Książka Erica Lichtblaua — laureata Nagrody Pulitzera — jest przełamującą milczenie i porywającą opowieścią o głęboko skrywanych kartach w historii Stanów Zjednoczonych. Niesamowite połączenie dramatu prawniczego i powieści szpiegowskiej. A wszystko wydarzyło się naprawdę.


Jest rok 1945. Ostatnie tygodnie władzy Hitlera, III Rzesza leży u stóp wolnego świata, a naziści winni niewysłowionych zbrodni wkrótce staną przed sądem. Ich czas minął.

Tymczasem, gdy tysiące ludzi wciąż jeszcze cierpi pod nazistowskim jarzmem, przy kominku w eleganckim apartamencie w Szwajcarii zasiadają ze szklaneczkami szkockiej whisky w dłoniach generał Waffen-SS Karl Wolff i Allen Dulles, przyszły szef CIA…

Soobzokov – „führer północnego Kaukazu”; Strughold – ojciec medycyny kosmicznej, a wcześniej doktor-śmierć w Dachau; rakietowy geniusz von Braun odpowiedzialny za skonstruowanie pocisków V2; architekt Holocaustu Otto von Bolschwing, wreszcie Hermine Braunsteiner, brutalna strażniczka z Majdanka przedzierzgnięta w łagodną gospodynię domową z Queens — to zaledwie kilka przykładów.

Tuż po wojnie Stany Zjednoczone zwerbowały tysiące nazistów, wśród których byli zarówno uczeni (później współtwórcy amerykańskiego programu kosmicznego), jak i całe zastępy szpiegów pracujących po obu stronach Atlantyku. Podczas zimnej wojny amerykański wywiad korzystał z usług wojennych zbrodniarzy i chronił ich, ukrywając przed światem ich makabryczną przeszłość.

Kaci Hitlera prowadzący życie szanowanych obywateli w starciu z garstką prawników i dziennikarzy, którzy dzięki wieloletniej determinacji, nękani i inwigilowani przez FBI, przeważyli w walce o prawdę, doprowadzając przed oblicze sądu wielu najgorszych zbrodniarzy, także tych winnych śmierci tysięcy Polaków.

Eric Lichtblau – urodził się w 1965 roku w Syracuse w stanie Nowy York. Przez 15 lat pracował jako dziennikarz śledczy w „Los Angeles Times”. W 2002 roku dołączył do zespołu dziennika „The New York Times” jako korespondent prasowy w Departamencie Sprawiedliwości USA. W 2006 roku wraz z redakcyjnym kolegą – Jamesem Risenem otrzymali Nagrody Pulitzera za najlepsze krajowe dziennikarstwo śledcze. Ich sprawozdanie o systemie pracy tajnych służb za czasów prezydentury George’a W. Busha rozpętało gorącą dyskusję o metodach pracy tajnych służb oraz o poszanowaniu swobód obywatelskich.
W tym samym roku reporterski duet otrzymał przyznawaną przez Uniwersytet Harvarda nagrodę Goldsmith Prize w kategorii dziennikarstwo śledcze. W 2008 roku opublikował książkę Bush’s Law:The Remaking of American Justice, w której opisał mechanizmy myślenia i działania administracji Busha. Książka spotkała się z uznaniem krytyków; recenzent „The New York Timesa” napisał o tej książce: „Wszyscy ludzie prezydenta w czasach terroru”, porównując ją do sławnego filmu o okolicznościach ujawnienia afery Watergate. Lichtblau opisywał także znane skandale polityczne, m.in.: publikacje WikiLeaks i raport Snowdena.

Eric Lichtblau zajmuje się dziennikarstwem śledczym, społecznym i historycznym. Występuje w roli konsultanta w licznych mediach informacyjnych m.in.: CNN, CSPAN, PBS, NPR, BBC. Ponadto współpracuje z różnego rodzaju instytucjami naukowymi, np. z Uniwersytetem Harvarda, Uniwersytetem Cornella czy Uniwersytetem Południowej Kalifornii.

Reporter “New York Timesa” ujawnia: USA chroniły po wojnie tysiące nazistów

Eric Lichtblau
Sąsiedzi naziści
Jak Ameryka stała się bezpiecznym schronieniem dla ludzi Hitlera
Przekład: Krzysztof Skonieczny
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 10 września 2015


1

Wyzwolenie

Wiosna 1945

Föhrenwald, obóz dla dipisów niedaleko Monachium

Gdy hitlerowcy uciekali, ich ofiary wciąż pozostawały uwięzione.
To „szczęśliwcy” — setki tysięcy osadzonych w hitlerowskich obozach koncentracyjnych Żydów, katolików, świadków Jehowy, komunistów, Romów i innych „pasożytów”, którym w jakiś sposób udało się przeżyć nazistowskie ludobójstwo. Nawet jednak po klęsce Niemiec ci, którzy przetrwali, pozostali na całe miesiące w tych samych obozach, w których wcześniej kazali im gnić naziści.
Imiona strażników się pozmieniały, a posępne swastyki zostały zastąpione przez jasne kolory unoszących się nad obozami flag zwycięskich państw sprzymierzonych, wciąż jednak otaczały ich ogrodzenia z drutu kolczastego i pilnowali uzbrojeni strażnicy. Znaleźli się w powojennym czyśćcu. Żyli w okropnych warunkach — specjalny wysłannik prezydenta USA Harry’ego S. Trumana porównał je do czasów nazistowskich.
Jacob Biber, Żyd, który przeżył hitlerowskie czystki na Ukrainie, znajdował się w tłumie przetrzymywanych w amerykańskim obozie dla dipisów w Föhrenwaldzie. „Czuliśmy się jak nikomu niepotrzebne graty — pisał o swoim uwięzieniu — ludzkie śmieci, które zrobiłyby najlepiej dla rządów świata, gdyby zniknęły”.

Warunki, w jakich w alianckich obozach dla dipisów żyli tej pamiętnej wiosny 1945 roku ci, którzy ocaleli po niemieckiej klęsce, były straszliwe. To, że w tym czasie ich hitlerowscy oprawcy rozpierzchali się po świecie, sprawia, iż pozostawienie ofiar w zamknięciu jest jeszcze bardziej oburzające. Nie napotykając zbyt wielu przeszkód, tysiące pomocników Hitlera rozpoczynało nowe życie z amerykańskimi wizami w ręku. Ucieczka nazistów wobec brutalnego potraktowania ocalałych przez wyzwolicieli alianckich to ostatnia zniewaga dla ofiar wojny.
Porażającą ironię tej sytuacji można przedstawić w formie równania matematycznego — każdy nazista, który zdołał zdobyć „złoty bilet” do Ameryki, równał się jednej osobie z alianckiego obozu dla dipisów, której się to nie udało. Trudno dostępne wizy amerykańskie były szczególnie cenne zwłaszcza w pierwszych miesiącach i latach po wojnie. W całej Europie ponad siedem milionów ludzi zostało bezpaństwowcami, ale w pierwszych trzech latach po wojnie pomimo apeli, by Amerykanie otworzyli granice, do Stanów Zjednoczonych przyjęto tylko czterdzieści tysięcy. Wskutek utrzymującego się w szeregach aliantów antysemityzmu masowo odmawiano wiz stłoczonym w obozach dla dipisów ocalałym z Holokaustu. Za to pomocnicy nazistów, a nawet służący zbrodniczemu reżimowi Hitlera członkowie SS, którzy z dumą nosili hitlerowskie mundury, mogli nierzadko dostać się do Stanów Zjednoczonych jako „uchodźcy wojenni”.
Tysiące nazistów prześlizgnęło się przez granice bez niczyjego wsparcia, z łatwością oszukując amerykański system imigracyjny. Wielu z nich otrzymało pomoc, między innymi od wyższych rangą funkcjonariuszy służb wojskowych i wywiadowczych w Pentagonie, CIA i innych agencjach, którzy wierzyli, że nowi imigranci, pomimo oczywistych związków z nazizmem, a może właśnie dzięki nim, mogą ułatwić pokonanie zagrożenia ze strony Związku Sowieckiego. Urzędnicy w Waszyngtonie lubili powtarzać, że trudno znaleźć kogoś, kto by bardziej niż naziści nienawidził Sowietów — i chcieli wykorzystać tę wrogość.
Tak więc Stany Zjednoczone stały się domem dla ludzi takich jak Jakob Reimer, Ukrainiec, który zamieszkał w Queens i dobrze zarabiał na prowadzeniu restauracji oraz sprzedaży czipsów ziemniaczanych. Przybywając do Ameryki w 1952 roku, Reimer określił siebie jako niemieckiego jeńca wojennego, który w latach wojny pracował w biurze. Z jego oficjalnej biografii usunięto znacznie drastyczniejsze szczegóły dotyczące służby wojskowej. Był bowiem odznaczanym oficerem SS, pacyfikował żydowskie wioski, a także szkolił nazistowskich wartowników w obozie w Trawnikach. Amerykańskie służby imigracyjne nie nalegały, by wyjaśnił, co robił podczas wojny, a on nie zamierzał się tym chwalić. Dostał wizę niemal bez trudu, podczas gdy ocalali z Holokaustu w Europie desperacko walczyli, by znaleźć kraj, który zgodzi się ich przyjąć. Jak powiedział przed sądem kilka dekad później amerykański oskarżyciel: „Nie miał prawa wyemigrować do Stanów Zjednoczonych. (…) w tamtych czasach liczba wiz była ograniczona, a pan Reimer zabrał wizę prawdziwej ofierze”.
Dzięki temu, że naznaczone piętnem straszliwych zbrodni miejsca, takie jak Warszawa, Trawniki czy Auschwitz-Birkenau, zostały skutecznie wymazane z ich biografii, Reimer i tysiące jemu podobnych zdołało przeistoczyć się właśnie w takich uchodźców wojennych, jakich Stany Zjednoczone chętnie widziały u siebie. Stali się Amerykanami.

W pierwszych miesiącach 1945 roku alianci zaatakowali Hitlera ze wszystkich stron — Rosjanie od wschodu, a Amerykanie i Brytyjczycy od zachodu. Alianccy żołnierze co rusz odkrywali przerażające obrazki w obozach koncentracyjnych opuszczanych przez wycofujących się Niemców. Pośród stosów niepochowanych ciał pozostały dziesiątki tysięcy ocalałych ludzi. Dzisiaj, kilka pokoleń później, można sobie wyobrażać, że świat przyjmował ich z otwartymi ramionami: żelazne bramy obozów otwierały się przed aliantami i wychodził z nich tłum chudych jak szkielety ofiar, świat zaś witał ich zaszokowany, pełen poczucia winy i szczęśliwy, że zdołali się uratować. Niczym uwięzieni górnicy uwolnieni z szybu windy albo niesłusznie oskarżony więzień opuszczający mury więzienia, byli wreszcie wolni. Czekać powinny na nich gorące posiłki, ciepłe łóżka, prysznice i opieka medyczna.
Rzeczywistość okazała się znacznie bardziej ponura.
Tysiące osób nadal tkwiących w obozach umierały z powodu chorób i niedożywienia jeszcze długo po klęsce Niemiec. Pozostawały uwięzione za ogrodzeniem wybudowanych przez Hitlera obozów w Dachau, w Bergen-Belsen i w dziesiątkach podobnych miejsc, przekształconych w obozy dla dipisów. Ocalałych otaczał smród śmierci i nędzy, a uwalniający ich alianccy żołnierze, dowodzeni przez generała Dwighta D. Eisenhowera, nie pozwalali im opuścić obozów. Świat nie wiedział, co zrobić z tymi ludźmi.
Stłoczeni, niedożywieni więźniowie, którzy przeżyli wojnę, wciąż musieli nosić obozowe pasiaki. W niektórych obozach dla dipisów spali prycza w pryczę z hitlerowcami — przetrzymywanymi tam również jako jeńcy wojenni — ludźmi, którzy zaledwie kilka miesięcy wcześniej, podczas wojny, byli ich prześladowcami. Niektórym więźniom-nazistom powierzano nawet zadanie pilnowania umieszczonych w alianckich obozach Żydów, przez co panowali nad nimi nawet po własnej klęsce. Przebywających w obozach Żydów pochodzących z Niemiec, Austrii i państw Osi, klasyfikowano i traktowano nie jako ofiary, tylko jako „obywateli wrogich państw”. Ze względu na pochodzenie zostali zrównani z nazistowskimi więźniami osadzonymi w tym samym miejscu.
Równie trudno uwierzyć w to, że także tysiące niemieckich lekarzy i pielęgniarek, którzy praktykowali zbrodniczą nazistowską medycynę w obozach koncentracyjnych, pracowało w obozach dla dipisów — z tym że teraz odpowiadali przed aliantami. W samym Dachau ponad sześćset osób z medycznego personelu Wehrmachtu — lekarzy, pielęgniarek, dentystów i sanitariuszy — weszło następnie do alianckiego korpusu medycznego i opiekowało się ocalałymi.
Wielu Niemców spotkał jeszcze lepszy los. W zorganizowanych przez aliantów obozach dla niemieckich jeńców wojennych byli oficerowie hitlerowscy oglądali filmy, grali w piłkę nożną, a nawet chodzili na wykłady akademickie. W tym samym czasie w obozach dla Żydów-dipisów osoby ocalałe z Holokaustu walczyły o dodatkowe porcje rozmiękłego czarnego chleba i kawy, które pozwoliłyby im odzyskać siły po latach głodowania podczas wojny. Amerykańscy funkcjonariusze oburzali się, że Żydzi są „preferencyjnie” traktowani i wykorzystują istniejące w obozach systemy czarnorynkowe, by kupować więcej jedzenia, niż wynosiły przyznawane im racje żywnościowe. Sytuacja stała się tak niestabilna, że niemiecka policja — za zgodą amerykańskich władz — tropiąc czarnorynkowe operacje, dokonała na początku 1946 roku nalotu na obozy w Stuttgarcie i Landsbergu. Wybuchły zamieszki, a policja zabiła jednego z Żydów-dipisów. Przeżył Holokaust, ale nie to, co nastąpiło później.
Kiedy wieści o stanie ocalałych dotarły do Waszyngtonu, prezydent Truman oddelegował do Europy specjalnego wysłannika, Earla Granta Harrisona, byłego komisarza do spraw imigracyjnych i naturalizacyjnych, a także dziekana wydziału prawa Uniwersytetu Pensylwanii, na inspekcję obozów dla dipisów — miał w szczególności zdać sprawę z trudnego położenia żydowskich uchodźców. Światowy Kongres Żydów i organizacje humanitarne protestowały przeciwko panującej w obozach skrajnej nędzy. Raporty wydawały się niewiarygodne. Czy przerażające opowieści o głodzie, desperacji i złym traktowaniu ocalałych nadchodzące po zwycięstwie aliantów rzeczywiście mogły być prawdziwe? Właśnie to miał zbadać Harrison.
Druzgocące wnioski z inspekcji Harrisona zmąciły powojenną euforię Ameryki. W raporcie napisanym najmocniejszymi spośród znanych mu słów prezydencki wysłannik ostro potępił sposoby, jakimi Stany Zjednoczone próbowały sobie radzić z problemem uchodźców. „W chwili obecnej — pisał Harrison do Trumana po objeździe obozów dla dipisów — wydaje się, że traktujemy Żydów tak samo jak naziści, z tą jedną różnicą, że nie przeprowadzamy ich eksterminacji”. Ofiary nazistów, jak stwierdził wysłannik prezydenta, pozostały ofiarami — tyle że tym razem katami byli Amerykanie.
Generał George S. Patton, bohater wojenny obdarzony szorstkim charakterem, którego żołnierze prowadzili amerykańskie obozy dla dipisów, poznawszy wyniki dochodzenia Harrisona, gotował się ze złości. Tej wiosny, gdy alianci „odkryli” niemieckie obozy śmierci, generał Old Blood and Guts, jak go często nazywano, publicznie demonstrował odrazę, sprawiał wrażenie zaszokowanego i nalegał na dziennikarzy, by na własne oczy zobaczyli, jakie okrucieństwa spotykały więźniów. Prywatnie jednak Patton żywił niechęć do Żydów ocalałych w obozach.
„Harrison i jemu podobni wierzą, że dipis to istota ludzka, co jest nieprawdą. W szczególności odnosi się to do Żydów, którzy stoją niżej niż zwierzęta” — napisał Patton w dzienniku po poznaniu treści zjadliwego raportu dla Trumana. Ujawniając wściekły antysemityzm, którym skaził amerykańskie próby pomocy uchodźcom, Patton narzekał, że Żydzi w jednym z obozów dla dipisów byli „pozbawieni poczucia człowieczeństwa” i wypróżniali się na podłogę, żyjąc w brudzie jak „leniwa szarańcza”. Opowiadał o tym, jak zabrał generała Eisenhowera z wizytą do prowizorycznej synagogi, którą zbudowali w obozie Żydzi na obchody święta Jom Kippur. „Weszliśmy do synagogi, która była wypełniona największą śmierdzącą kupą ludzi, jaką kiedykolwiek widziałem”. Eisenhower zetknął się wówczas z dipisami po raz pierwszy, była to więc dla niego zupełna nowość. „Oczywiście, miałem z nimi do czynienia i zdumiewałem się, że istoty, które podobno stworzone zostały na obraz i podobieństwo Boga, mogą wyglądać i zachowywać się tak jak oni”.
Niestety, pogarda Pattona dla Żydów — a był on odpowiedzialny za ocalałych z największego ludobójstwa w historii świata — nie była czymś wyjątkowym wśród elity waszyngtońskiej. Żydzi „nie chcą pracować, tylko spodziewają się, że inni się nimi zajmą” — napisał jeden z prawników Senatu, usiłując ograniczyć liczbę osób przyjmowanych do kraju po wojnie. „To bardzo wątpliwe, by jakikolwiek kraj chciał tych ludzi u siebie jako imigrantów”. Żona prezydenta Trumana, Bess, nie przyjmowała Żydów w domu, a prezydentowi zdarzało się prywatnie wyśmiewać z „żydków” i „chałaciarzy”. Niezależnie od tego, w sytuacji gdy Wielka Brytania blokowała Żydom wyjazdy do Palestyny, a Stany Zjednoczone niemal całkowicie zamykały przed nimi swoje drzwi, Truman zadręczał się sytuacją w obozach dla dipisów.
— Każdy, kogo zabrano z jego kraju, ma dokąd wrócić — powiedział Truman — ale Żydzi nie mają dokąd pójść.
Wśród ocalałych, uwięzionych w obozach dla dipisów, panowało przytłaczające poczucie bezsilności. Żydzi śpiewali z dziećmi stare pieśni ludowe w jidysz, których słowa zmieniali tak, by oddawały ich cierpienia. „Dokąd mogę iść. Kto mi odpowie? Dokąd pójdę, kiedy każde drzwi są zamknięte?”.
Föhrenwald niedaleko Monachium, gdzie trzymano Jacoba Bibera, uważany był za jeden z najłagodniejszych obozów. Panowały tam znośne warunki i dbano o higienę, a mimo to wśród więźniów czuło się atmosferę beznadziejnej rozpaczy.
„Kiedy uświadomiliśmy sobie, jak bardzo świat jest obojętny wobec naszej tragedii, zaczęła w nas narastać ogólna niemoc — pisał Biber o swoich doświadczeniach. — Wkrótce zaczęliśmy dostrzegać ludzi, którzy przeżyli najgorsze możliwe tragedie w latach wojny, a teraz nagle popełniali samobójstwa, często przez powieszenie. Tego rodzaju wydarzenia i fakt, iż Palestyna wciąż była dla nas niedostępna, strzeżona przez brytyjskich żołnierzy, którzy odsyłali dipisów tysiącami, tylko wzmagały nasze przygnębienie”.

A co z hitlerowcami?
Podczas gdy wiosną 1945 roku tacy właśnie Biberowie, ocalali z Holokaustu, pozostawali uwięzieni w otoczonych drutami kolczastymi obozach dla dipisów, w drodze do Włoch, Ameryki Południowej, Australii, Kanady i Stanów Zjednoczonych były tysiące Niemców. Ponieważ niemiecka klęska od początku 1945 roku wydawała się przesądzona, wielu zwolenników Hitlera miało całe miesiące na zaplanowanie ucieczki — przygotowywali sfałszowane dokumenty na nowe nazwiska, ukrywali gotówkę i opracowywali możliwe drogi ucieczki.
By się ratować, musieli wymazać swoją przeszłość, sprawić, by zapomniano o prześladowaniach, jakich się dopuszczali, i uznano ich za uchodźców. Nie mieli już być nazistami — mieli się stać ofiarami. Co bardziej bezwstydni z nich pozowali nawet na antynazistów. Otto von Bolschwing był wpływowym współpracownikiem referatu do spraw żydowskich w hitlerowskiej służbie bezpieczeństwa, ale na początku 1945 roku uświadomił sobie, że dni Trzeciej Rzeszy są policzone. Pod koniec wojny stworzył na nowo swoją biografię, z której wynikało, że jest przeciwnikiem Hitlera, a nawet usiłował go zabić — i zgłosił się na ochotnika jako informator do amerykańskich funkcjonariuszy wojskowych w Niemczech. Jego pracę oceniano tak wysoko, że udało mu się zdobyć od US Army listy referencyjne, w których był chwalony za informacje wywiadowcze o swoich byłych partnerach. W ciągu kilku lat CIA zatrudniła go jako swojego szpiega, wyczyściła jego hitlerowską kartotekę i przeniosła do Ameryki, gdzie rozpoczął lukratywną karierę. Jego nazistowska przeszłość została szybko zapomniana.
Wiele osób udających uchodźców przybierało maski apolitycznych bezpaństwowców, których życie przerwała krwawa wojna bez ich udziału. Dmytro Sawczuk dostał wizę w 1951 roku i kiedy jako uchodźca przybył do Ameryki, by zacząć nowe życie w górach Catskill, podawał, że był pracownikiem tartaku w Niemczech i rolnikiem w Polsce. Tak naprawdę był strażnikiem w trzech nazistowskich obozach koncentracyjnych i zadręczał więźniów zmuszonych do palenia ciał Żydów, a także brał udział w likwidacji jednego z gett na terenie okupowanej Polski. Zanim jego kłamstwa wyszły na jaw, minęły niemal cztery dziesięciolecia.

A Tom Soobzokov? Führer Kaukazu Północnego, jak zwali go niektórzy rodacy, również stwarzał się na nowo. Kiedy Brytyjczycy aresztowali go w Austrii pod koniec wojny, wciąż miał na sobie mundur Waffen-SS. Ale zdołał uciec z ciężarówki pełnej więźniów-nazistów i rozpoczął powojenną wędrówkę, która z obozu dla dipisów we Włoszech, przez enklawę dla uchodźców na Bliskim Wschodzie, zaprowadziła go do nowego życia w Paterson w stanie New Jersey.
W oficjalnych dokumentach Soobzokov podawał się za byłego jeńca wojennego, którego hitlerowcy zmusili do ciężkich robót. „Uchodźca + robotnik przymusowy — zanotował w 1946 pracownik pomocy społecznej po przeprowadzeniu z nim rozmowy we włoskim obozie dla dipisów. — Prosi o pomoc w emigracji… i wsparcie finansowe” — czytamy w jego dokumentach.
On również stał się teraz ofiarą.

Włochy okazały się popularną trasą przejazdową dla tysięcy nazistów usiłujących uciec z Europy. Nie tylko dlatego, że mają łatwy dostęp do morza, lecz także ze względu na klimat polityczny. Za rządów faszystowskiego dyktatora Benito Mussoliniego kraj ten był oczywiście pierwszym sojusznikiem Niemiec w Osi, a po poddaniu Włoch aliantom w 1943 roku spora ich część aż do końca wojny pozostała pod niemiecką kontrolą. Na północy gdzieniegdzie niemiecki wciąż był dominującym językiem. Nawet po klęsce Hitlera trudno było powiedzieć, kto rządził w niektórych regionach Włoch. „Pokonaliśmy Niemców czy nie?” — pytała w nagłówku kilka dni po kapitulacji amerykańska gazeta wojskowa „Stars and Stripes”, jako że oficerowie SS w mundurach wciąż pozostawali na wolności i przeprowadzali akcje w Tyrolu Południowym. W związku z tym, że Niemcy wciąż kontrolowali ten teren, nazistowscy uciekinierzy mogli przemierzać go niemal bez problemów, kierując się w stronę wybrzeża i dalej.
Otrzymywali wsparcie dwóch najpotężniejszych instytucji w regionie, Kościoła katolickiego i Czerwonego Krzyża. Zbierane przez lata dokumenty wyraźnie wskazują, że obie te instytucje pomagały umykającym hitlerowcom uzyskać schronienie, dokumenty podróżne i znaleźć drogę ucieczki z Włoch. Włoska „droga szczurów”, jak zaczęto ją nazywać, nie była dla Stanów Zjednoczonych tajemnicą. W 1947 roku, dwa lata po wojnie, w tajnej depeszy o ucieczce nazistów rezydujący we Włoszech funkcjonariusz Departamentu Stanu określił Kościół katolicki jako „największą organizację zaangażowaną w nielegalny ruch emigrantów” i stwierdzał, że przywódcy kościelni pomagali „byłym nazistom i byłym faszystom” uciekać z Europy do Ameryki Południowej i w inne miejsca „pod warunkiem, że byli antykomunistami”.
Jeden z katolickich biskupów, zatwardziały antysemita Alois Hudal, do tego stopnia sympatyzował z hitlerowcami i tak wielu z nich pomógł znaleźć bezpieczne schronienie, że zaczęto go nazywać Brunatnym Biskupem, w nawiązaniu do koloru niemieckich mundurów. Przywódcy kościelni tacy jak Hudal chcieli nie tylko pokrzyżować szyki bezbożnym komunistom, lecz także rozszerzyć swoje religijne zaplecze — chodziło o „krzewienie wiary”, jak to ujmowano w depeszy Departamentu Stanu. Jeśli oznacza to ochronę hitlerowców, niech i tak będzie. „Jest pragnieniem Watykanu pomoc każdej osobie, niezależnie od jej narodowości czy poglądów politycznych, jeśli tylko ta osoba potrafi udowodnić, że jest katolikiem — czytamy w notatce. — Oczywiście z praktycznego punktu widzenia jest to niebezpieczne działanie”.
Mając ułatwioną drogę za ocean, osławieni zbrodniarze wojenni, tacy jak Adolf Eichmann czy Josef Mengele, odpowiedzialni za miliony mordów podczas Holokaustu, krótko po wojnie byli już w drodze do Ameryki Łacińskiej. Amerykańskie władze wiedziały, że Niemcy mieli „ułatwiony wjazd do Ameryki Południowej” z Włoch i że bez trudu mogli zdobyć sfałszowane dokumenty, ale postanowiły nie naciskać na swoich sprzymierzeńców, by trzymali się od tego z daleka. Amerykanie wiedzieli, że nic na tym nie zyskają.
Znalazły się dobre powody, by traktować ulgowo nazistowską „drogę szczurów”. Amerykańscy funkcjonariusze kilka lat po zakończeniu wojny nie tylko wiedzieli o jej istnieniu, ale niekiedy sami z niej korzystali — dzięki kontaktom z innym znanym katolickim duchownym, chorwackim faszystą Krunoslavem Draganoviciem. Ojciec Draganović kierował nielegalnym przerzutem zbiegów wojennych z Europy, a amerykańscy urzędnicy niekiedy szukali u niego pomocy. Kiedy oficerowie US Army potrzebowali niezagrożonej trasy przerzutowej dla grupy antykomunistycznych „gości” z Austrii, którzy byli poszukiwani przez Rosjan — a byli to ludzie bez wątpienia związani z Hitlerem — zwrócili się do księdza, by ukrył ich w „bezpiecznych miejscach” we Włoszech, a potem pomógł dotrzeć do Ameryki Południowej. „Oczywiście zostało to zrobione nielegalnie, ponieważ tego rodzaju osoby nie mogłyby w żadnym razie otrzymać uprawnień” wedle wytycznych dotyczących uchodźców, jak napisał w ściśle tajnej notatce oficer amerykańskiej armii. „Droga szczurów” była użyteczna dla amerykańskich funkcjonariuszy w nowej zimnowojennej rzeczywistości, ale nie mogli tego publicznie przyznać. Oficjalnie Stany Zjednoczone musiały się dystansować od księdza, nawet jeśli przesyłając zbiegów do Ameryki Południowej, korzystały z jego usług. Draganović „jest znanym i zdeklarowanym faszystą, zbrodniarzem wojennym itp., a urzędnicy Departamentu Stanu zasadniczo nie popierają jego kontaktów z południowoamerykańskimi dyplomatami podobnej klasy — czytamy w tajnej depeszy. — Lepiej, żebyśmy, w razie konieczności, mogli powiedzieć […], że nie jesteśmy zaangażowani w nielegalne przerzucanie zbrodniarzy wojennych, uciekinierów i podobnych osób”.

Amerykańscy urzędnicy mieli też drugi ważny powód, by przymykać oko na istnienie tej drogi ucieczki nazistów do Ameryki Południowej. Wiedzieli, że wykorzystywany był również inny, mniej znany szlak, o którym opinia publiczna w zasadzie nie wiedziała. Prowadził prosto do USA. Stany Zjednoczone, legendarne schronienie dla udręczonych, biednych i znękanych mas z całego świata, stanowiły także upragniony cel podróży hitlerowskich zbrodniarzy wojennych. Stany Zjednoczone obwiniały Watykan, że umożliwia sługusom Hitlera ucieczkę, a jednocześnie same postępowały podobnie, dając bezpieczne schronienia nazistom w Ameryce.

 
Wesprzyj nas