnesia Litera w kategorii Proza.

Katarzyna Kępka-Falska – z zamiłowania i wykształcenia bohemistka, redaktorka i tłumaczka literatury czeskiej. Studiowała na Uniwersytecie Warszawskim i Uniwersytecie Karola w Pradze. Pracuje jako redaktor w wydawnictwie Świat Literacki/ Czuły Barbarzyńca Press. Tłumaczyła m.in. Bohumila Hrabala (redagowała także polskie edycje jego książek) oraz Miloša Urbana.

Miloš Urban
Lord Mord
Przekład: Katarzyna Kępka-Falska
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 15 października 2015

Prolog I

Nowe zjawiska i nowe burze wciąż niepokoją królewskie miasto Pragę.
Jej dobra sława odeszła już niemal w niepamięć, tak więc Praga jawi się dziś jako jedno z najbardziej zacofanych, najuboższych w inteligencję miast. Ba, nawet gorzej, Praga, dając zły przykład, staje się nieomal jakąś zarazą, cuchnącym gniazdem wszelkiego bezguścia i zuchwałego barbarzyństwa, jej epidemiczny smród zaś zaczyna opanowywać najpiękniejsze stare miasta królestwa.
Nawet cudzoziemcy nie kryją już swego zdania, a ludzie miłujący nasz naród i mający dla niego zrozumienie wyjeżdżają z niegdyś tak ukochanego miasta zapewne na zawsze, głosząc, że na to samobójcze dzieło bez bólu patrzeć nie mogą i nie będą. „Na litość boską, co się u was dzieje? Kto to sprawił? To pewnie znowu ci wasi Niemcy!”. Ze wstydu i w konwulsjach skręca się pióro, kiedy poza granicami ma wyjaśniać: nie Niemcy, ale nasi właśni ludzie, wróg ze wszystkich wrogów najgorszy! Ponieważ – akurat tego Niemcom nie można odmówić – dopóki stali na czele naszej gminy, nikt nie dopuszczał się takiego okrucieństwa. A Praga, ta sławna, ta królewska, ta zabytkowa, o stu wieżach, Praga złota, „gdzie nie ma kamienia, który by nie został uświęcony krwią naszych przodków” – ale też nie ma kamienia, na który by się rada miejska nie ośmieliła podnieść swej asenizacyjnej siekiery – ta Praga wciąż jeszcze nie jest świadoma swego barbarzyńskiego dzieła, ciągle pustoszy i dopuszcza się wandalizmu, i nie ma tygodnia, a nawet dnia, żeby człowiek nie brał gazety do rąk ze strachem, czy nie przeczyta w niej znowu, że jakiś „geniusz” za zgodą całej rady przedstawił nowy projekt i grozi, iż podłoży ładunek wybuchowy również w tych miejscach, które po tylu burzach i protestach uważano za nietykalne: wieża mostowa, cmentarz żydowski, synagoga, przebicie szerokiej ulicy z Rynku Staromiejskiego nad Wełtawę, zburzenie domów po północnej stronie Rynku Staromiejskiego, przebicie tunelu w skale wyszehradzkiej!
Vilém Mrštík, Bestia triumphans
(1897, fragment zmieniony)

Prolog II

Obudziło mnie walenie w drzwi mieszkania. Rozejrzałem się po pokoju, byłem u siebie, na szczęście, a jasny dzień udzielił mi drugiego błogosławieństwa.
Chwała Bogu. Zawołałem: „Proszę” i nie poznałem swojego głosu. Odkaszlnąłem. Wstrząsnął mną kaszel i jakimś cudem go powstrzymałem, z rana człowieka zaskakuje, w ciągu dnia męczy, a wieczorem zmusza do przewartościowania wszystkiego. Powietrze było stęchłe, ale wpuszczenie świeżego przez okno mogło być jeszcze gorsze, oskrzela to delikatny organ. Do mieszkania ktoś wszedł, sądząc po krokach – dozorca. Zapukał i otworzył drzwi sypialni, wcześniej nie zajrzał do środka. W razie gdybym miał gościa. Nie miałem. A więc wszedł. Przeprosił za zuchwałość, ale przecież nie było zamknięte…
Zapytałem, czego chce. Potrząsnął głową, spuścił wzrok, skulił ramiona. Aha, ktoś przyszedł, pewnie stoi na zewnątrz. Skinąłem, żeby go wpuścił. Wyszedł niepostrzeżenie, ale wcześniej żwawo podał mi szklankę wody. Bystry człowiek, szkoda, że znikł. Ponieważ wszedł ktoś inny. Dwie czarne zjawy, bez głów i bez oczu, bez widzialnych ciał. Wpłynęły do pokoju, jedna od drugiej nie do odróżnienia, i stanęły przy łóżku. Dozorca zamknął za sobą, a ja zostałem sam z tymi straszydłami.
Najpierw przyszło mi do głowy, że to czyjeś czarne dusze. Były w żałobie, obie z czarną woalką na twarzy. Jedna miała na głowie wielki, czarny kapelusz, druga – trochę mniejszy. Ta pierwsza niosła bukiet czarnych róż, w rzeczywistości były ciemnoczerwone, druga zaś – bukiet jasnoczerwony, przewiązany czarną wstążką. Bolała mnie głowa, przełyk chłodziła mi zimna woda, oskrzelami wstrząsał powstrzymywany kaszel, a myśli opanowała ciekawość, jak niezwykła może być śmierć. Tylko nie wiedziałem, czyja to śmierć.
Kapelusz poruszył się, głowa pod nim się kręciła i zobaczyłem pasmo jasnych włosów. Woalka zafalowała, przeszło przez nią westchnienie, ale bez głosu. Ręka w czarnej rękawiczce wskazała na krzesło obok łóżka. Na siedzeniu leżał wysoki cylinder, na oparciu wisiały wyprasowane spodnie z lamówkami. Dozorca przyniósł je wczoraj, a mi w nocy udało się nawet ich nie dotknąć. Touché. Jedna z kobiet odłożyła bukiet na pierzynę, doszła do bieliźniarki, otworzyła szufladę, wybrała którąś z białych koszul, parę białych kalesonów, długie czarne skarpety oraz podwiązki do nich i położyła mi to na łóżko.
Potem przypomniałem sobie, po co to wszystko.
I że śmierć już była – przed wszystkimi innymi.
A to jej następstwo.
Poprosiłem kobiety, żeby się odwróciły, i zrobiły to bez słowa. Wysikałem się do nocnika. Włożyłem bieliznę i spodnie, zamrugałem oczami przed lustrem, opłukałem się w porcelanowej umywalce, proszkiem umyłem zęby, przejechałem ręką po twarzy – ujdzie – i spryskałem się perfumami z flakonu. Z szafy przyniosły mi kamizelę i frak, ta w mniejszym kapeluszu je zapięła, ale przypomniałem jej, że frak zostawia się niezapięty. Uczesałem przedziałek i przygładziłem wąsy przed lustrem, wsunąłem do kieszeni chusteczkę do nosa, wsadziłem do prawego oczodołu złotą oprawkę monokla, a na głowę wcisnąłem wypucowany cylinder. Rozejrzałem się za swoim zegarkiem, nie było go jednak w żadnej z kieszeni.
– Na śniadanie chyba nie zdążymy – powiedziałem pro forma, żeby przełamać ciszę.
– Wiedziałam, że zaśpisz – stwierdziła jedna.
– Że zaśpisz specjalnie – dodała druga – żebyś nie musiał tam iść.
Potem z obu stron chwyciły mnie za przedramiona. Wyprowadziły mnie z mieszkania przed dom. Byłem im wdzięczny, że przez całą drogę do kaplicy cmentarnej miały woalki na twarzach i że nikt nie widzi, z kim przechadzam się po Starym Mieście. Niektórzy mogliby rozpoznać moje towarzyszki.
Obrzęd trwał krótko. Ksiądz dobrze wiedział, jaki nieboszczyk idzie dziś pod ziemię i kto przyszedł go pożegnać. A był to dobry ksiądz, wszystkich mierzył jedną miarą.
Dziewczyny, które się sprzedawały w Židach, były różnego wyznania. Rosina Weinerová, o ile mogłem sobie przypomnieć, nigdy nie mówiła ani o Bogu, ani o Miłosierdziu, ani o Opatrzności. Cieszyłem się, że mogliśmy ją pochować na cmentarzu, nie za nim. Skromny grób pod murem. Oderwałem jeden pąk z czarnego i jeden z czerwonego bukietu i oba rzuciłem w dół, na trumnę.
Stypy nie było, do domu każdy wracał sam. Praga huczała, po ulicy biegały dzieci, które goniły za jakąś zabawką. Nie można było rozpoznać, co to właściwie jest, wszystko działo się zbyt szybko. Zaszedłem do kawiarni Karpelesa, wisiał tam na ścianie taki zegar jak na dworcu. Do dwunastej czytałem czeskie i niemieckie gazety, pijąc jedną kawę za drugą. Po południu Karpeles przyniósł mi kanapkę z sałatką włoską i praską szynką, którą nazywał „wiedeńską”, a do niej wielki dzbanek piwa z szynku obok.
Poprosiłem go jeszcze o gorzałkę. Skoro już obchodzę tę żałobę. Postawił ją przede mną pod warunkiem, że nie będzie musiał ze mną pić.

I
Bestia triumphans; dwie dziewczyny

Stałem między drzewami na błoniach na Letnej – przedwieczorny spacer nad Pragą. Było jeszcze dość jasno i nie znajdowałem się tam sam. Kilka kroków ode mnie rozłożył swoje rzeczy fotograf, postawił niski trójnogi statyw, na nim umocował drewnianą skrzynkę, coś przy niej majsterkował, coś do niej przykręcał, wyglądało to jak korba od katarynki.
Potem coś powiedział, nie do mnie, tylko do siebie samego. Zerknął na zegarek kieszonkowy, nachylił się do aparatu i zaczął kręcić korbą. Włożyłem monokl do oka i tak jak on spojrzałem nad krawędzią. Rzeka była spokojna, z prądem płynęły cztery szerokie tratwy, a z drugiej strony, kierując się ku mostowi Rudolfa, mijał je długi, niski, pomalowany na pstrokato parowiec z czerwonym dziobem, brązowym śródokręciem i wypłowiałą różową rufą. Łódki rybackie dzieliły powierzchnię wody z kaczkami, mewami i łabędziami, sieci i wędki pozarzucane były we wszystkich kierunkach, z przygarbionymi rybakami pykającymi fajki i jednym wyprostowanym młodzieńcem w ciemnej czapce, który sikał do Wełtawy i nic sobie nie robił z przewożących pasażerów i ładunek promów, które krążyły bez przerwy od brzegu do brzegu, ponieważ do filarów wież i lin mostu Franciszka Józefa jest zewsząd daleko.
Po tej stronie rzeki zboczem piął się w górę do zamku wagon napędzanej wodą kolejki linowej, podczas gdy drugi zjeżdżał w dół, a ponieważ ze swojego miejsca nie widziałem szosy pod wzgórzem, wydawało się, że kolejka lada chwila zatrzyma się na rzece i niezauważalnie wmiesza między parowce.
Spojrzałem w prawo. Do mostu Rudolfa z miejsca, w którym się znajdowałem, było jeszcze dalej niż do wielkiego mostu, budowę nowego dopiero planowano i nie były to wizje ograniczone, architekci chcieli wedrzeć się w Żydowskie Miasto niczym strzała z łuku, ale – jak mieliśmy się wszyscy przekonać – nie będzie to strzała Amora. Zwykła przeprawa już nie wystarcza metropolii. Pychówki kursują od brzegu do brzegu jak wahadło nakręconego zegara i nie zatrzymują się z zapalonymi lampami, dopóki na praskich wieżach nie wybije północ.
Zerknąłem na Lagunę i młyny za nią po prawej, potem obejrzałem cały Josefov, wschodnie i – kawałek dalej – zachodnie Židy, wieżę ratusza, spadzisty dach synagogi Staronowej i łagodny szczyt synagogi Wysokiej, i patrzyłem jeszcze dalej, aż za granicę getta, gdzie gromada żydowskich domków tłoczyła się wokół kościoła Świętego Ducha jak kury wokół koguta, z przyjemnością przebiegałem wzrokiem po spiczastych strzechach budynków i olbrzymich dachach składów węgla, magazynów ziemniaków i innych ruder, sprawiały mi radość daszki manufaktur i szop, podobnie jak tysiące kominów, niektóre z nich były grube niczym podniesiona armata wojskowa, inne były „koszerne”, z deklem lub żydowskim kapeluszem na górze, kolejne zwężały się ku górze i odchylały z wiatrem, sterczały z dachów lub prosto z podmurówek, opierały się o domy, jakby ledwie zipały, a poodłupywane ściany cegielni, stolarni, garbarni i browarów podtrzymywały je już od wielu lat. Za kominami, jak na płótnie malarskim w prześwitach, strzelały w górę dachy i wieże kościołów Starego Miasta, a jeszcze dalej można było się domyślać nowomiejskiego labiryn tu z dopiero co wybudowanymi kanciastymi olbrzymami, czynszowymi kamienicami samotnie stojącymi na pochyłych łąkach, polach i terenach winnic, czekającymi na to, aż do ich szpaleru przylepią kolejny mieszkalny pałac czasów nowożytnych.
Zza stada mew oglądałem przeciwległy brzeg.
Ten bliższy obraz był zupełnie jasny, mgła tym razem ominęła Pragę. Z komina parowca skośnie w górę wznosiły się kłęby białego dymu, wijąc się wysoko i daleko, aż gdzieś ponad karlińskie łąki i poligon wojskowy pod Invalidovną. Nad Poříčim wisiała jednak pomarańczowobrązowa chmura, była nisko i zaburzała niezmącony widok na dzielnicę Pertrską. Tuż pod chmurą stały naprzeciw siebie dwie patentowane mechaniczne koparki, dokładnie te, które niedawno przy łomocie muzyki na instrumenty dęte zaprezentowano na krajowej wystawie jubileuszowej jako boże błogosławieństwo dla austro-węgierskiego mocarstwa, dla jego przemysłowej, kierującej się rozumem i zdrowym sceptycyzmem północy. Wtedy nie umiałem sobie wyobrazić, co te dwa monstra potrafią. Były do siebie podobne, ale tak jak dalecy krewni. Jedna maszyna burzyła stare domy, druga wykopywała fundamenty pod nowe. Potrafiły pracować niewiarygodnie czysto i szybko.
Budowlane wynalazki były popularne i wszędzie ich pożądano, podróżowały na specjalnych wagonach kolejowych po ospałym czeskim kraju i wkrótce zmieniły go w tętniące życiem mrowisko. Potem wróciły do Pragi, odkupił je związek firm przeprowadzających asenizację. A Praga chętnie dawała się obgryzać tym dwóm żelaznym bestiom, pozwoliła im nawet przeniknąć do swojego starego, żywego serca i cieszyła się, że dostanie organ nowy, że tylko dzięki temu może przeżyć i pozostać w Europie XX wieku.
Niewielu z nas patrzyło na to inaczej i dostrzegało inne rzeczy – że Żydowskie Miasto nigdy dotąd tak nie cierpiało i nigdy nie przyjmowało swojej zagłady z takim spokojem i pokorą, całkiem z nią pogodzone i akceptujące wizje, które odmalowywali przed nim radni i przedsiębiorcy. Zauważyłem, że mężczyzna obok mnie ciągle kręci korbą, ale swojej skrzynki nie zwraca już w kierunku miasta, lecz w moim.
Uchyliłem kapelusza, ukłoniłem się i w wyniku nagłego skłonu dostałem ataku kaszlu.
Nie da się z góry określić, kiedy przyjdzie taki atak. Ten był męczący i zdradliwy, dusiłem się. Krztusiłem się śluzem, po czym przełykałem ślinę i próbowałem powstrzymać wymioty. Praski pył potrafi boleśnie wedrzeć się do wnętrzności przewodu pokarmowego i układu oddechowego. Chusteczkę trzymałem jak zwykle w ręku i zaraz potem przy ustach, następnie starannie ją obejrzałem, jak mi radził doktor. Na białej satynie tylko wilgotna szarość, kawałki flegmy, w zasadzie dla nikogo niewidoczne, a mimo to my, którzy kaszlemy urywanie i krwawo, musimy je widzieć.
Na szczęście ani śladu czerwonego. Zmoczyłem chusteczkę, wsunąłem z powrotem monokl do prawego oka i odwróciłem się, by odejść. Uniosłem kapelusz przed damą w złoto-niebieskiej sukni, z talią osy i kloszową spódnicą w stylu hiszpańskim, ale nie była to dama, wszystko sztuczne, co wiedziałem już na pierwszy rzut oka: ten zmysłowy podwójny podbródek i spojrzenie przez rzęsy, te ciężkie nogi w śmiesznie małych pantofelkach pod skrajem spódnicy, ta ukryta turniura, kilkakrotnie powiększająca jej pupę. Zatrzymała się, może mnie trochę znała, i rzuciła moje imię towarzyszce, z którą szła pod rękę, jej znajoma była ciemniejsza i przede wszystkim młodsza, szczupła, wręcz koścista, trochę jak chłopak, gdyby nie ta spódnica, z zabawnym kapelusikiem w kształcie pagody na uniesionej głowie, ale nie miałem kiedy z nimi porozmawiać, a cóż dopiero się zadać. Letná mnie dusiła, w oskrzelach łoskotało jak w starym kotle, a przez łojowate powietrze nie mogłem myśleć. Skinąłem po raz drugi i pospieszyłem przez park do drogi, aby zatrzymać dorożkę, uważałem, żeby mnie nie uderzył w nos koński smród, i szybko wróciłem do tej części miasta, w której mi było dobrze – tylko kilka kroków od miejsc, gdzie z buchaniem pary, smrodem oleju i entuzjazmem Verne’a pracowały wielkie, czarne maszyny burzące, którymi kierowali słabi, malusieńcy mężczyźni.
Uciekłem z Letnej jak wieśniak wystraszony przez wielkie miasto, mimo że urodziłem się w Pradze i już od dawna nie mogłem sobie wyobrazić życia gdzie indziej.
Do wsi nigdy się nie przywiązałem, miło było pojechać tam w piękną pogodę, ledwie jednak mijała sobota i już mnie ciągnęło z powrotem do miasta. Mamie to się nie podobało, według niej szlachcic należy do ziemi, którą jego przodkom nadał król, ojcu też miasto było trochę obce, mimo że uważał swoją błękitną krew raczej za brzemię, w najlepszym razie za coś zbędnego, czasem nawet za anachronizm. Ale pozwolił mi samemu zdecydować, gdzie chcę mieszkać i żyć. W rezultacie unikałem rodziców.
Dorożkarz chciał wiedzieć, gdzie zamierzam wysiąść, a ja krzyknąłem: „Friedmann!”. Zakryłem usta i nos chusteczką i słuchałem turkotu kół po starym bruku. Zaczęły się palić latarnie i to jaśniejszym światłem niż gazowe, które teraz radni wprowadzają w peryferyjnych częściach miasta, usuwając z nich przedpotopowe olejowe lampy; to światło jest natomiast nowoczesne, elektryczne, ostre i białe, o wiele lepiej oświetla brud starych ulic i nowych chodników: tych psich i kurzych gówien, gołębich i szczurzych ścierw oraz rozmaitych obrzydliwych ludzkich śmieci – jakże jasno to wszystko teraz widać.
Sięgnąłem do kieszeni po zegarek i przypomniałem sobie, że nie mam go już drugi dzień, może gdzieś go zapodziałem albo nawet zgubiłem. Albo w ten absyntowy wieczór przed pogrzebem ktoś mi go ukradł.
Wjechaliśmy przez bramę do Żydowskiego Miasta, pierwszym wjazdem od rzeki, prosto do najnędzniejszego zakątka starej Pragi, gdzie półmrok panował także w ciągu dnia, ale przez cały czas płonęły za oknami czerwone światła lamp naftowych. Niektóre z domów wciąż jeszcze opinały łańcuchy pamiętające czasy, kiedy Żydzi mogli wychodzić ze swego miasta tylko w określonych godzinach. Ale dawnych mieszkańców jest tu coraz mniej. Już kilkadziesiąt lat temu praskim Żydom pozwolono wyprowadzić się z getta, a do ich pustych domków wprowadziła się gojowska hołota ze wszystkich zakątków czeskich ziem. Przybywali nie tylko mężczyźni, ale i kobiety, te najbiedniejsze zaś, jeśli nie chciały umrzeć z głodu, stwierdzały, że nawet najbrzydsza może się sprzedać za kilka niezbędnych halerzy. Na praskim targu ciała sprzedawały pomarszczone staruszki, kościste matrony i wychudzone wielkookie dzieci, zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Praga wzdychała, jęczała i narzekała, zawodzenie parzących się ssaków rozlegało się z uliczek i podwórek Żydowskiego Miasta, a ratusz zatykał sobie uszy.
Zatrzymaliśmy się przed zielono-białym szyldem z napisem po czesku i niemiecku „Zajazd Friedmann – Wasza przyjemność i zadowolenie”, nakreślonym niezbyt schludnym pismem. Ulica śmierdziała. Za oknami na piętrze się nie świeciło, na parterze, za wielkim witrażem składającym się z nieprzezroczystych szkiełek zalanych ołowiem, jarzyło się różnobarwne światło. Podróżny łatwo mógł się pomylić i poprosić o obfitą kolację. Dostałby ją, ale razem z nią coś więcej.

 
Wesprzyj nas