Książka Jo Walton zaczyna się spokojnie, a potem nagle porywa czytelnika w szaloną podróż, wiodącą przez podwójny krajobraz. Jedna kobieta. Dwa światy. Dwie historie


Jest rok 2015, a Patricia Cowan dożyła sędziwego wieku. “Dziś zdezorientowana” – głosi napis na karcie pacjenta na jej łóżku. Patricia nie wie, który jest rok, nie pamięta o ważnych wydarzeniach z życia swoich dzieci.

Za to pamięta o tym, co wydaje się niemożliwe. Pamięta, że wyszła za Marka i miała czworo dzieci – ale pamięta też, że nie wyszła za Marka i wychowała troje dzieci z Bee.

Była gospodynią domową, która wyzwoliła się z okropnego małżeństwa, czy odnoszącą sukcesy autorką przewodników, mieszkającą w Wielkiej Brytanii i Włoszech? A księżyc, który widzi przez okno: czy znajduje się na nim poczciwa stacja badawcza, czy też posterunek wojskowy najeżony pociskami atomowymi?

***

Książka Jo Walton zaczyna się spokojnie, a potem nagle porywa czytelnika w szaloną podróż, wiodącą przez podwójny krajobraz i kończącą się czymś w rodzaju „Wyboru Zofii” do entej potęgi. Ta droga zapiera dech w piersiach.
Ursula K. Le Guin

Jo Walton otrzymała nagrodę Johna W. Campbella za najlepszy debiut w 2002 roku i World Fantasy Award za powieść „Tooth and Claw” w 2004 r. Inne jej książki to opisująca historię alternatywną trylogia „Small Change”, złożona z tomów „Farthing”, „Ha’penny” i „Half a Crown”. Za powieść „Wśród obcych” otrzymała w 2012 r. nagrodę Hugo i Nebula. Pochodzi z Walii, mieszka w Montrealu.

Jo Walton
Podwójne życie Pat
Przekład: Maciejka Mazan
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 23 września 2015


1
BZ: 2015

„Dziś zdezorientowana”, pisali w karcie pacjenta. „Zdezorientowana. Mniej zdezorientowana. Bardzo zdezorientowana”. To ostatnie powtarzało się często, czasem skracane przez pielęgniarki do BZ, co wywoływało jej uśmiech, bo wyglądało jak bzykanie. W notatkach figurowało także jej imię — samo imię, Patricia, jakby starość zdegradowała ją do wieku dziecięcego, odarła z godności posiadania nazwiska, tytułu naukowego, a nawet prawa do tej formy imienia, którą preferowała. Notatki w karcie pacjenta przypominały jej szkolne raporty z rubrykami i ustalonymi kategoriami, które tak utrudniały wyrażenie prawdziwej złożoności sytuacji. „Skandaliczna ortografia”, „musi bardziej uważać”, „dziś zdezorientowana” -wydawały się odległe jak Olimp, obojętne na apelacje. „Ale proszę pani!…” — zaprotestowałyby bardziej współczesne uczennice. Ona za swoich szkolnych lat nigdy by się na coś takiego nie poważyła, podobnie jak grzeczne dziewczęta z jej pierwszych lat nauczania. To „ale proszę pani!…” było dowodem rosnącej pewności siebie, sączącego się feminizmu; zawsze przyjmowała to życzliwie, mimo że utrudniało jej pracę. Teraz sama chciała to powiedzieć pielęgniarkom, które robiły wpisy do jej karty: „Ale proszę pani!… Dziś jestem tylko trochę zdezorientowana!”.
Karta wisiała w nogach jej łóżka. Widniała na niej lista leków — tych na serce, które brała od pierwszego zawału przed rokiem. Była wdzięczna, że zapamiętali to za nią, te brutalne łacińskie sylaby. Lubiła od czasu do czasu przeglądać swoją kartę, nawet jeśli personel ją za to karcił, gdy dala się na tym przyłapać. W karcie wpisywano daty, które trudno jej było spamiętać, a także zlewające się dni tygodnia, tutaj, gdzie wszystkie dni były tak do siebie podobne. Potrafiła nawet zapomnieć, jaka jest pora roku; wychodziła tak rzadko, że kiedyś nigdy by w to nie uwierzyła. Nieświadomość pór roku to oznaka poważnej dezorientacji.
Czasami, zwłaszcza na początku, przeglądała swoją kartę, żeby sprawdzić, jak bardzo wydaje się im zdezorientowana, ale ostatnio często o tym zapominała, a potem zapominała, co zapomniała zrobić w wiecznym grzęzawisku spraw, za którymi musiała nadążyć, w niekończącym się bagnie notatek przypominających jej, co miała zrobić. Kiedyś znalazła listę, która zaczynała się od punktu „Zrób listę”. BZ, napisałyby pielęgniarki, gdyby to zobaczyły, ale napisała to na długo przed początkiem demencji, kiedy była jeszcze dość młoda, choć wtedy tak o sobie nie myślała. Nigdy nie czuła się starzej niż w tych czasach, kiedy dzieci były małe i tak bardzo domagały się jej uwagi. Gdy dorosły i odeszły, przestając nieustannie czerpać jej czas i troskę, poczuła nową falę młodości. Nie żeby kiedykolwiek przestała się o nie troszczyć. Nawet kiedy widziała ich twarze, niezrozumiale postarzałe, czuła przygniatające ją to samo brzemię bezwarunkowej miłości, ich pragnień i problemów oraz własnej niezdolności do zapewnienia im bezpieczeństwa czy zaspokojenia ich potrzeb.
To właśnie rozmyślania o dzieciach potęgowały jej dezorientację. Czasem wiedziała z niezachwianą pewnością, ze urodziła dziewięcioro dzieci, w tym pięcioro martwych. Dziewięć razy dawała życie w strumieniach krwi i bólu. Innym razem miała taką samą pewność, że urodziła dwoje dzieci drogą cesarskiego cięcia w późniejszym okresie życia, kiedy już straciła na to nadzieję. Dwoje dzieci z jej krwi i ciała i trzecie, przyrodnie, najukochańsze. Kiedy ją odwiedzały, poznawała je, wiedziała, ile ich było, a tamta druga prawda wydawała się snem. Nie potrafiła zrozumieć, jak można mieć taki zamęt w głowie. Gdy widziała Philipa, wiedziała, że to jedno z jej trojga dzieci, ale gdy przychodziła do niej Cathy, pamiętała, że to jedno z jej czworga dzieci. Rozpoznawała je i czuła ten macierzyński ból. Jeszcze nie popadła w taką demencję jak jej matka, która w końcu jej nie poznała, rozpłakała się, uciekła od niej i oskarżyła ją o straszne zbrodnie. Wiedziała, że przyjdzie taki czas, kiedy i jej dzieci, i wnuki staną się dla niej obce. Widziała degrengoladę swojej matki i zdawała sobie sprawę z tego, co ją czeka. W nieustannej walce, by namierzyć okulary, aparat słuchowy i książkę, tego się najbardziej bała — dnia, w którym dzieci przyjdą, a ona ich nie pozna, dnia, w którym odpowie Sammy uprzejmie jak obcej osobie, albo i gorzej — z przerażeniem, jak wrogowi.
Cieszyła się, że dzieci nie muszą tego codziennie doświadczać, jak ona. Ze znalazły jej dom opieki, choć ten zdawał się wokół niej wirować, raptownie wypuszczać nowe skrzydła lub się składać, tworząc ścianę tam, gdzie wczoraj był korytarz. Wiedziała, ze w budynku jest winda, a kiedy pielęgniarki zdecydowanie zaprzeczyły, potulnie zjechała windą schodową. Pamiętała, jak matka awanturowała się i upierała przy swoim — więc sama ustępowała. Kiedy winda znowu się pojawiła, chciała tryumfalnie oświadczyć pielęgniarce, ze jednak miała rację, ale była to już inna pielęgniarka. I co wydawało się bardziej prawdopodobne — że to demencja czy że budynek się zmienia? Personel był łagodny i pełen dobrych chęci, nie zamierzała tłumaczyć jego postępowania złośliwością, co tak chętnie czyniła jej matka. Jednak skoro miała zapominać pewne sprawy, a pamiętać o innych, to dlaczego nie mogła zapomnieć bólu powolnej degrengolady matki i pamiętać, gdzie położyła aparat słuchowy?
Pewnego dnia dwoje pielęgniarzy prowadziło ją do podologa — stała się tak wątła, że potrzebowała podpory z obu stron, żeby jakoś przeczłapać przez korytarz. Stali, czekając na kapryśną windę, która dziś najwyraźniej znowu zaistniała. Ściana obok miała kolor zieleni, jak w wielu szkołach, w których uczyła Pat. Takiego koloru nikt by nie wybrał do własnego domu, ale każdy komitet zgodnie uznawał go za odpowiedni dla szkół, szpitali i domów opieki. Na ścianie wisiała reprodukcja przedstawiająca pole maków. Nie był to Monet, jak przypuszczała po paru wcześniejszych nieuważnych zerknięciach, lecz ktoś z Drugich Impresjonistów z lat siedemdziesiątych.
— Pamela Corey — powiedziała.
– Nie — odparł pielęgniarz, jak zwykle traktujący ją z góry. — To David Hockney. Corey namalowała ruiny Miami, które wiszą w małym salonie.
– Uczyłam ją — oznajmiła Pat.
– O, naprawdę? — zdziwiła się pielęgniarka. — Nie do wiary, ze uczyłaś kogoś tak sławnego i pomogłaś mu w stawaniu się prawdziwym artystą.
– Uczyłam ją angielskiego, nie plastyki — wyjaśniła Pat. Wsiedli do windy, która właśnie przyjechała. — Ale pamiętam, jak zachęcałam ją, żeby studiowała na Royal Academy.
Pamela Corey była w szóstej klasie chuda i pełna pasji, rozdarta między Oksfordem a malowaniem. Pat pamiętała, jak rozmawiała z nią o bezpiecznych i ryzykownych decyzjach i o tym, czego można żałować.
– Uczyłaś kogoś tak sławnego — powtórzyła pielęgniarka, wytrącając Pat z zamyślenia.
– Wtedy nie była sławna — rzekła Pat. — Nikt nie jest. To się rozumie dopiero po fakcie. To ludzie jak inni. Każdy twój znajomy może się stać sławny. Albo i nie. Nie wiadomo, które z nich się wybije i czy w ogóle. Sama możesz stać się sławna. Możesz zmienić świat.
– Na to już trochę za późno — rzuciła pielęgniarka z tym przekornym śmiechem, którego Pat od zawsze nie znosiła u innych kobiet, śmiechem, który podcina skrzydła.
– Nie jest za późno. Zdziwiłabyś się, jak wiele dokonałam, odkąd skończyłam tyle lat, ile masz teraz, jak zmieniłam świat. Możesz robić, co chcesz, stać się, kim chcesz.
Pielęgniarka cofnęła się lekko, przestraszona jej zaciekłością.
– Spokojnie, Patricio — odezwał się pielęgniarz. — Straszysz biedną Nasreen.
Pat skrzywiła się gniewnie. Mężczyźni zawsze umniejszali jej znaczenie, a to, co mówiła, było ważne. Znowu spojrzała na pielęgniarkę, ale wysiedli już z windy i ruszyli korytarzem, który widziała po raz pierwszy, korytarzem z prążkowaną wykładziną i choć Pat była pewna, że idzie do podologa, w małym słonecznym gabinecie czekał na nią okulista. Dezorientacja, pomyślała. Znowu jestem zdezorientowana i może naprawdę straszę pielęgniarki. Ją straszyła jej matka. Wszystko się w niej wzbraniało przeciwko ponownemu zatrzaśnięciu w szufladce z napisem „grzeczna dziewczynka”, przeciw przymilaniu się, uśmiechaniu, rezygnacji z tej żarliwej opiekuńczości, która stanowiła o jej tożsamości. Ale nie chciała nikogo przerażać.
Później, gdy już wróciła do swego pokoju z receptą na nowe okulary do czytania, którą pielęgniarka zabrała na przechowanie, usiłowała sobie przypomnieć, co sądziła o Pameli. Idź za głosem serca, mówiła — a może idź za swym talentem? Oczywiście wtedy Pamela nie była sławna i nic nie wskazywało na to, że pisana jest jej sława. Była zwyczajną dziewczyną, ot jedną z setek czy tysięcy dziewczyn, które uczyła Pat. Pod koniec uczyła też chłopców, ale to dziewczyny pamiętała najlepiej. Mężczyźni mieli już dość przywilejów; kobietom wbijano do głowy, żeby nie wysuwały się na pierwszy plan. W każdym razie ją tego uczono. To kobiety potrzebowały więcej pomocy w dokonywaniu wyborów.
Ona wybrała. Zastanawiając się nad tym, czuła to dziwne rozdwojenie, sprzeczne wspomnienia, jakby miała dwie historie, które doprowadziły ją do tego punktu — domu opieki. Była zdezorientowana, nie ma co do tego wątpliwości. Przeżyła długie życie. Pytano ją, ile ma lat, a ona odpowiadała, że prawie dziewięćdziesiąt, bo nie pamiętała, czy ma osiemdziesiąt osiem, czy osiemdziesiąt dziewięć. Nie mogła też spamiętać, czy jest rok 2014, czy 2015. Ciągle o to pytała i ciągle to zapominała. Urodziła się w roku 1926 — roku strajku generalnego; tego się trzymała. Tu nie było rozdwojenia. Jej wspomnienia z dzieciństwa wydawały się jednolite i ustalone, przejrzyste i niezmienne jak slajdy wyświetlane na ekranie. Rozdwojenie musiało nastąpić potem, cokolwiek je spowodowało. Na Oksfordzie? Później? To już nie były slajdy. Wnuki pokazywały jej zdjęcia na swoich telefonach. Żyły w świecie innym od tego, w którym się wychowała.
Inny świat. Przez chwilę to rozważała. Nigdy nie lubiła science fiction, choć miała wśród przyjaciół fanów tego gatunku. Raz przeczytała klasie książkę dla dzieci, Charlotte Sometimes — o dziewczynce ze szkoły z internatem, która codziennie się budzi w innych czasach — czterdzieści lat wcześniej, zamieniając się miejscami z inną dziewczynką. Pat przypominała sobie, że dziewczynki odrabiały za siebie lekcje, co się sprawdzało z wyjątkiem sytuacji, gdy trzeba się było nauczyć wiersza na pamięć. Matka zmuszała ją do wkuwania mnóstwa wierszy, co później jej się przydało. Nigdy nie brakowało jej cytatów. Prawdopodobnie właśnie z powodu tych cytatów przyjęto ją na Oksford, choć oczywiście trwała wojna i brak młodych mężczyzn ułatwił kobietom sprawę.
Studiowała na Oksfordzie. Jej wspomnienia o tych czasach nie rozdwajały się tak niepokojąco. Tolkien uczył ją staroangielskiego. Pamiętała, jak deklamował Beowulfao dziewiątej rano w poniedziałek, jak wchodził do sali, rzucał z trzaskiem książkę i zwracał się do nich „Hwaet!”. On też nie był wtedy sławny. Od tamtej chwili do wydania Władcy Pierścieni i całego tego zamieszania miały upłynąć lata. Później ludzie szaleli, gdy mówiła, że go znała. Nigdy nie wiadomo, kto będzie sławny. Sama nie roiła o sławie, ale co do paru znajomych miała podejrzenia. I z pewnością co do Marka. Biedny Mark.
Fakt niepodważalny: była zdezorientowana. Gubiła się w swoich rozmyślaniach. Miała problem z zapamiętywaniem. Ludzie coś mówili, ona ich słyszała, reagowała, a potem całkiem o tym zapominała. Zapomniała, że Bethany podpisała kontrakt z firmą nagraniową. To, że ucieszyła się po raz drugi, kiedy Bethany jej to powtórzyła, nie miało znaczenia. Najwyraźniej była zdruzgotana jej zapomnieniem. Co gorsza, zapomniała, że Jamie zginął. Wiedziała, że Cathy poczuła się urażona, choć mówiła, że sama też chciałaby zapomnieć. Jakże łatwo było dotknąć Cathy, a przecież Pat nigdy by tego świadomie nie zrobiła, zwłaszcza po takiej stracie, a jednak jej się zdarzyło, bezwiednie, bo jej mózg nie zatrzymywał wspomnień. Ile jeszcze wspomnień zniknęło z jej pamięci, nie pozostawiając po sobie nawet pustego miejsca?
Nie mogła ufać swemu mózgowi. Teraz wyobraziła sobie, że żyje w dwóch różnych rzeczywistościach, przenosząc się między nimi, ale to chyba jakaś usterka umysłu, jak wirus komputerowy, który do pewnych plików uniemożliwia dostęp, a w innych nie pozwala pisać. To porównanie Rhodriego. Rhodri jako jeden z nielicznych rozmawiał z nią o demencji jako problemie z potencjalnymi rozwiązaniami i działaniami zastępczymi. Zbyt długo się z nim nie widziała. Może był zajęty. A może znalazła się w tym drugim świecie — świecie, w którym nie istniał.
Wzięła do ręki książkę. Już nie próbowała czytać nowych, choć łamało jej to serce. Nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie przerwała lekturę ani co przeczytała. Nadal mogła na nowo wracać do znanych książek jak do starych przyjaciół, choć wiedziała, że to także odejdzie; u schyłku życia jej matka straciła zdolność czytania. Na razie, dopóki mogła, pochłaniała mnóstwo poezji i klasyki. W tej chwili w rękę wpadło jej dzieło Panie z Cranford Elizabeth Gaskell. Otworzyła książkę na chybił trafił i zaczęła czytać o pannie Matty i jej finansowych kłopotach w czasach króla Williama. „(…) ostatni rękaw wydęty jak udziec barani, ostatnią i skąpą spódnicę, noszoną w Anglii, oglądano właśnie w Cranford i spoglądano na nią bez uśmieszków”.
Po chwili odłożyła książkę. Na dworze zrobiło się ciemno; wstała i pokuśtykała do okna, żeby zaciągnąć zasłony. Szła ostrożnie, przytrzymując się łóżka, a potem ściany. Personel nie pochwalał chodzenia bez laski czteropunktowej, ale Pat się nie bała; w pokoju nie było dość miejsca, żeby się przewrócić. Choć raz upadla w drodze do toalety i zapomniała, że może wezwać pomoc, naciskając guzik. Zaciągała granatowe zasłony, choć przysięgłaby, że ostatnim razem w oknie wisiały bladozielone rolety. Oparła się o parapet, spojrzała na nagie gałęzie sykomory, kołyszące się na wietrze. Cienki welon chmury zakrył połowę księżyca. Co to za okolica? Wrzosowiska? Czy nabrzeże kanału? Rano w gałęziach mogą śpiewać ptaki. Musi zapamiętać, żeby przyjść i popatrzyć. Gdzieś tu miała lornetkę. Pamiętała, że uparła się ją zabrać, Philip zaś przekonywał, że w domu opieki lornetka się jej nie przyda, na co Jin-ny burknęła opryskliwie, jak to ona, że skoro Pat chce, to przecież może ją zabrać ze sobą. Lornetka musi gdzieś tu być, chyba że została w tym drugim świecie. Byłoby wielką niesprawiedliwością, gdyby lornetka znajdowała się w jednym, a drzewo w drugim.
O ile te dwa światy w ogóle istnieją.

 
Wesprzyj nas