Bohaterkami powieści są Sam, Anny i Jackie. Każda z pań ma problem, którym, jej zdaniem, obecnie rządzący nie chcą bądź nie potrafią się zająć.


Syn Sam cierpi na rdzeniowy zanik mięśni. Anna, pedagog szkolna, czuje się bezradna, gdy jej nastoletnia córka pada ofiarą prześladowań w szkole. Matka Jackie cierpi na chorobę Alzheimera, a sama Jackie od lat bezskutecznie próbuje zajść w ciążę.

Kobiety postanawiają poprawić sytuację nie tylko swoją, lecz także innych kobiet borykających się z podobnymi problemami. Okazuje się, że aby to zrobić, nie trzeba być w parlamencie; wystarczy rozpocząć od zmian na własnym podwórku.

Nawet grupka pracujących mam może zmienić świat, jeśli odpowiednio się do tego zabierze!

Linda Green jest wielokrotnie nagradzaną dziennikarką; współpracowała m.in. z “Guardian”, “Independent on Sunday” oraz “Big Issue”. Mieszka w West Yorkshire. W Leniwej Niedzieli zadebiutowała powieścią I wtedy to się stało. Mamifest to jej piąta książka.

Linda Green
Mamifest
Przekład: Grażyna Woźniak
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 23 września 2015


1
Sam

– Mamusiu! Patrz, jak szybko umiem jechać!
Miałam szalone marzenie, w zasadzie fantazję, że któregoś dnia uda nam się przyjechać do szkoły nie tyle na czas, ile wcześniej, może nawet o całe pięć minut. Kiedy jednak obserwowałam Oscara pędzącego na złamanie karku ścieżką wzdłuż kanału, całkowicie nieświadomego góry psiej kupy, do której właśnie się zbliżał, dotarło do mnie, że tego dnia moje marzenie się nie spełni.
– Oscar, zatrzymaj się w tej chwili!
Za późno.
– Mamo! – zawołał Zach, który co prawda go wyprzedził, ale teraz odwrócił się, żeby sprawdzić, co się dzieje. – Oscar przejechał przez górę psiej kupy. – Powiedział to raczej z fascynacją, czy wręcz podziwem, niż z zamiarem wpakowania swojego młodszego brata w kłopoty.
Oscar popatrzył w dół i zmarszczył nos.
– Fuuuj! – jęknął. – Będę najbardziej cuchnącym chłopcem w szkole.
– Nie będziesz, Oscarze – odparłam, doganiając synów, i przyjrzałam się kołom elektrycznego wózka – bo zaraz to wyczyścimy.
– Zabierzesz mnie do myjni samochodowej, mamusiu? – zapytał Oscar. – Proszę, weź mnie tam!
Uśmiechnęłam się, walcząc z pokusą zmierzwienia mu włosów, by uniknąć układania na nowo jego nażelowanej fryzury, przez co jeszcze bardziej spóźnilibyśmy się do szkoły.
– Nie, skarbie. Nie chcę, żeby pokiereszowały cię te wielkie szczotki. Obawiam się, że sama będę musiała stawić temu czoła.
– Dlaczego akurat czoła? – zapytał Oscar.
Nie miałam czasu, żeby mu to wytłumaczyć.
– Zach, zostań tu z Oscarem i dopilnuj, żeby nie zrobił nic niewłaściwego. Oscarze, słuchaj starszego brata. Zaraz wracam, okej?
Pobiegłam ścieżką z powrotem w kierunku domu. W takich momentach jak ten cieszyłam się, że nie jestem jedną z tych wymuskanych eleganckich mamusiek odprowadzających dzieci do szkoły w szpilkach (chociaż niewiele ich w Hebden Bridge). Mówcie sobie co chcecie o martensach, ale świetnie się nadają do pokonania błotnistej dróżki w razie nagłego wypadku.
Nie po raz pierwszy musiałam zostawić dzieci same i biec do domu. Zwykle z powodu zapomnianego plecaka, drugiego śniadania, stroju na wuef lub pracy domowej. Koła wózka zabrudzone psią kupą nie były dla nas jednak niczym nowym, co tłumaczy obecność w szopie w ogródku przed naszym domem plastikowego pojemnika z napisem „kupa” (tuż obok stał pojemnik z napisem „przebite koło”), zawierającego szczotkę i małą butelkę płynu do zmywania naczyń.
Chwyciłam konewkę do połowy napełnioną deszczówką (oto jedna z zalet mieszkania w Górach Pennińskich) i ruszyłam w drogę powrotną.
Kiedy dotarłam na miejsce, Oscar popatrzył najpierw na konewkę, a później na mnie, po czym przewrócił oczami i powiedział:
– Mamusiu, nie jestem słonecznikiem. Nie musisz mnie moczyć, żebym urósł.
Zach posłusznie się roześmiał, wiedząc równie dobrze jak ja, że Oscar doskonale zrozumiał, dlaczego przyniosłam wodę, i chciał jedynie nas rozśmieszyć. Puściłam oko do Zacha, przez chwilę potrzymałam konewkę nad głową Oscara, aż zaczął piszczeć, po czym skropiłam koła wózka i zaatakowałam je szczotką oraz płynem do zmywania.
Jakimś cudem zdołaliśmy pokonać drogę przez miasteczko i wspiąć się na wzgórze, zanim ostatni maruderzy dotarli do szkolnego budynku.
– No chodź, mamusiu! – zawołał przez ramię Oscar, pędząc przede mną na wózku.
Czasami żartowałam, że zamiast szkoły, która znajdowała się bliżej naszego domu, wybraliśmy bardziej odległą dla zachowania dobrej kondycji. Oczywiście nie dlatego. Zdecydowaliśmy się na tę szkołę, ponieważ wydawało nam się, że będzie dobra dla Zacha i, co ważne, również dla Oscara. Zawsze kierowaliśmy się jego dobrem.
Shirley, pani z lizakiem zajmująca się przeprowadzaniem dzieci przez ulicę, pochyliła się nad Oscarem, który przytulił ją na powitanie, i coś do niego powiedziała. Dopiero kiedy zrównałam się z nimi, a Shirley się wyprostowała, zauważyłam łzy w jej oczach.
– Co się stało? – zapytałam.
– Wiedziałam, że się rozkleję. Przy innych dzieciakach jakoś zachowałam fason, ale nie przy twoim Oscarze. – Pociągnęła nosem, otarła go dłonią i posłała Zachowi łzawy uśmiech.
– O co chodzi? – powtórzyłam.
– Rada szkoły właśnie wręczyła wypowiedzenie mnie i kilku innym pracownikom.
– Ależ nie mogą tego zrobić. To niedorzeczne. Ta ulica jest przecież bardzo ruchliwa.
– Dusigrosze w garniturach, ot co. Mają w nosie dobro dzieci, interesują ich tylko cięcia w budżecie.
– O czym mówi Shirley? – zapytał Zach. – Dlaczego płacze?
– Rada szkoły próbuje pozbawić ją pracy – wyjaśniłam chłopcom. – Chcą w ten sposób zaoszczędzić trochę pieniędzy.
– Ale my potrzebujemy Shirley – odparł mój starszy syn. -Dzięki niej jesteśmy bezpieczni.
– Shirley nie pozwala nam wpaść pod ciężarówkę i rozpłaszczyć się jak naleśnik – dodał Oscar.
Pozwolenie na to, żeby aż dwadzieścia cztery razy wypożyczył z biblioteki książkę Płaski Stanley, chyba nie było najlepszym pomysłem.
– Zarozumialcy z rady nie mają o was pojęcia – wtrąciła Shirley. – Nie wiedzą, jacy jesteście ważni.
– W takim razie napiszemy do nich, żeby im to wyjaśnić -odezwał się Zach.
– Ale użyjemy słowa „proszę” – dodał Oscar – żeby nie myśleli, że jesteśmy niegrzeczni.
Obaj wlepili we mnie wzrok. Niekiedy lękałam się ich wiary w kryształową dobroć i uczciwość ludzi u władzy. Powinnam z nimi usiąść i wytłumaczyć im, iż w złym wielkim świecie bywa inaczej. Wiedziałam jednak, że nie jestem na to jeszcze gotowa.
– Tak, napiszemy petycję – powiedziałam – i zbierzemy pod nią podpisy wszystkich waszych kolegów i ich rodziców. Napiszemy, że potrzebujemy Shirley, aby pilnowała waszego bezpieczeństwa.
– Czy mogę dopisać, że nie chcę się rozpłaszczyć pod kołami ciężarówki? – zapytał Oscar.
– Jeśli chcesz, skarbie. – Uśmiechnęłam się.
Shirley pociągnęła nosem i uniosła lizak, zatrzymując białą furgonetkę. Potem przeprowadziła nas na drugą stronę ulicy.
– Pokonamy ich – oświadczyłam, ściskając ją za rękę, w której nie trzymała lizaka. – Nie pozwolimy im cię zwolnić, nic się nie martw.
Ruszyliśmy pospiesznie przez podwórko. Pocałowałam Zacha i Oscara, rozdałam im torby z książkami i drugim śniadaniem, po czym poinstruowałam, żeby przeprosili swoich nauczycieli za spóźnienie.
– Czy mogę opowiedzieć pani Carter o psiej kupie? – zapytał Oscar.
– Jeśli musisz – odparłam, kręcąc z rezygnacją głową.
Miałam nadzieję, że opis nie będzie zbyt plastyczny, choć pamiętając detaliczną opowieść Oscara o koledze, który zwymiotował do basenu, nie żywiłam wielkich złudzeń.
Po południu dla odmiany udało mi się wyjść punktualnie z pracy. Zamierzałam dotrzeć do szkoły i porozmawiać z innymi rodzicami, zanim skończą się lekcje. Jako pierwszą zobaczyłam Annę, która zawsze zjawiała się przed czasem; ustawiała sobie przypomnienie w telefonie, żeby wyjechać po dzieci o właściwej porze. Poza tym miała tę przewagę, że w poniedziałki pracowała w domu.
– Zamierzają zwolnić Shirley – wypaliłam.
– Cześć, Sam – odparła Anna, przypominając mi o pominiętych uprzejmościach. – Kim jest Shirley?
– No wiesz, przeprowadzaczką.
– Ach tak. – Anna mieszkała po bezpiecznej stronie drogi, najwyraźniej więc nie znała Shirley tak dobrze jak my. – To oburzające.
– Właśnie. Dowiedziałam się o tym dziś rano. Shirley bardzo rozpaczała, biedaczka. Obiecałam, że napiszemy petycję i będziemy walczyć o jej posadę.
– Oczywiście, że tak. Jestem zaskoczona, że nic nie wiedziałaś. Przecież powinni to skonsultować z komitetem rodzicielskim.
– Pominęli naszą opinię. Rozmawiałam przez telefon z panią Cuthbert i ona też dowiedziała się dopiero dzisiaj. Zebranie komitetu odbędzie się w przyszłym tygodniu, ale nie zamierzam do tego czasu siedzieć z założonymi rękami. Powiedz, co o tym myślisz. – Podałam jej petycję.
Anna przeczytała, kiwając głową.
– Jest w porządku.
– To dobrze, bo wydrukowałam już kilkadziesiąt egzemplarzy. Pomyślałam, że im wcześniej zaczniemy, tym lepiej. Chyba nie masz nic przeciwko? – Wyjęłam z torby podkładkę, do której przyczepiłam kilka egzemplarzy pisma i jej wręczyłam.
Popatrzyła na mnie trochę zdziwiona.
– Nie zasypiasz gruszek w popiele, co? – zapytała z uśmiechem.
– No cóż, nie. Głosowanie rady szkoły odbędzie się za kilka tygodni. Musimy działać.
– W jakiej sprawie? – dołączyła do rozmowy Jackie.
Oparła się o ścianę i zdjęła parę czerwonych butów na platformie, które wydały mi się równie nieodpowiednie do wdrapywania się na wzgórze, jak do paradowania w nich przez cały dzień po klasie, więc widząc je, zaniemówiłam.
– Naszej petycji – wyjaśniłam.
– Naszej, czyli…?
– Anny, mojej i mam nadzieję, że twojej też.
– Świetnie, gdzie mam podpisać?
– Nie zapytałaś nawet, w jakiej sprawie ta petycja – zauważyłam.
– Chyba jestem urodzoną buntowniczką – powiedziała, biorąc ode mnie podkładkę oraz długopis, i zaczęła czytać. – Jezu, nie mogą tego zrobić – odezwała się po chwili.
– Wiem. Właśnie dlatego podpiszemy petycję.
– Potrzebujemy czegoś więcej niż petycja. Musimy urządzić zebranie, napisać listy do parlamentu, zorganizować marsz protestacyjny. Damy im popalić!
– Dzieci pewnie też będziesz namawiała do strajku? – zażartowała Anna, chociaż prawdę mówiąc, nadal zadziwiała ją bez-kompromisowość mieszkańców Yorkshire niezależnie od tego, jak dawno przeprowadzili się tu z rodziną z Islington.
– Myślę, że nie powinnyśmy niczego z góry wykluczać -oświadczyła Jackie, ponownie wsuwając stopy w pantofle, jakby przygotowywała się do walki – skoro w grę wchodzi życie dzieci.
Popatrzyłam na twarz Jackie: zaciśniętą szczękę i zmarszczone czoło. Nie wiedziałam, jak dyskretnie ostrzec Annę, żeby uważała na to, co mówi, by sytuacja nie stała się jeszcze bardziej niezręczna.
– Tak, ale powinnyśmy też uważać, żeby nie przesadzić – zauważyła Anna.
– Nie zamierzam czekać, aż jakieś dziecko wpadnie pod samochód, przechodząc przez ulicę – odparła Jackie, wymachując palcem przed twarzą Anny. – Bo wtedy będzie już za późno, do jasnej cholery! – Chwyciła podkładkę i ruszyła z nią przez boisko w kierunku grupy rodziców pierwszoklasistów.
Czytałam kiedyś, że najbardziej niebezpiecznym stworzeniem na Ziemi jest rozwścieczona samica hipopotama, którą rozdzielono z młodymi. W tamtej chwili pomyślałam, że hipopotamicy należy się jednak drugie miejsce.
– Powiedziałam coś nie tak? – dopytywała Anna.
– No cóż, Jackie jest nieco przewrażliwiona. Nie wścieka się na ciebie, tylko tak po prostu.
– Powinnam tam pójść i ją przeprosić?
– Nie, lepiej zbierz kilka podpisów pod swoją petycją. Jackie na pewno bardziej doceni właśnie to.
Anna zabrała się do pracy. Nie miałam prawa ujawnić jej prawdy. Upłynęło sporo czasu, nim Jackie mi się zwierzyła. Gdy będzie na to gotowa, być może otworzy się także przed Anną.
Zdążyłam zebrać całą stronę podpisów do chwili, kiedy drzwi szkoły się rozwarły i na boisko niczym szampan z odkorkowanej butelki wylała się fala dzieci. Od razu wypatrzyłam wśród nich Zacha – była to jedna z korzyści posiadania syna z burzą kasztanowych loków. Na szczęście nie osiągnął wieku, w którym nie chce się odstawać od reszty. O ile dobrze pamiętałam z własnego dzieciństwa, zostało mu jeszcze kilka lat. A kiedy ten czas nadejdzie, będę mogła mu opowiedzieć historie wszystkich przezwisk, jakie zawdzięczałam swoim włosom. O dziwo, teraz je lubiłam. W wieku trzydziestu ośmiu lat wreszcie do nich przywykłam.
– Cześć, skarbie – powiedziałam, pozwalając Zachowi przytulić buzię do mojego brzucha. – Miałeś przyjemny dzień?
– Tak. Co to jest? – zapytał, wskazując na podkładkę.
– Petycja, w której sprzeciwiamy się decyzji rady szkoły o zwolnieniu Shirley.
– Mogę się podpisać?
– Oczywiście.
Podałam mu długopis i patrzyłam, jak najpierw starannie kaligrafuje swoje imię i nazwisko, po czym stara się nabazgrolić podpis. Zawsze śmieszyło mnie to, jak wielką trudność sprawiało dzieciom niestaranne pisanie, gdy za mocno się na tym koncentrowały.
– Czy mogę poprosić innych o podpisanie petycji?
– Byłoby super. Tylko pamiętaj, bądź uprzejmy. Wyjaśnij, że chcemy uchronić Shirley przed zwolnieniem.
Zach rozejrzał się wokół siebie i ruszył w kierunku mamy jednego ze swoich kolegów z podkładką w dłoni i determinacją malującą się na twarzy. Uśmiechnęłam się w duchu, wyobrażając sobie, co na jego widok powiedziałby Rob. Tak jakby potrzebował więcej dowodów na to, że urodziłam miniaturową wersję samej siebie. Naturalnie Rob nie był stratny. W pewnym świetle blond włosy naszego młodszego syna miały kasztanowy odcień, lecz poza tym Oscar wyglądał jak doskonała kopia swojego taty.
Rozejrzałam się po boisku za Oscarem, chociaż nie wątpiłam, gdzie go znajdę: otoczonego wianuszkiem dzieci – w większości dziewczynek – które chodziły za nim jak cień. Wszystkie moje obawy, że nie odnajdzie się w zwykłej szkole i nie zostanie zaakceptowany, ulotniły się już pierwszego dnia, kiedy po lekcjach wyłonił się z klasy i oznajmił, że ma dziewczynę, a nauczycielka upomniała go za rozrabianie. Martwiłam się, że z powodu poruszania się na wózku będzie traktowany na specjalnych prawach. Chyba więc jako jedyny rodzic odetchnęłam z ulgą na wieść o tym, że nauczyciel zwrócił uwagę jego dziecku.
Przybiegła do mnie Esme.
– Oscar opowiada świńskie kawały – doniosła, podskakując w miejscu.
– O glutach i pupach, czy gorsze? – zapytałam.
– Tylko o glutach i pupach.
– Dziękuję – odparłam. – Nie zapomnij mi powiedzieć, jak zrobią się bardziej świńskie.
Esme skinęła głową.
– To były bardzo śmieszne żarty – dodała.
– W takim razie chyba możemy przymknąć na nie oko. -Uśmiechnęłam się.
Esme pobiegła w kierunku Anny, wydając z siebie powitalny pisk o kilka decybeli głośniejszy niż hałas wszczęty przez całą resztę dzieciaków na boisku. Zauważyłam grymas na twarzy Anny. Esme zdecydowanie nie była jej miniaturową wersją.
Tłumek dzieci, które otaczały Oscara, stopniowo się rozproszył i odsłonił mojego syna trzymającego za rękę Alice, która wpatrywała się w niego z równie szerokim, co szczerbatym uśmiechem na ustach.
– Cześć – powiedziałam, podchodząc do nich. – Mam nadzieję, że byliście grzeczni.
Swój komentarz skierowałam wyłącznie do Oscara. Alice nie byłaby zdolna do brykania, nawet gdyby bardzo się postarała.
– Czy mogę odwiedzić Alice i jej królika? – zapytał Oscar.
– Nie dzisiaj, skarbie. Musisz poćwiczyć z Katie, pamiętasz? Możesz za to odwiedzić Alice innego dnia, jeśli się zgodzi.
Dziewczynka kiwnęła głową. Nic więcej nie dało się z niej wyciągnąć, chyba że było się Oscarem, któremu przez cały boży dzień mogłaby czule szeptać do uszka.
– Spójrz, ile zebrałem podpisów! – zawołał Zach, podbiegając do mnie z dumnie uniesioną podkładką.
– Fantastycznie – odparłam. – Dobra robota.
– Myślę, że Zach zostanie moim rzecznikiem – powiedziała Jackie, podchodząc do nas, i poklepała go po plecach.
– Co to znaczy? – zapytał Zach.
– Że potrafisz przekonać ludzi do różnych rzeczy.
– Aha, to w porządku.
– Anna już sobie poszła? – zapytała Jackie, rozglądając się po boisku.
– Nie, tam jest – Wskazałam na chodnik przed bramą szkoły, gdzie Anna zaczepiała właśnie wychodzących rodziców.
– Niepotrzebnie na nią naskoczyłam. Okropnie się z tym czuję, ale naprawdę nie miałam nic…
– Wiem, ale spójrz na nią: przecież zbiera podpisy, prawda? Czyli się nie obraziła.
– Fakt – odparła Jackie, odzyskując dobry humor. – Chyba masz rację.
– Pani Carter powiedziała, że wcale nie śmierdziałem psią kupą – wtrącił Oscar.
Jackie posłała mi zdziwione spojrzenie.
– Mieliśmy ciężki poranek – wyjaśniłam.
– Później mi opowiesz – rzuciła. – Mamy pierwszy poniedziałek miesiąca – dodała. – Nie mów, że zapomniałaś.
Zaklęłam pod nosem, bo rzeczywiście wyleciało mi to z głowy. Urządzanie babskiego wieczoru raz w miesiącu było naszym postanowieniem noworocznym. W styczniu świetnie się razem bawiłyśmy, ale lutowe spotkanie właśnie stanęło pod znakiem zapytania, i to z mojej winy.
– Zapytam Roba – obiecałam. – Może się uda.

 
Wesprzyj nas