Adam Wajrak potrafi opowiadać o przyrodzie jak nikt inny. Jego najnowsza książka dotyczy wilków. Dziennikarz opisał w niej lata spędzone na tropieniu, podglądaniu i podziwianiu tych zwierząt.


Umiejętności narracyjne Adama Wajraka są równie rozwinięte jak jego zamiłowanie do przyrody. Kiedy opowiada – obojętne czy podczas audycji radiowej, spotkania z czytelnikami czy za pomocą słów spisanych w książce, odbiorca może ulec złudzeniu, że oto siedzi w głębokich ostępach puszczy, przy skwierczącym ognisku, słuchając fascynujących historii. Już kilka słów, bądź linijek wystarcza aby dać się porwać w wir opowieści. Dzieje się tak, bo Adam Wajrak mówi i pisze o tym co kocha i czyni to z wielką pasją.

Nie inaczej jest w przypadku jego najnowszej książki pt. „Wilki”. Na jej okładce autor deklaruje: „To była największa przygoda mojego życia! Chciałbym, żeby się powtórzyła.” Wspomniana przygoda to całe lata spędzone na tropieniu, podglądaniu i podziwianiu tytułowych zwierząt. Ale to nie jest wyłącznie książka z nurtu publikacji przyrodniczych przybliżających czytelnikom wilcze życie. To również, uchwycona z reporterskim zacięciem, rzeczywistość w relacjach na linii wilk-człowiek.

Autor ostrzega młodych odbiorców: „Wiem, że wśród moich czytelników jest wielu ludzi młodych, przez co niezwykle wrażliwych. Muszę was ostrzec. Gdyby ta książka była tylko o wilkach, nie zawracałbym wam głowy, bo przecież wiecie, że przyroda potrafi być brutalna. Ta książka jest jednak również o tym, jak okropne rzeczy ludzie robili i robią wilkom, jednym z najbardziej prześladowanych dużych ssaków. Dlatego poproście rodziców, żeby tę książkę przejrzeli, zanim weźmiecie ją do ręki, albo przeczytali ją razem z wami.”

I tak, są w tej książce fragmenty chwytające za gardło, zawstydzające, że człowiek, nie mając ku temu powodu, potrafi zachować się brutalnie i podle ingerując w świat zwierząt. Przytoczona wcześniej uwaga stwarza jednak pewną nadzieję – skoro jest wielu młodych ludzi pragnących zapoznawać się ze światem zwierząt, wyrażających serdeczne dla nich zainteresowanie, a nie może być inaczej jeśli sięgają po książki Adama Wajraka, to jest spora szansa na to, że przyszłe pokolenia będą obchodzić się z naturą lepiej niż my i nasi przodkowie.

Książki takie jak ta przynoszą potrzebną do tego wiedzę i rozbudzając wrażliwość, korygują, wynikający z atawistycznych uprzedzeń i powielanych z pokolenia na pokolenie stereotypów, agresywny stosunek do zwierząt. Czytajmy więc!

Robert Wiśniewski

Adam Jerzy Wajrak (ur. 3 lipca 1972) – polski działacz na rzecz ochrony przyrody i dziennikarz związany z „Gazetą Wyborczą”. Autor artykułów i książek o tematyce przyrodniczej. Od 1997 roku mieszka w Teremiskach, wiosce położonej w Puszczy Białowieskiej[ skąd pochodzą jego liczne korespondencje przyrodnicze. |Często angażuje się w akcje mające na celu ochronę przyrody, w 2006 roku zainicjował zbieranie podpisów pod petycją w sprawie obrony Doliny Rospudy.
Jest autorem lub współautorem pięciu książek: „(Za)piski Wajraka”, „Zwierzaki Wajraka” (wspólnie z żoną Nurią Selva Fernandez), „Kuna za kaloryferem, czyli nasze przygody ze zwierzętami” (wspólnie z Nurią Selva Fernandez), „Przewodnik prawdziwych tropicieli”, “To zwierzę mnie bierze”

Adam Wajrak
Wilki
Wydawnictwo Agora
Premiera: 22 października 2015


Początek,
czyli skąd Nuria, Antonia
i ja wzięliśmy się w Puszczy

– Nie chcę takiego psa! – oświadczyłem stanowczo Nurii. – Nie chcę i już. Coś, co Nuria właśnie mi przedstawiała, wyglądało kiczowato: rude, z białym kołnierzem i białymi skarpetami. Do tego pękaty kadłubek na cienkich długich łapkach. I łeb z odstającymi uszami, które po załamaniu zamieniały się w klapnięte uszy. Długi pysk, trochę jak u mrówkojada, a na jego końcu spory nochal. Do tego małe rezolutne oczka. Stojące przede mną zwierzę miało w sobie coś z owczarka szkockiego, co musiało być skutkiem dawnej fascynacji mieszkańców puszczańskich wiosek (albo pobliskiej Hajnówki) filmem „Lassie, wróć!”. A jak wiadomo, to film dla egzaltowanych dziewczyn. Ja byłem fanem Szarika z „Czterech pancernych” i psa Cywila, czyli owczarków, prawdziwych psów, które przypominały wilka.
– Gdzieś ty ją znalazła? – zapytałem.
– Bawiła się z dziećmi przed zakładem. Pomyślałam, że ją wezmę. Ale spokojnie, będę ją miała ma spółkę ze Staszkiem – odpowiedziała Nuria.
Staszek Śnieżko to jej kolega z Zakładu Badania Ssaków PAN w Białowieży, w którym Nuria robiła właśnie doktorat. Dobrze wiedziałem, jak ta spółka będzie wyglądać w praktyce. Kundelka wyląduje w naszym domu. No właśnie, kundelka! Nie chciałem nawet myśleć o tym, co nas czeka w związku z posiadaniem suczki: kłopoty z cieczką i odganianie się od okolicznych psich kawalerów.
Nigdy nie miałem psa, choć marzyłem o nim przez całe dzieciństwo. Zawsze sobie wyobrażałem, że ten pierwszy pies będzie super. I oczywiście będzie przypominał wilka. Moja wizja nabrała kolorów, kiedy kilka lat wcześniej miałem okazję chodzić na spacery z prawdziwymi wilkami. Nie łudziłem się, oczywiście, że nie mogę mieć prawdziwego wilka. Ale niechby to było coś podobnego. Jak choćby te wspaniałe psy pociągowe z Arktyki, z której właśnie wróciłem. Tymczasem Nuria się uparła. I co było robić?
– Popatrz, ona miała niedawno złamaną łapkę – powiedziała.
W tej chwili już wiedziała, że wygrała.
– Jak ją nazwiemy? – zapytałem zrezygnowany.
– Nazwiemy ją Antonia – zdecydowała Nuria. Słyszałem to imię już wcześniej. Nuria i jej przyjaciółka Rosa powtarzały czasem zdanie pochodzące z jakiegoś hiszpańskiego kabaretu, które weszło do języka potocznego: „Antonia, jaka ty jesteś ordynarna!”. Mówiły to na takiej zasadzie, jak my mówimy: „Kocham pana, panie Sułku”. A więc Antonia? Pasowało jak ulał, pomyślałem złośliwie. I tak moje marzenia o psie, który przynajmniej trochę przypomina wilka, odeszło w niebyt.
Wilki tkwiły mi w głowie nie tylko dlatego, że chodziłem kiedyś na spacery z najprawdziwszymi wilkami, ale również dlatego, że duża część naszego życia obracała się wokół drapieżników. A dokładnie tego, co zabiły. Niemal codziennie ruszaliśmy z Nurią do lasu na poszukiwanie ofiar drapieżników. W domu czekała na nas, oczywiście, cała masa zwierzaków, które znacie z „Kuny za kaloryferem”. Tak naprawdę jednak zamieszkaliśmy w Puszczy nie dla ratowania kun, bocianów, sów, borsuków czy wydry Julka, tylko właśnie przez wilki i rysie.
Najpierw powinienem wam chyba opowiedzieć, jak to się wszystko zaczęło – skąd się wziąłem w Teremiskach.
Pierwszy raz przejechałem do Puszczy Białowieskiej z wycieczką szkolną w 1988 roku. Zobaczyłem las pełen wielkich drzew, ale też zgnilizny, dziwnych grzybów oraz mroku, jakiego nie widziałem wcześniej w żadnym innym lesie. Puszcza nie przypadła mi do gustu i tak naprawdę trochę mnie przeraziła. Dlatego gdy w 1992 roku znajoma z Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego namawiała mnie na artykuły o kłusownikach masakrujących białowieskie rysie, pojechałem do Puszczy bez entuzjazmu. Ale tym razem wydała mi się miejscem niezwykłym, pełnym fascynujących tajemnic. Być może patrzyłem na nią inaczej, bo miał mi ją kto pokazać. Dzięki zabitym rysiom poznałem Karola Zuba, Bogusię i Włodka Jędrzejewskich, Henryka Okarmę oraz Krzyśka Schmidta, czyli badaczy dużych drapieżników z Zakładu Badania Ssaków PAN w Białowieży. To oni wprowadzili mnie w niezwykły świat ostatniej prawdziwej Puszczy, a także białowieskich wilków i rysiów. Zresztą nie tylko mnie.
Jesienią 1992 roku Henryk pojechał swym „maluchem” do Hiszpanii. Dotarł na samo jej południe, czyli do Parku Narodowego Doñana, gdzie opowiadał o wilkach i Puszczy. Jego opowieści dotarły do studentki biologii Uniwersytetu w Sewilli, niejakiej Nurii Selvy Fernandez. Gdy kilka lat później, w 1995 roku, Nuria skończyła studia i jak przystało na świeżo upieczoną absolwentkę, nie bardzo wiedziała, co ze sobą począć, przypomniała sobie opowieści Henryka. Napisała więc do niego. Drugi list z prośbą o staż wysłała do włoskiego badacza borsuków. A ponieważ Henryk odpowiedział, a włoski badacz borsuków nie, Nuria spakowała plecak i ruszyła do nieznanego kraju, gdzieś na wschodzie Europy. Miała tu zostać wolontariuszką w wilczym projekcie badawczym. Od tego czasu upłynęło równo 20 lat.
Muszę wam przypomnieć, że świat w 1995 roku wyglądał zupełnie inaczej niż w 2015, kiedy piszę tę książkę. Dziś podróż z Hiszpanii do Polski jest prawie tak samo prosta jak z Warszawy do Krakowa, wtedy jednak była to prawdziwa wyprawa na drugi koniec kontynentu. Samolot kosztował majątek. Internet dopiero raczkował i wysłanie maila było dużym wydarzeniem. Nuria nie mogła ot tak wpisać w wyszukiwarkę „Puszcza Białowieska”, żeby dowiedzieć się, co to za miejsce i jak tu dojechać. Polska nie była w Unii Europejskiej, a od świata, po którym teraz swobodnie podróżujemy, oddzielały nasz kraj granice, wizy i paszporty. Używało się gotówki, a miejsc, w których można było płacić kartą kredytową, było w Polsce tyle co kot napłakał (nie mówiąc już o bankomatach). Tymczasem Nuria, lądując w Warszawie, nie miała przy sobie złotych – były one uznawane na świecie za walutę egzotyczną i żaden hiszpański bank ich nie wymieniał. Do tego w 1995 roku w obiegu były stare i nowe złote: za tą samą rzecz można było zapłacić sto nowych złotych albo milion starych, co mogło zdezorientować cudzoziemca. Dlatego też Henryk, który był bardzo przejęty przyjazdem wolontariuszki z Hiszpanii, postanowił zapewnić jej spokojny przejazd z Warszawy do Białowieży. Szukał kogoś, kto odbierze dziewczynę z lotniska w stolicy i wsadzi ją do pociągu jadącego do Hajnówki. Znał dwie osoby, którym mógł powierzyć tę misję. Jedną z nich byłem ja, drugą mój przyjaciel Piotr Jachowicz (obecnie scenarzysta), z którym często odwiedzałem Białowieżę. A że siedziałem akurat w fiordzie Hornsund na Spitsbergenie w traperskiej chatce pod Górą Wrzasku, gdzie zbierałem materiały do pracy naukowej na temat mew bladych, na lotnisko wybrał się Piotrek, razem ze swoją siostrą Kasią.
Kiedy zobaczyli wychodzącą z samolotu Nurię w niebieskiej czapeczce (umówili się, że to będzie znak rozpoznawczy), od razu wymyślili, że będzie z nas znakomita para. Późnym latem wróciłem do Polski, a Piotrek i Kasia, zamiast z uwagą słuchać o moich arktycznych przygodach, wbijali mi do głowy, że natychmiast muszę jechać do Białowieży, bo poznam tam kogoś niezwykłego. Mieli nosa. Kiedy w końcu tam dotarłem i w domu naszych przyjaciół, Haliny i Karola Zubów, zobaczyłem Nurię, to na jej widok zatkało mnie z zachwytu. W życiu nie widziałem takich pięknych, kruczoczarnych włosów. Siedziałem więc i się na nią gapiłem, co, jak mi później powiedziała Nuria, wyglądało strasznie głupio. Nic jednak nie mogłem na to poradzić, bo z miejsca się zakochałem. Ale Nuria śmiertelnie poważnie traktowała swoje obowiązki wolontariuszki i nie miała głowy do moich zalotów. Za pomocą specjalnego odbiornika i anteny namierzała wilki, które miały obroże z nadajnikami. Nuria śmigała za nimi na rowerze po Puszczy, a ja, nie mając wyjścia, musiałem ostro pedałować za nią. Rok później planowaliśmy nasze wspólne życie w Białowieży.
Właściwie było to jedyne miejsce, w którym mogliśmy być razem. W grę nie wchodziła ani Sewilla, ani Warszawa. W Białowieży Nuria mogła robić wymarzony doktorat, a ja mogłem z Puszczy pisać o zwierzętach. Wkrótce okazało się, że doktorat Nurii nie będzie o wilkach albo rysiach, ale o czymś z pozoru zupełnie nieatrakcyjnym, ba, wręcz obrzydliwym.
– A może byś tak spróbowała badać padlinę i padlinożerców? – usłyszała Nuria od Henryka Okarmy. Niby paskudny temat, ale Nuria czuła, że byłoby to wielkie wyzwanie i przygoda. Mogłaby się zająć wszystkim: od maleńkich sikor, przez sprytne kruki, rude lisy, po majestatyczne bieliki. Ale najważniejsze było to, że aby znaleźć padlinę, musielibyśmy tropić rysie, a przede wszystkim wilki, i poznać na wylot ich życie. Zresztą nie tylko tropić wilki, ale też uczestniczyć w ich łapaniu i zakładaniu im nadajników. Ja oczywiście zamierzałem się w to zaangażować – nie tylko po to, żeby pomagać Nurii, ale też dlatego, że było to dla mnie fascynujące.
Nuria przyjęła propozycję, mieliśmy więc przed sobą kilka lat niezwykłych przygód i ciężkiej pracy. I kiedy ta praca trwała w najlepsze, pochłaniając nas całkowicie, a na dodatek co chwila ktoś podrzucał nam bociana czy kunę, które trzeba było wychować, nagle pojawiła Antonia. Jakbyśmy mieli mało innych kłopotów! Nie byłem tym zachwycony.
Kiedy tak kręciłem nosem na widok kundelki przyprowadzonej do domu przez Nurię, nie wiedziałem jeszcze, że jest ona psem zupełnie niezwykłym. Darem niebios. I że to właśnie ona pomoże nam poznać świat wilków. Zawdzięczam jej choćby słynne zdjęcie watahy sześciu biegnących wilków (na okładce). Nie udałoby mi się go zrobić, gdyby nie to, czego się nauczyłem, przemierzając las z Antonią. O tym właśnie jest ta książka. Zresztą nie tylko o tym, ale też o strachu przed wilkami, który towarzyszy prawie wszystkim Europejczykom. Przywiozłem go do Puszczy i tu się go pozbyłem.

Wilk z pocztówki

Zanim stwierdzicie, że jestem bezduszną kreaturą, która nie chciała porzuconego psa, bo uroiła sobie posiadanie psa podobnego do wilka, muszę wam coś opowiedzieć. Będzie to historia tragedii, która przydarzyła się pewnej wilczej rodzinie. W maju 1993 roku robotnicy leśni trafili w Puszczy Białowieskiej na wilcze gniazdo. Nie wiem, czy było w norze, w zagłębieniu pod wykrotem, czy może pod gęstym świerkiem. Nie wiem, w której części Puszczy było. Dzięki badaniom genetycznym (o których później) możemy stwierdzić, że wilki z tej nory były potomkami watahy z Puszczy Ladzkiej. To najbardziej wysunięty na północny zachód cypel Puszczy Białowieskiej. Gniazdo musiało się znajdować w jego okolicy.
Nie wiem, kim dokładnie byli ludzie, którzy odkryli szczenięta, i ilu ich było. Wiem tylko, że prawdopodobnie mieli ze sobą rower. (Do tego, skąd to przypuszczenie, jeszcze dojdziemy). Jak znaleźli gniazdo? Myślę, że przypadkiem. Już dawno minęły czasy, gdy ludzie zwalczali wilki, wyszukiwali ich gniazda, po to żeby na nich zarobić. Władze dawno już przestały wypłacać nagrody za zabite szczenięta.
Ale ponad sto lat zachęcania do zwalczania wilków zrobiło swoje. Robotnicy leśni nie mieli żadnych oporów, żeby zabrać z gniazda kilkutygodniowe szczenięta. Nie ma pewności, ile dokładnie ich było. Zgodnie z lokalną plotką: sześć. Miałoby to sens, bo tyle liczy zwykle wilczy miot. Dwie samiczki zabito. Ludzie na wsi nie lubią suk. Często można usłyszeć, że są z nimi same kłopoty, bo ściągają inne psy, zachodzą w ciążę, a potem nie ma co zrobić ze szczeniętami. Jeden lub dwa młode wilczki padły. Może były słabsze albo złapały infekcję, co często zdarza się młodym dzikim zwierzętom wychowywanym przez człowieka. Zostały dwa lub trzy. Przez jakiś czas trzymano je w domu na obrzeżach Puszczy. Słyszałem, choć trudno mi w to uwierzyć, że wilczyca matka w poszukiwaniu swoich szczeniąt podchodziła pod to gospodarstwo. Potem, jak wieść niesie, sprzedano je na targu w Hajnówce. Te dwa wilczki, które przetrwały, to właśnie Kazan i Wiki. Tak nazwali je ludzie, do których trafiły. Kazana poznałem jako pierwszego. I od niego zacznę tę opowieść.
Kazan był najsłynniejszym wilkiem w Polsce i jeśli chodzi o popularność, przebił nawet swojego imiennika, wilczo-psiego mieszańca z powieści Jamesa Curwooda o polskim tytule „Szara Wilczyca” (oryginalny tytuł książki to właśnie „Kazan”). Nasz białowieski Kazan był w pierwszej połowie lat 90. prawdziwą gwiazdą. Toczyła się wtedy w Polsce dyskusja nad objęciem wilków całkowitą ochroną. Zanim w 1996 roku zapadła w tej sprawie decyzja – wilki na terenie całego kraju zostały objęte ochroną – to właśnie Kazan był kimś w rodzaju ambasadora wilczej sprawy.
Wystąpił w klasycznym już i bardzo pięknym filmie „Tętno pierwotnej Puszczy” Bożeny i Jana Walencików. Dokładnie w części opowiadającej o drapieżnikach. Odwiedzali go też z kamerą realizatorzy słynnego w tamtych latach programu telewizyjnego „Animals”. Dziesiątki fotografów robiły mu zdjęcia. Podobiznę Kazana wciąż można znaleźć w książkach, folderach i na pocztówkach z Podlasia. Czasami Kazan występuje na nich jako całkiem dziki wilk, którego fotograf-tropiciel cudem sfotografował w dzikich ostępach puszczy. Kiedy czytam takie opisy, uśmiecham się pod nosem, bo od Kazana czasami nie dało się opędzić. A jego charakterystycznej wesołej mordy nie da się pomylić z żadną inną wilczą ani psią gębą.
Na samym początku nic nie zapowiadało losu gwiazdy. Kazan miał stróżować na lisiej farmie. W tym celu jej właściciele kupili go na targu w Hajnówce. Ale nigdy nie został stróżem. Stał się ulubieńcem rodziny, do której trafił. Właściciele farmy bardzo pokochali tego dziwnego psa. Tak bardzo, że rozpuścili go jak furmański bicz. Nie dość, że Kazan jadł wspaniale, to jeszcze spał w łóżku z domownikami. Wszystkim się to podobało tak długo, jak długo był małym zabawnym wilczkiem. Kiedy jednak pod koniec lata urósł i stał się wilczym młodzieńcem z wielką ochotą do rozrabiania, zaczepiania ludzi i kopania nor wszędzie, gdzie się dało, zaczęły się schody. Żadna, nawet najbardziej zakochana w zwierzaku rodzina nie wytrzymałaby tego. Nic dziwnego, że właściciele zaczęli szukać dla niego odpowiedniego miejsca. Choć perspektywa rozstania z Kazanem była dla nich bolesna, nie było wyjścia. Kazana oddano we wrześniu do Zakładu Badania Ssaków Polskiej Akademii Nauk w Białowieży, dziś Instytutu Biologii Ssaków. Zarówno właściciele, jak i naukowcy uznali, że to dla niego najlepsze miejsce. Były tam solidne klatki, w których wilk mógł mieszkać, nie robiąc nikomu szkody. A przede wszystkim mało kto zna się na wilkach tak jak naukowcy z Białowieży.
To właśnie w Zakładzie Badania Ssaków w grudniu 1996 roku poznałem Kazana. A właściwie poznał nas Karol Zub, który został jednym z jego głównych opiekunów. Z Karolem przyjaźniliśmy się już od kilku lat. Wówczas był on pracownikiem technicznym w Zakładzie Badania Ssaków, ale każdy wiedział, że jego wiedza o przyrodzie była olbrzymia. Z jego zdaniem liczyli się wszyscy utytułowani naukowcy. Pewnego zimowego dnia przyjechałem z Warszawy, gdzie wtedy jeszcze mieszkałem, żeby wybrać się z nimi na taki wilczy spacer. Najpierw miałem się, oczywiście, z wilkiem zapoznać. Co tu dużo gadać, ciekawość mieszała się ze strachem. Stanąć z oswojonym wilkiem, od którego nie dzieli mnie żadna krata – to jest przeżycie. A Kazan nie był już szczeniaczkiem. Widziałem go na zdjęciach, wielkością przypominał sporego owczarka niemieckiego i podobno zjadał przynajmniej 2 kilogramy surowego mięsa dziennie.
Minęliśmy z Karolem budynek zakładu, taki długi barak, dalej ogródki pracowników, w których ci uprawiali cebulę i marchewkę, wreszcie stanęliśmy przed zardzewiałą furtką, za którą były klatki.
– Uważaj, bo będzie próbował wleźć ci na głowę – ostrzegł mnie Karol. Otworzył furtkę, potem klatkę. Później wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nagle coś wielkiego i szarego wystrzeliło z klatki, zawróciło, rozpędziło się i ani się obejrzałem, jak wielkie wilczysko skoczyło i potężnymi łapami trzepnęło mnie w klatkę piersiową.
Cios był potężny. Zachwiałem się na nogach i tylko cudem nie runąłem na ziemię. Nie był to koniec wystawiania mnie na próbę. Nie zdążyłem jeszcze wyjść z szoku po uderzeniu, gdy wilk stanął przy moim boku, a ja poczułem na dłoni jego potężne i ostre zębiska. Trzymał ją spokojnie, ale bardzo stanowczo. Trzymał i patrzył mi w oczy swoimi brązowymi ślepiami, jakby chciał zapytać: „I co teraz, koleżko?”.
Moment, w którym wilk trzyma w paszczy twoją dłoń, nie jest może najlepszą okazją na zachwyty, ale będąc tak blisko Kazana, nie mogłem nie zauważyć, że był piękny. Jak z kreskówek o wilkach, w których te są zawsze dobrze zbudowane i mają wspaniałe, szare gęste futro. Od wilków z obrazków różniły go tylko całkowicie brązowe ślepia i uśmiech. Tak, uśmiech. Wilki na obrazkach mają zazwyczaj miny poważne, ewentualnie mistyczne, groźne albo niezłomne. Takie są nasze wyobrażenia o tych zwierzętach. Tymczasem Kazan był po prostu uśmiechnięty. Paszczę miał często rozdziawioną, a jej kąciki uniesione do góry. Oczywiście tego uśmiechu nie widziałem, gdy trzymał w zębach moją dłoń. Jeżeli już, to szelmowsko świeciły mu się oczka w oczekiwaniu na to, co zrobię, a raczej czego nie zrobię.

 
Wesprzyj nas