Spragniony przygód i niezwykłych doznań urzędnik bankowy Nelson Dyar porzuca spokojne życie w powojennej Ameryce i płynie do Tangeru, aby podjąć pracę w agencji turystycznej prowadzonej przez starego znajomego, Jacka Wilcoxa…


Od samego dnia przyjazdu Nelson daje się uwieść mrocznej stronie marokańsko-międzynarodowej wówczas metropolii, ulegając panującym w mieście dekadenckim nastrojom.

Zadymione haszyszem nocne bary, pełne brudu domy publiczne, nielegalne pokazy erotycznych filmów, podejrzani biznesmeni, arystokraci prawdziwi i udawani, prostytutki przeróżnych narodowości – przed piekłem Tangeru trudno uciec.

Zdeterminowany, aby odnaleźć się w swoim nowym życiu, Nelson niepostrzeżenie zostaje wciągnięty w wir coraz bardziej złowrogich wydarzeń, z którego, wydaje się, nie ma ucieczki…

Paul Bowles (1910-1999) – jeden z najwybitniejszych pisarzy amerykańskich, przez większość życia mieszkał w Tangerze, w Maroku. W Świecie Książki ukazały się także inne jego książki: „Podróże. Pisma zebrane 1950-1993”, „Bez ustanku. Autobiografia”, „Ponad światem”, „Dni. Dziennik z Tangeru 1987-1989”, „Pod osłoną nieba” i „Dom pająka”.

Paul Bowles
No więc dobrze
Przekład: Jerzy Łoziński
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 30 września 2015


Wprowadzenie

Od czasu, gdy miałem osiem, dziewięć lat, fascynował mnie ten fragmencik Makbeta, gdy Banko wychodzi z synem z zamku i do mijanych ludzi rzuca uwagę o nadchodzącym deszczu, a w odpowiedzi widzi błysk miecza i słyszy wspaniałe trzysłowne zdanie, zwięzłe i brutalne: „No więc dobrze”.
Opatrzona tym tytułem powieść ukazała się na początku roku 1952, w chwili buntów, które zapowiadały koniec międzynarodowej strefy Maroka. Już więc w momencie publikacji książka traktowała o minionych latach, Tanger bowiem nigdy już nie był taki jak dawniej po 30 marca 1952 roku. Miasto przedstawione na kartach tej książki od dawna już nie istnieje, a opisane tu wydarzenia stały się nie do pomyślenia. Niczym fotografia, ta opowieść ukazuje określone miejsce w określonym czasie i przeniknięta jest blaskiem tej chwili.
Początek tej książki był może dość niezwykły. W grudniu 1949 roku wsiadłem w Antwerpii na polski frachtowiec udający się do Colombo. W nocy wpłynęliśmy w Cieśninę Gibraltarską, a ja stałem na pokładzie i spoglądałem na błyski latarni morskiej na przylądku Spartel, północno-zachodnim cyplu Afryki. Płynęliśmy na wschód, a ja mogłem widzieć światła poszczególnych budynków na Starej Górze. Kiedy zbliżyliśmy się do Tangeru, nad wodą zawisła lekka mgła i widać było tylko odbijające się na niebie światła miasta. To właśnie wtedy poczułem nierozsądne i potężne pragnienie, aby pozostać w Tangerze. Do tej chwili nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, aby napisać książkę o międzynarodowym mieście. Zszedłem do kajuty, położyłem się na twardej koi i zacząłem snuć scenę, która rozgrywała się na skałach, obok których właśnie przepłynęliśmy. Nie był to jeszcze początek książki, ale swego rodzaju geograficzny punkt kontaktowy, od którego mogłem cofać się w przeszłość i wybiegać w przyszłość.
Notatki są dla mnie bezużyteczne, chyba że mam już kawałek wykończonego tekstu, w którym można je wykorzystać. Wiedziałem, że muszę mieć fragment na tyle spory, aby mógł stanowić pępowinę łączącą mnie z powieścią, zanim znajdę się w nieznanym miejscu, inaczej bowiem wszystko będzie stracone. Kiedy statek zbliżał się do Cejlonu, uparcie zaczął do mnie powracać znany aforyzm Kafki: „Od pewnego punktu nie ma już odwrotu. I ten punkt trzeba osiągnąć”. Wątpię, by chodziło mu o pisanie książki, niemniej słowa te dobrze pasowały do mojej sytuacji. Usiłowałem dotrzeć do tego punktu zwrotnego, tylko wtedy bowiem mogłem być pewien, że nie zawrócę i nie zrezygnuję z książki, kiedy potem znowu do niej zasiądę.
Sri Lanka – błędnie później wymawiana jako Cejlon -jak się spodziewałem, nie sprzyjała dalszej pracy nad książką: zbyt wiele było do zobaczenie i nauczenia się, a krajobraz zbyt urzekający, aby pozwalać na kontemplację. Prowadziłem życie nomady, rzadko zatrzymując się w jednym miejscu dłużej niż na kilka dni. Dopiero kiedy przeniosłem się do Indii, mogłem wrócić do książki.
W Indiach czas dzienny upływał na badaniach, pisałem wieczorami, a mój pozbawiony okien gabinet nie był oazą wygody. Temperatura powietrza zawsze wydawała się o kilka stopni wyższa od temperatury krwi, a lampka oliwna paliła mi w twarz niczym piecyk. (Najlepiej, oczywiście, byłoby pracować w łóżku w sąsiednim pokoju, tyle że jeśli zapaliło się tam światło, natychmiast wlatywały tysiące skrzydlatych insektów; kładłem się do łóżka po ciemku). Jak jednak dobrze wiedzą pisarze, niewygoda często sprzyja intensywnej pracy.
Pod koniec 1950 roku znalazłem się w Tangerze, była to zima jak rzadko burzowa; zamieszkałem w nowo otwartej pension. Była też nowo (czytaj: źle) zbudowana, tak że deszcz spływał po ścianach mojego pokoju, przez drzwi wylewał się na korytarz, a stamtąd po schodach docierał do sali recepcyjnej. Ponieważ przemieszczanie się po pokoju oznaczało brodzenie w zimnej wodzie, większość czasu spędzałem w łóżku, kończąc Surowe mięso i róże. Potem osiem miesięcy podróżowałem po Maroku, Algierii i Hiszpanii, dorywczo pracując nad trzecim rozdziałem Czasu potworów.
Jesienią 1951 roku znowu przyjechałem do Tangeru i udałem się do Xauen*, żeby pisać końcowe partie. Tutaj, w absolutnej ciszy górskich nocy, dokonałem tego, na co miałem nadzieję, dotarłszy do tego miejsca w książce. Wyłączyłem wszystkie zabezpieczenia i pozwoliłem, by Inny rodzaj ciszy sam sobą sterował, bez mego świadomego wpływu. Zaszło to tak daleko, jak mogło, i to wyznaczyło koniec książki.

* Chefchaouen lub Chaouen – miasto w północno-zachodnim Maroku.

Bohaterem jest niewiadoma istota nazywająca siebie „ofiarą”, której osobowość, wyznaczana wyłącznie przez sytuacje, budzi współczucie tylko w tej mierze, w jakiej jest ofiarą. To jedyna postać zupełnie wymyślona; modelami wszystkich innych byli rzeczywiści mieszkańcy Tangeru. Niektórzy z nich wyjechali, inni umarli. Jedyną postacią, której pierwowzór pozostał tutaj, jest Richard Holland – a to dlatego że nadal tu mieszkam, a on stanowi karykaturę mnie samego.
Prawdziwa kradzież pieniędzy była tak nieprawdopodobna, że musiałem ją trochę podretuszować, aby przydać jej wiarygodności. Trzy lata po zakończeniu II wojny światowej syn sławnego pisarza angielskiego przyjechał z żoną do Tangeru, żeby kupić tutaj działkę i postawić na niej dom. Ze Zjednoczonego Królestwa nie wolno było wywozić funtów szterlingów, więc – jak wielu innych -udał się w Gibraltarze do hinduskiego kupca i wręczył mu czek swojego londyńskiego banku. Hindus polecił swemu synowi w Tangerze, aby wydał panu X odpowiednią sumę w pesetach. Pan X był jednak w każdym calu dżentelmenem, który takie sprawy załatwiał przez sekretarza Anglika. Kiedy ten zjawił się po pieniądze u młodego Hindusa, okazało się, że czekają na niego nie pesety, lecz funty szterlingi, którymi z powodu restrykcji finansowych nie można było się posługiwać w strefie międzynarodowej. Hindus skontaktował się z właścicielem pobliskiego kantoru, który zgodził się kupić funty, wypełnił pudełko pesetami i zaniósł do Hindusa, mówiąc, że idzie właśnie na obiad, więc nie chce targać ze sobą pieniędzy, a po funty zajdzie po południu, kiedy będzie wracał do biura.
Po południu do Hindusa wpadł sekretarz pana X i powiedział, że właśnie pożegnał się w Zoco Chico z właścicielem kantoru, który poprosił go o małą przysługę:
czy nie zechciałby sam podrzucić mu funtów. Wziął odpowiednie pudełko, wrócił po pięciu minutach i powiedział: „No, wszystko załatwione”. Teraz wziął pesety i zanurzył się w tłum przetaczający się po Siaghines. Godzinę później siedział już na pokładzie samolotu do Madrytu, bogatszy o pesety i szterlingi. Ostatni raz słyszałem o nim rok czy dwa później: w Buenos Aires grał na wyścigach konnych.

Księga pierwsza

STREFA MIĘDZYNARODOWA


1

Była już noc, gdy mały prom zacumował przy przystani. Dyar wszedł na trap i wtedy nagły podmuch wiatru cisnął mu w twarz kilka kropel ciepłego deszczu. Pasażerowie byli nieliczni i marnie ubrani; wszystkie swoje rzeczy mieli w tanich tekturowych walizkach i papierowych torbach. Kilku oberwanych Arabów już dojrzało go zza płotu i pokrzykiwało: „Hotel Metropole, mister!”, „Ej, Johnny, chodź tutaj”, „Chcesz hotel?”, „Grand Hotel, ej!”. Zupełnie jakby trzymał przed nimi do wglądu swój amerykański paszport. Nie zwracał na nich uwagi. Za kilka minut miał się zacząć prawdziwy deszcz. Zanim urzędnik otworzył przed nim drzwi, był nieprzyjemnie przemoczony.
Pokój oświetlały trzy oliwne lampy, każda dla jednego kontrolera. Dyara zostawili sobie na ostatek i wszyscy trzej starannie przejrzeli jego bagaże, bez ani cienia przyjazności czy humoru. Kiedy już przepakował swoje teczki tak, by dały się zamknąć, postawili na nich kredą niebieskie znaki i z wahaniem pozwolili mu przejść. Teraz musiał zaczekać w kolejce do okienka, na którym znajdował się napis Policia. Kiedy w niej stał, jego spojrzenie pochwycił mężczyzna w czapce z unoszonym daszkiem, pomachał i zawołał: „Taxi!” Był porządnie ubrany, więc Dyar ruchem głowy zasygnalizował zgodę. Tamten natychmiast wdał się w bójkę z innymi, kiedy zaczął się przepychać po bagaże. Tego wieczoru Dyar był jedynym łupem. Odwrócił głowę z niesmakiem, kiedy okrzyki pognały za taksówkarzem aż do drzwi. Nie czuł się zresztą najlepiej.
Pogorszyło mu się jeszcze w taksówce, o której szyby bębniły krople deszczu, a wycieraczki z mozolnym skrzypem przesuwały się po szkle tam i z powrotem. Znalazł się już tutaj i nie było odwrotu. Oczywiście, ani przez chwilę nie było mowy o wycofaniu się. Od momentu, kiedy odpowiedział, że przyjmuje pracę, i wykupił przejazd z Nowego Jorku, wiedział, że decyzja jest nieodwołalna. Człowiek nie zmienia zdania w takich kwestiach, gdy zostało mu tylko mniej niż pięćset dolarów. Teraz jednak, kiedy wpatrywał się w ciemność za ciemnymi szybami, po raz pierwszy odczuł rozpacz i samotność, które, jak sądził, zostawił za sobą. Zapalił papierosa i poczęstował kierowcę.
Postanowił, że to jemu zostawi decyzję, gdzie ma się zatrzymać. Arab niewiele rozumiał po angielsku, ale znał słowa „tani” i „czysty”. Z falochronu zjechali na ląd, przy bramie dwóch policjantów wstawiło głowy do środka; potem przez jakiś czas wolno jechali ulicą z nielicznymi słabymi światłami. Gdy zajechali pod hotel, kierowca nie zaoferował pomocy przy bagażu; w zasięgu wzroku nie było też żadnego portiera. Dyar raz jeszcze obejrzał wejście; fronton sugerował duży, nowoczesny hotel, ale w holu paliła się tylko jedna świeczka. Wysiadł i zaczął wyciągać swoje rzeczy. Spojrzał pytająco na kierowcę, który pustym wzrokiem obserwował, jak opróżnia bagażnik; facet chciał jak najszybciej odjechać.
Kiedy już ustawił wszystkie walizki na chodniku, zapłacił kierowcy i otworzył drzwi hotelu. Za blatem recepcyjnym siedział młody mężczyzna z gładkimi czarnymi włosami i starannie przyciętym wąsikiem. Jedyne światło dawała świeca. Spytał, czy to Hotel de la Playa, i nie wiedział, czy potwierdzająca odpowiedź ucieszyła go, czy zasmuciła. Chwilę zajęło mu przenoszenie bagaży do holu. Potem w ślad za niosącym świeczkę chłopcem zaczął się wspinać schodami do pokoju. Winda nie była czynna z powodu braku prądu.
Pokonali trzy piętra. Hotel był niczym wielka betonowa komora rezonansowa. Odgłos każdego kroku zwielokrotniał się i rósł we wszystkich kierunkach. Budynek prezentował tę intensywną i czystą marność, którą osiągają tylko tanie, nowe konstrukcje. W ścianach już zdążyły się pojawić duże rysy, kawałki tynku odpadały wokół framug drzwi, tu i tam brakowało w podłodze klepek.
Kiedy dotarli do pokoju, chłopiec wszedł przodem i przytknął zapałkę do świeczki wetkniętej w pustą butelkę po cointreau. Na ściany wyskoczyły cienie. Zapach wilgotnego powietrza był nieprzyjemny: odór mokrego tynku i niemytych stóp.
– Fu, ale tu śmierdzi – powiedział Dyar.
Spojrzał podejrzliwie na łóżko i uniósł kapę, a pod spodem zobaczył prześcieradło.
Naprzeciw drzwi znajdowało się duże okno i chłopiec natychmiast podskoczył, aby je otworzyć. Z ciemności wtargnął do pokoju wiatr. Słychać było stłumiony dźwięk fal. Tamten powiedział coś po hiszpańsku; Dyar podejrzewał, iż zapewnił, że to dobry pokój, bo z widokiem na plażę. Mało go to obchodziło, na którą stronę wychodzi okno; nie przyjechał tu na wakacje. W tej chwili najbardziej potrzebował kąpieli.

 
Wesprzyj nas