Dennis Lehane, autor bestsellerów „Miasto niepokoju” i „Nocne życie” – powraca z niejednoznaczną psychologicznie i moralnie historią zbrodni, namiętności i zemsty, rozgrywającą się na Kubie i w Ybor City na Florydzie podczas drugiej wojny światowej.


Jego bohater Joe Coughlin musi się w niej rozliczyć ze swoją kryminalną przeszłością i teraźniejszością. Od dnia, w którym wrogowie Joego Coughlina zabili jego żonę i zniszczyli jego imperium, minęło dziesięć lat. Zniesiono prohibicję, świat znowu ogarnęła wojna, a syn Joego, Tomas, jest już dużym chłopcem. Obecnie były władca kryminalnego półświatka pracuje jako consigliere przestępczej rodziny Bartolo, krążąc między Tampą i Kubą, ojczyzną swojej żony.

Joe Coughlin, który z mistrzowską zręcznością manewruje między czarnym, białym i kubańskim podziemiem kryminalnym, potrafi z równym wdziękiem utrzymywać stosunki towarzyskie ze śmietanką towarzyską Tampy, ludźmi z wywiadu marynarki wojskowej, gangsterami Lansky’ego i Luciana oraz opłacanym przez mafię rządem Fulgencia Batisty. Ma wszystko – pieniądze, władzę, piękną kochankę i anonimowość. Ale sukces nie osłoni go przed nadciągającym mrokiem przeszłości. Nadchodzi czas uiszczenia rachunków za życie w zbrodni.

Dennis Lehane kreśli barwny portret mafii w czasach drugiej wojny światowej – od rozplanowanej z wirtuozerią choreografa strzelaniny w Środę Popielcową po mrożący krew w żyłach, rozdzierający punkt kulminacyjny na kubańskim polu trzciny cukrowej.

„Miniony świat” to pełna werwy i wartka powieść z gatunku fikcji historycznej pióra jednego ze najbardziej interesujących i cenionych współczesnych amerykańskich pisarzy.
„Washington Post”

Dennis Lehane jest autorem bestsellerowych powieści kryminalnych i psychologicznych, wiele z nich zekranizowano, m.in. „Rzekę tajemnic”, „Wyspę tajemnic”, „Gdzie jesteś, Amando?”.

Dennis Lehane
Miniony świat
Przekład: Maciejka Mazan
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 17 września 2015


Jadę kradzionym samochodem
w czarną noc
i powtarzam sobie:
„Nic ci nie będzie”

Bruce Springsteen, Stolen Car

PROLOG
Grudzień 1942

Zanim rozdzieliła ich mała wojna, zebrali się, żeby wspierać tę wielką. Od Pearl Harbor minął rok, a oni spotkali się w Wersalskiej Sali Balowej hotelu Palace na Bayshore Drive w Tampie na Florydzie, by zebrać pieniądze dla żołnierzy w Europie. Był to elegancki koktajl w ciepły, suchy wieczór.
W duszny, parny majowy wieczór pół roku później reporter kryminalny z „Tampa Tribune” natknął się na zdjęcia z tego przyjęcia. Z zaskoczeniem ujrzał na nich wiele osób, które ostatnio pojawiły się w miejscowych gazetach jako ofiary lub sprawcy morderstw. Uznał, że to może być temat. Jego naczelny się z tym nie zgodził. „No, ale spójrz – upierał się dziennikarz. – Spójrz! Przy barze stoi Dion Bartolo z Rikiem DiGiacomo. A tam? Uważam, że ten konus w kapeluszu to sam Meyer Lansky. A tu – widzisz tego gościa, rozmawiającego z kobietą w ciąży? W marcu wylądował w kostnicy. A ten to burmistrz z żoną rozmawiający z Joem Coughlinem. Tu znowu mamy Joego Coughlina ściskającego rękę czarnemu gangsterowi Montoothowi Dixowi. Bostoński Joe przez całe życie unikał zdjęć, a tu został sfotografowany dwa razy. Ten gość palący papierosa obok damy w bieli? Już nie żyje. Podobnie jak ten tutaj. A ten na parkiecie, w białym smokingu? Został okaleczony. Szefie – ciągnął dziennikarz – tamtej nocy oni wszyscy znaleźli się w tym samym miejscu”.
Naczelny zauważył, że Tampa to wieś udająca średnie miasto. Ludzie nieustannie tu na siebie wpadają. To było przyjęcie dobroczynne na rzecz żołnierzy, a takie imprezy to towarzyski obowiązek dla bogatych nierobów. Na takich imprezach pojawiają się wszyscy, którzy coś znaczą. Naczelny wyjaśnił swojemu młodemu, łatwo emocjonującemu się pracownikowi, że mnóstwo osób, które przybyły na to przyjęcie – dwie sławne wokalistki, jeden baseballista, trzej aktorzy występujący w najpopularniejszym słuchowisku radiowym miejscowej rozgłośni, prezes First Florida Bank, dyrektor generalny Gramercy Pewter oraz P. Edson Haffe, właściciel ich gazety – nie miało żadnego związku z tą rzeźnią, jaka wydarzyła się w marcu i splamiła dobre imię miasta.
Dziennikarz jeszcze trochę protestował, ale kiedy przekonał się, że nie zainteresuje naczelnego, wrócił do sprawdzania plotek o niemieckich szpiegach, infiltrujących port w Tampie. Miesiąc później dostał powołanie do wojska. Zdjęcie leżało w archiwach „Tampa Tribune” jeszcze długo po tym, jak wszystkie przedstawione na nim osoby zeszły z tego świata.
Dziennikarz, który zginął dwa lata później na plaży w Anzio, nie mógł wiedzieć, że naczelny, który przeżył go o trzydzieści lat i umarł na serce, miał rozkaz tłumić zainteresowanie gazety wszystkim, co miało związek z kryminalną rodziną Bartolo, Josephem Coughlinem lub burmistrzem Tampy, zacnym młodzieńcem z zacnej miejscowej rodziny. Honor miasta, jak powiedziano naczelnemu, już i tak ucierpiał.
Osoby, które zebrały się tamtego grudniowego wieczora, sądziły, że biorą udział w całkiem niewinnym spotkaniu ludzi pragnących wspomóc żołnierzy. Biznesmen Joseph Coughlin wydał to przyjęcie, ponieważ wielu jego byłych pracowników zgłosiło się do wojska lub też dostało do niego powołanie. Loterię prowadził Vincent Imbruglia, którego dwaj bracia poszli na wojnę – jeden walczył na Pacyfiku, drugi gdzieś w Europie. Pierwszą nagrodą były dwa bilety w pierwszym rzędzie na koncert Sinatry pod koniec miesiąca w Paramount w Nowym Jorku, a także bilety na pierwszą klasę w pociągu Tamiami Champion. Wszyscy brali udział w loterii, choć panowało przekonanie, że jest ustawiona tak, żeby wygrała żona burmistrza, wielka fanka Sinatry. Szef wszystkich szefów, Dion Bartolo, popisywał się tańcem, którym od dzieciństwa zdobywał nagrody. Przy okazji matki i córki z najbardziej szacownych lokalnych rodzin zyskały anegdotkę do opowiadania wnukom („Człowiek, który tak tańczy, nie może być aż tak zły, jak o nim mówią”).
Rico DiGiacomo, największa gwiazda miejscowego półświatka, przyszedł z bratem Freddym i ich ukochaną matką. Jego niepokojący urok przyćmiło jedynie przybycie Montoo­tha Dixa, wyjątkowo wysokiego Murzyna, który w cylindrze wydawał się jeszcze wyższy. Elita Tampy jeszcze nigdy nie widziała na przyjęciu czarnucha bez tacy w dłoni, ale Mon­tooth Dix krążył wśród białych, jakby spodziewał się, że to oni będą usługiwać jemu. Przyjęcie było na tyle szacowne, żeby można się było pojawić na nim bez wstydu, i na tyle szemrane, żeby później opowiadać o nim przez cały sezon. Joe Coughlin miał talent do aranżowania spotkań chlub miasta z jego demonami, i to w taki sposób, że wyglądało to na pyszny żart. Sytuacji sprzyjał fakt, że sam Coughlin, choć niegdyś podobno był gangsterem, i to znaczącym, obecnie obracał się w wyższych sferach. Najhojniej w całej Florydzie zachodniej wspierał akcje dobroczynne, szpitale, jadłodajnie, biblioteki i noclegownie. A jeśli plotki mówiły prawdę i rzeczywiście nie całkiem pożegnał się z kryminalną przeszłością – no cóż, przecież nie można mieć do niego pretensji za dochowanie wierności tym, których poznał, pnąc się na szczyt. Gdy niektórzy z tych gigantów, fabrykantów i przedsiębiorców budowlanych chcieli doprowadzić do strajku robotników lub odblokować trasy dostawcze, wiedzieli, do kogo się zwrócić. Joe Coughlin był w tym mieście pomostem między publicznymi deklaracjami i prywatnymi metodami działania. A kiedy wydawał przyjęcie, należało się na nim zjawić, żeby sprawdzić, kto przyszedł.
Sam Joe nie oczekiwał po tych przyjęciach wielkich rewelacji. Kiedy organizuje się bal, na którym sfery wyższe zadają się z ulicznymi bandziorami, a sędziowie gawędzą z przywódcami mafii, jakby nigdy wcześniej nie spotkali ich ani na sali sądowej, ani w jej kuluarach, kiedy zjawia się pastor i błogosławi zebranych, po czym uderza w gaz jak wszyscy, gdy Vanessa Belgrave, ładna, lecz oziębła żona burmistrza, unosi kieliszek w geście wdzięczności w stronę Joego, a czarnuch tak straszny jak Montooth Dix zabawia grupkę białych ważniaków opowieściami o swoich wyczynach podczas Wielkiej Wojny i w tym wszystkim nikomu nie wymknie się ani jedno niezręczne słowo, no, to taki bal można uznać nie tylko za udany, ale wręcz prawdopodobnie za przebój sezonu.
Jedyny problem pojawił się później, gdy Joe wyszedł na trawnik na tyłach domu, żeby zaczerpnąć powietrza, i zobaczył chłopca. Mały wyłaniał się z ciemności na skraju trawnika i znowu się w niej chował. Kluczył, jakby bawił się z innymi dziećmi w berka. Ale innych dzieci nie było. Sądząc po wzroście i budowie ciała, miał jakieś sześć lub siedem lat. Rozłożył ręce i zawarczał jak śmigło, a potem jak silnik samolotu. Zaczął biegać wzdłuż linii drzew, krzycząc: „Wrrrum! Wrrrum!”. Joe przez jakiś czas nie potrafił określić, dlaczego mały gość wydaje mu się dziwny – pominąwszy fakt, że był jedynym dzieckiem na przyjęciu dla dorosłych. W końcu jednak dotarło do niego, że ubrania chłopca wyszły z mody jakieś dziesięć lat temu. A raczej dwadzieścia. Ten urwis nosił pumpy, z całą pewnością pumpy, i taką samą za dużą czapkę golfisty jak ta, którą Joe miał w dzieciństwie. Z powodu odległości trudno było rozróżnić jego rysy, ale Joe miał dziwne wrażenie, że gdyby się zbliżył, nic by się nie zmieniło. Nawet z tego miejsca widział, że twarz chłopca pozostanie zamazana.
Joe zszedł z tarasu i ruszył przez trawnik. Mały, nadal udając samolot, uciekł w ciemność i zniknął za grupą drzew, choć z gęstego mroku nadal dochodziło jego warczenie. Joe był już w połowie trawnika, kiedy z prawej dobiegł go szept:
– Psst! Panie Coughlin… Joe!
Joe przesunął rękę tak, by znajdowała się o kilka centymetrów od derringera schowanego na jego plecach. Normalnie nie wybrałby takiej broni, ale uważał, że jest stosowna na wielkie gale.
– To ja – powiedział Bobo Frechetti, wyłaniając się zza wielkiego figowca z boku.
Joe opuścił rękę.
– Bobo… Jak tam dzieciak?
– U mnie wszystko dobrze. A u ciebie?
– Tip-top.
Joe spojrzał na drzewa. Zobaczył tylko mrok. Chłopaka już nie słyszał.
– Kto przyprowadził to dziecko? – zwrócił się do Boba.
– Co?
– No, to dziecko. – Joe wskazał drzewa. – To, co udaje samolot.
Bobo wytrzeszczył na niego oczy.
– Nie widziałeś tam chłopaka? – Joe znowu wskazał palcem.
Bobo – facecik tak niski, że niewątpliwie kiedyś pracował jako dżokej – pokręcił głową. Zdjął kapelusz.
– Słyszałeś, że tym kamieniarzom w Lutz obrobiono sejf?
Joe pokręcił głową, choć wiedział, że chodzi o kradzież sześciu tysięcy dolarów w Bay Palms Aggregate, filii jednej z rodzinnych firm transportowych.
– Ja i mój kumpel nie mieliśmy pojęcia, że jego właścicielem jest Vincent Imbruglia. – Bobo zamachał rękami jak sędzia baseballowy ogłaszający zdobycie bazy. – Zielonego.
Joe znał to uczucie. Cała jego droga życiowa skrystalizowała się w chwili, gdy wraz z Dionem Bartolo, ledwie odrosłym od ziemi, nieświadomie okradł gangsterskie kasyno.
– Wielkie rzeczy! – Zapalił papierosa i podsunął paczkę małemu kasiarzowi. – Oddajcie więc pieniądze.
– Chcieliśmy. – Bobo poczęstował się i skinął głową, gdy Joe zapalił mu papierosa. – Mój kumpel… Znasz Phila?
Phil Cantor. Phil Dziobak – ze względu na rozmiary nosa. Joe skinął głową.
– Phil poszedł do Vincenta. Powiedział mu o naszym błędzie. I że mamy pieniądze, i zaraz mu je oddamy. Wiesz, co zrobił Vincent?
Joe pokręcił głową, choć coś mu już świtało.
– Wypchnął Phila na ulicę. Na Lafayette w środku dnia, kurwa. Phil odbił się od chevroleta jak piłka. Złamane biodro, zjebane kolana, zadrutowana szczęka. Leży na środku Lafayette, a Vincent zaznacza do niego: „Masz nam oddać dwa razy tyle, ile wziąłeś. Daję ci tydzień”. I pluje na niego. Co za bydlak pluje na człowieka? Jakiegokolwiek, Joe? Pytam cię. W dodatku takiego, co leży na ulicy cały połamany?
Joe pokręcił głową i rozłożył ręce.
– Ale co ja mogę?
Bobo podał mu papierową torbę.
– Tu masz wszystko.
– To z sejfu czy tyle, ile chciał Vincent?
Bobo przestąpił z nogi na nogę, obejrzał się na drzewa i znowu spojrzał na Joego.
– Możesz porozmawiać z tymi ludźmi. Nie jesteś bydlakiem. Powiesz im, że popełniliśmy błąd, a mój partner wylądował w szpitalu najmarniej na miesiąc. Czy to nie wysoka cena? Mógłbyś to przepchnąć?
Joe przez chwilę palił w zamyśleniu.
– Jeśli wyciągnę cię z tego bagna…
Bobo chwycił go za rękę i ucałował ją, trafiając głównie w zegarek.
– Jeśli. – Joe odebrał mu dłoń. – Co będę z tego miał?
– Wszystko.
Joe zajrzał do torby.
– Te dolary?
– Co do jednego.
Joe zaciągnął się i powoli wydmuchnął dym. Czekał, aż chłopiec znowu się pojawi albo chociaż odezwie, ale stało się jasne, że wśród drzew nikogo już nie ma.
– Dobrze – powiedział, spoglądając na Boba.
– Dobrze? O, Jezu. Dobrze?
Joe przytaknął.
– Ale nic za darmo.
– Wiem, wiem. Dziękuję, dziękuję.
– Jeśli kiedyś cię o coś poproszę… – Joe podszedł bliżej – …o cokolwiek, to zapierdalasz w podskokach. Jasne?
– Jak słońce, Joe. Jak słońce.
– A jak mnie spróbujesz wystawić…
– Nigdy, przenigdy!
– …to każę rzucić na ciebie klątwę. I to nie byle jaką klątwę. Znam takiego czarownika z Hawany… Skurwiel ma sto procent trafień.
Bobo, jak wielu gości, którzy wychowali się na wyścigach, był przesądny jak cholera. Uniósł obie ręce w obronnym geście.
– Nie musisz się o to martwić.
– Nie mówię tu o jakimś tandetnym zaklęciu, które mog­łaby rzucić wąsata włoska babcia z New Jersey.
– Nie musisz się o mnie martwić. Spłacę dług.
– Mówię o kubańsko-haitańskiej klątwie. Która będzie wisieć jeszcze nad twoimi potomkami.
– Przysięgam. – Bobo, z czołem i powiekami lśniącymi od nowej warstwy potu, wpatrywał się w Joego. – Żebym tak jutra nie dożył.
– No, tego to byśmy nie chcieli. – Joe poklepał go po twarzy. – Wtedy byś mi się nie odwdzięczył.

Vincent Imbruglia miał dostać awans na kapitana, choć Joe nie był przekonany do tego pomysłu. Ale nadeszły ciężkie czasy, mało kto potrafił zarabiać, a najlepsi poszli na wojnę, więc Vincent w przyszłym miesiącu awansuje. Do tego czasu jednak nadal był podwładnym Enrica „Rica” DiGiacomo, co oznaczało, że te pieniądze ukradzione kamieniarzom tak naprawdę należały do Rica. Joe znalazł go w barze. Wręczył mu pieniądze i wyjaśnił sytuację. Rico słuchał, popijając drinka i marszcząc brwi, gdy Joe opisywał, co spotkało biednego Phila Dziobaka.
– Pchnął go pod samochód?
– W rzeczy samej. – Joe także się napił.
– Co za brak stylu.
– Zgadzam się.
– No, kurwa, trzeba mieć trochę klasy.
– Bezsprzecznie.
Rico zastanowił się nad następną kolejką.
– Moim zdaniem kara jest odpowiednia do zbrodni, a nawet trochę za surowa. Powiedz Bobowi, że nic do niego nie mam, ale żeby przez jakiś czas nie pokazywał ryja w naszych barach. Niech wszyscy odparują. Złamał szczękę temu biednemu skurwielowi?
Joe przytaknął.
– Tak powiedział Bobo.
– Szkoda, że nie nos. Może dałoby się go przy okazji jakoś przemodelować, no nie wiem, bo na razie wygląda tak, jakby Bóg po pijaku dał Philowi łokieć zamiast kinola. – Rico zamilkł i rozejrzał się po sali. – Niezła imprezka, szefie.
– Już nie jestem twoim szefem. Niczyim szefem.
Rico skwitował to uniesieniem brwi i znowu się rozejrzał.
– Tak czy tak, ubaw po pachy. Salud.
Joe spojrzał na parkiet, gdzie grube ryby tańczyły z byłymi debiutantkami, a wszyscy eleganccy, że aż bił od nich blask. Znowu zobaczył tego chłopca – a może tak mu się wydawało – między furkoczącymi sukniami i falbaniastymi krynolinami. Mały stał odwrócony, z niesfornym kosmykiem z tyłu głowy. Czapkę zdjął, ale nadal był w tych pumpach. I raptem zniknął.
Joe odstawił drinka i przysiągł sobie, że do końca przyjęcia już nie tknie ani kropli. Później nazywał to przyjęcie ostatnią imprezą – finalną darmową zabawą przed nadejściem tego bezlitosnego marca. Ale wtedy była to jeszcze po prostu świetna potańcówka.

 
Wesprzyj nas