Kto ukrywa się w gronie czcicieli Śmierci? Czy Erastowi Fandorinowi uda się zapobiec następnym samobójstwom i uratować egzaltowaną Kolombinę?


Rok 1900. Prawdziwą plagą końca wieku stała się moda na samobójstwa. Również w Moskwie działa podziemny klub “Kochanków Śmierci”, któremu przewodniczy demoniczny doża.

Okoliczności kolejnych tragicznych wypadków wydają się jednak podejrzane. Wkrótce na jednym z tajnych zebrań klubu pojawia się niezwykły mężczyzna, bardzo przypominający Erasta Fandorina…

Boris Akunin (Grigorij Szałwowicz Czchartiszwili), ur. w 1956 r. w Gruzji, od 1958 r. mieszka w Moskwie. Eseista, tłumacz, autor znanych serii powieści Przygody Erasta Fandorina, Prikluczenija siestry Pielagii (Przygody siostry Pelagii), Prikluczenija magistra (Przygody magistra). Na Międzynarodowych Targach Książki w 2000 roku ogłoszono go rosyjskim pisarzem roku. Jego książki przetłumaczono na 35 języków i wydano w nakładzie ponad 20 milionów egzemplarzy.

Boris Akunin
Kochanka śmierci
Przekład: Ewa Rojewska-Olejarczuk
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 23 września 2015


Rozdział pierwszy

I. Z gazet

Ofiarność czworonożnego przyjaciela

Wczoraj po godzinie drugiej w nocy mieszkańców kamienicy czynszowej towarzystwa „Goliat” na ulicy Siemionowskiej zbudził odgłos upadku jakiegoś ciężkiego przedmiotu, po czym dało się słyszeć przeciągłe wycie. Wył pointer fotografa S., wynajmującego atelier na mansardzie. Stróż zaalarmowany hałasem wyszedł i spojrzawszy w górę, zobaczył oświetlone okno, w którym na parapecie stał pies, wyjąc rozdzierająco. Po chwili stróż zauważył na ziemi nieruchome ciało samego S., będące najwyraźniej owym przedmiotem, którego upadek wywołał całe zamieszanie. Nagle, na oczach wstrząśniętego stróża, pointer skoczył w dół i roztrzaskał się na bruku nieopodal zwłok swego pana.
Istnieje mnóstwo legend o psiej wierności, jednak ofiarność zdolna pokonać instynkt samozachowawczy i mająca w pogardzie śmierć zdarza się u czworonogów nader rzadko. A jeszcze rzadsze są wśród naszych braci mniejszych wypadki ewidentnego samobójstwa.
Początkowo policja sformułowała hipotezę, że S., znany z lekkomyślnego i hulaszczego trybu życia, wypadł z okna przypadkowo, sądząc jednak z wierszowanego zapisku znalezionego w mieszkaniu, fotograf popełnił samobójstwo. Motywy tego rozpaczliwego kroku nie są jasne. Sąsiedzi i znajomi utrzymują, że S. nie miał żadnych powodów, by ze sobą skończyć, przeciwnie, w ostatnich dniach był w doskonałym nastroju.
Ł.Ż.
„Moskowskij Kurjer”, 4 (17) sierpnia 1900 r., s. 6

Rozwiązanie tajemnicy feralnej bibki
Niewiarygodne szczegóły tragedii w zaułku Furmannym

Jak już pisaliśmy trzy dni temu, przyjęcie imieninowe, wydane przez profesora gimnazjalnego Sojmonowa dla czterech kolegów, zakończyło się tragicznie. Gospodarza i gości znaleziono martwych przy biesiadnym stole. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci wszystkich czterech była butelka porto „Castello”, zawierająca potworną ilość arszeniku. Wiadomość ta zbulwersowała całe miasto i w probierniach całkowicie spadł popyt na wyżej wymienioną markę porto, wcześniej bardzo poszukiwaną przez moskwian. Policja rozpoczęła dochodzenie w rozlewni win braci Stamm, dostarczającej „Castello” do sklepów.
Dziś jednakże można twierdzić z całą pewnością, że szlachetny trunek w niczym tu nie zawinił. W kieszeni surduta Sojmonowa znaleziono kartkę z wierszem następującej treści:

Pożegnanie
Bez miłości żyć się nie da!
Zerkać, skąd nadciągnie bieda,
Śmiać się, choć ból targa duszę,
Więcej teraz już nie muszę.
Koniec, kpiarze i potwarcy,
Pośmialiście się i starczy.
Patrzcie wszyscy, jak młodzieniec Dziś szykuje się pod wieniec.
Nad otwartą już mogiłą Krzyknę tej, co mi odkryła Namiętności sekret smutny:
„Zerwij mnie jak kwiat, okrutna!”

Sens tego przedśmiertnego przesłania jest mglisty, wszelako wydaje się niewątpliwe, że Sojmonow zamierzał rozstać się z życiem i sam nasypał trucizny do butelki. Motywy szaleńczego postępku są niejasne. Samobójca był człowiekiem zamkniętym w sobie, dziwakiem, choć bez wyraźnych oznak choroby psychicznej. Jak udało się ustalić waszemu pokornemu słudze, zmarły nie cieszył się w gimnazjum sympatią: wśród uczniów uchodził za preceptora surowego i nudnego, koledzy zaś zarzucali mu złośliwość i wyniosłość, a niektórzy pokpiwali z jego dziwacznego sposobu bycia i chorobliwego skąpstwa. Jednakowoż wszystko to trudno raczej uznać za dostateczną podstawę do tak potwornej decyzji.
Sojmonow nie miał ani rodziny, ani służby. Wedle świadectwa właścicielki mieszkania, pani G., często wychodził wieczorami i wracał grubo po północy. Wśród papierów Sojmonowa znaleziono mnóstwo brulionowych szkiców wierszy o wielce mrocznej treści. Żaden z jego kolegów nie wiedział, że zmarły pisał wiersze, a niektórzy z przesłuchiwanych, słysząc o poetyckich próbach owego „człowieka w futerale”, wręcz nie chcieli w to wierzyć.
Zaproszenie na imieniny, zakończone w tak straszny sposób, było dla gimnazjalnych kolegów Sojmonowa całkowitym zaskoczeniem. Nigdy przedtem nie zapraszał do siebie gości, a w dodatku zaprosił akurat tych czterech, z którymi był w najgorszych stosunkach i którzy, wedle licznych świadectw, najbardziej z niego szydzili. Nieszczęśnicy zgodzili się przyjść, myśląc, że Sojmonow postanowił wreszcie naprawić stosunki z kolegami, oraz (jak to ujął inspektor gimnazjum, p. Sierdobolin) „ze zrozumiałej ciekawości”, jako że w domu mizantropa nikt wcześniej nie był. Do czego ta ciekawość doprowadziła, wiadomo.
Jest rzeczą oczywistą, że truciciel postanowił nie tylko położyć kres swemu szaremu życiu, ale jeszcze zabrać ze sobą owych „kpiarzy i potwarców”, o których wspomina w wierszu. Co jednak mogą oznaczać słowa o tej, która „odkryła namiętności sekret smutny”? Czy za ową makabryczną historią nie kryje się czasem kobieta?

Ł. Żemajło
„Moskowskij Kurjer”, 11 (24) sierpnia 1900 r., s. 2

Czy w Moskwie działa klub samobójców?
Nasz korespondent przeprowadza własne śledztwo i wysuwa złowieszczą hipotezę!

Wyjaśniono okoliczności tragedii, która wstrząsnęła całą Moskwą — samobójstwa nowych Romea i Julii: dwudziestodwuletniego studenta Siergieja Szutowa i dziewiętnastoletniej kursistki Jewdokii Lamm (por. m.in. nasz artykuł Nie ma na świecie smutniejszej opowieści z 16 sierpnia). Prasa podała, że zakochani jednocześnie — najwyraźniej na sygnał — strzelili sobie nawzajem w pierś z dwóch pistoletów. Przy tym panna Lamm zginęła na miejscu, a Szutow odniósł ciężką ranę w okolicy serca i został przewieziony do Szpitala Marińskiego. Jak nam wiadomo, był całkowicie przytomny, ale nie odpowiadał na pytania i tylko powtarzał: „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?” Na chwilę przed wydaniem ostatniego tchnienia nagle uśmiechnął się i powiedział cicho: „Odchodzę. To znaczy, że ona mnie kocha”. Sentymentalni reporterzy dopatrzyli się w tej krwawej historii romantycznej tragedii miłosnej, jednakże po wnikliwszym zbadaniu sprawy wyjaśniło się, że miłość nie ma tu nic do rzeczy. W każdym razie miłość między uczestnikami dramatu.
Pokornemu słudze Państwa udało się ustalić, że gdyby hipotetyczni Romeo i Julia zapragnęli się połączyć węzłem małżeńskim, nie napotkaliby żadnych przeszkód. Rodzice panny Lamm to ludzie bardzo nowocześni. Ojciec jest profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Moskiewskiego i słynie wśród studentów z postępowych poglądów. Jak sam oświadczył, nigdy nie stanąłby ubóstwianej córce na drodze do szczęścia. Szutow z kolei był pełnoletni i posiadał kapitał, niezbyt wielki, ale całkowicie wystarczający na dostatnie życie. Z tego wniosek, że owa para mogłaby się pobrać bez żadnych trudności! Po cóż więc mieliby strzelać sobie nawzajem w pierś?
Ta myśl nie dawała nam spokoju ani w dzień, ani w nocy i skłoniła nas do przeprowadzenia pewnych badań. W rezultacie wyszło na jaw coś bardzo dziwnego. Osoby, które dobrze znały oboje samobójców, twierdzą jak jeden mąż, że Lamm i Szutowa łączyły zwykłe przyjacielskie stosunki i bynajmniej nie pałali wobec siebie płomiennymi uczuciami.
Cóż, pomyśleliśmy. Znajomi często bywają ślepi. Może młodzieniec i dziewczyna mieli jakieś powody, by ukrywać przed obcymi swoją namiętność.
Jednakowoż dziś trafił w nasze ręce (nie pytajcie Państwo, jakim sposobem — to tajemnica dziennikarska) wiersz, napisany przez samobójców przed śmiertelną salwą. Jest to utwór poetycki bardzo szczególny, chyba wręcz bezprecedensowy. Napisano go dwoma charakterami pisma — najwyraźniej Szutow i Lamm pisali go na zmianę, każde po jednej linijce. A więc mamy do czynienia z płodem twórczości kolektywnej. Treść wiersza rzuca zupełnie nowe światło zarówno na śmierć dziwnych Romea i Julii, jak i na cały szereg tajemniczych samobójstw, popełnionych w Białokamiennej w ostatnich tygodniach.

Był w białym płaszczu. Stanął na progu.
Był w białym płaszczu. Zaglądał w okno.
„Jam posłaniec miłości. Od Niej do ciebie przychodzę”.
„Tyś Jego narzeczoną. Oto przybywam po ciebie”.
Tak rzekł i ręce do mnie wyciągnął.
Tak rzekł. A głos miał czysty i głęboki!
I oczy jego groźne były czarne.
I oczy jego czułe były jasne.
Powiedziałem: „Jam gotów. Dawno na ciebie czekam”.
Powiedziałam: „Idę. Powiedz mu, już idę”.

Same zagadki. Co oznacza „biały płaszcz”? Od kogo przybył posłaniec — od Niej czy od Niego? I gdzie w końcu stał — na progu czy za oknem? I jakiego właściwie koloru miał oczy ów intrygujący jegomość — czarne i groźne czy jasne i czułe?
Tu przypomnieliśmy sobie niedawne i na pierwszy rzut oka równie nieuzasadnione samobójstwa fotografa Swiridowa (por. naszą informację z 4 sierpnia) i nauczyciela Sojmonowa (por. artykuły z 8 i 11 sierpnia). W obu wypadkach samobójca pozostawił przedśmiertny wiersz, co, przyznacie Państwo, spotyka się w naszej prozaicznej Rosji raczej nieczęsto!
Szkoda, że policja nie zachowała zapisku fotografa Swiridowa, ale i bez niego mamy dość pożywki do rozmyślań.
W pożegnalnym wierszu Sojmonowa występuje tajemnicza persona, która odkryła przed trucicielem „namiętności sekret smutny”, po czym zerwała go „jak kwiat”. Do Szutowa przybył posłaniec od Niej — nienazwanej osoby płci żeńskiej; do Lamm — od „narzeczonego”, którego z jakiejś przyczyny także należy honorować dużą literą.
Czyż nie istnieją więc podstawy do przypuszczeń, że pełną miłości postacią, wymienioną w utworach poetyckich trojga samobójców i budzącą w nich nabożne drżenie, jest sama śmierć? To by wiele wyjaśniało: namiętność, popychająca zakochanego nie ku życiu, ale ku mogile — to umiłowanie śmierci.
Wasz pokorny sługa nie ma już wątpliwości co do tego, że w Moskwie, za przykładem niektórych miast europejskich, powstało tajne stowarzyszenie czcicieli śmierci — szaleńców zakochanych w kostusze. Duch niewiary i nihilizmu, upadek obyczajów i sztuki, a w dodatku jeszcze bardziej niebezpieczny demon, któremu na imię Koniec Wieku — oto bakcyle wywołujące tę śmiertelnie niebezpieczną chorobę.
Postanowiliśmy dowiedzieć się możliwie jak najwięcej o historii zagadkowych stowarzyszeń, zwanych klubami samobójców, i oto jakie udało nam się zebrać informacje.
Kluby samobójców to zjawisko nie czysto rosyjskie, a nawet w ogóle nie rosyjskie. Dotychczas na obszarze naszego imperium tego rodzaju potworne organizacje nie istniały. Widocznie jednak, podążając w ślad za Europą drogą „postępu”, i my nie ustrzegliśmy się tej zgubnej zarazy.
Pierwsza historyczna wzmianka o dobrowolnym zjednoczeniu się czcicieli śmierci pochodzi z pierwszego wieku przed Chrystusem, kiedy to legendarni kochankowie Antoniusz i Kleopatra stworzyli „akademię nierozstających się w śmierci” — dla tych zakochanych, którzy „zechcą umrzeć razem: cicho, pogodnie i wtedy, kiedy tego zapragną”. Jak wiemy, owa romantyczna inicjatywa zakończyła się niezbyt idyllicznie, ponieważ w decydującej chwili wielka królowa wolała jednak rozstać się z pokonanym Antoniuszem i próbowała ocalić swe życie. Dopiero kiedy się okazało, że jej słynne wdzięki nie działają na zimnokrwistego Oktawiana, Kleopatra się zabiła, przemyślnie i ze smakiem godnym antycznej epoki: długo wybierała najlepszy sposób samobójstwa, wypróbowując na niewolnikach i zbrodniarzach wszelkie możliwe trucizny, i w końcu zdecydowała się na ukąszenie kobry królewskiej, niesprowadzające prawie żadnych przykrych doznań, jeśli nie liczyć lekkiego bólu głowy, który zresztą szybko ustępował „nieodpartemu pragnieniu śmierci”.
Ale to tylko legenda, powiecie, albo, w najlepszym razie, „odległe dzieje dni minionych”*. Człowiek współczesny jest zbyt przyziemny i materialistyczny, zbyt mocno czepia się życia, by zakładać podobne akademie.
Cóż — zwróćmy się wobec tego do oświeconego XIX wieku. Właśnie on stał się epoką niebywałego rozkwitu klubów samobójców — ludzi łączących się w tajną organizację w jednym jedynym celu: aby odejść z tego świata bez rozgłosu i skandalu.
Już w roku 1802 w bezbożnym porewolucyjnym Paryżu powstał klub liczący dwunastu członków, którego skład z oczywistych powodów stale się odnawiał. Wedle statutu, o kolejności rozstawania się z życiem decydowała gra w karty. Na początku każdego roku wybierano prezesa, który był obowiązany skończyć ze sobą przed upływem kadencji.
W roku 1816 „kółko śmierci” powstało w Berlinie. Sześciu jego członków nie robiło tajemnicy ze swych zamiarów, przeciwnie, wszelkimi sposobami próbowało przyciągnąć nowych uczestników. Zgodnie z regułami za „legalne” uważano tylko samobójstwo popełnione przy użyciu pistoletu. Wreszcie „kółko śmierci” przestało istnieć, albowiem wszyscy chętni się pozabijali.
Później kluby samobójców nie były już czymś egzotycznym i przekształciły się w niemal obowiązujący atrybut wielkich miast europejskich. Co prawda, z powodu prześladowań ze strony władz stowarzyszenia te zmuszone były przejść do ścisłej konspiracji. Wedle posiadanych przez nas wiadomości kluby samobójców istniały (a możliwe, że istnieją po dziś dzień) w Londynie, Wiedniu, Brukseli, wspomnianych już Paryżu i Berlinie, nawet w prowincjonalnym Bukareszcie, gdzie ryzykowna gra z fortuną o życie jest bardzo modna wśród młodych, zamożnych oficerów.
Najwięcej szumu narobił klub londyński, zdemaskowany i rozpędzony wreszcie przez policję, który zdążył przedtem wyekspediować na tamten świat dwudziestu swoich członków. Wpaść na trop czcicieli śmierci udało się tylko dzięki zdrajcy, jaki znalazł się w ich zwartych szeregach. Jeden z członków klubu miał nieostrożność się zakochać, wskutek czego zapałał gorącą sympatią do życia i gwałtowną odrazą do śmierci. Ów odstępca zgodził się złożyć zeznania. Okazało się, że do ściśle tajnego klubu przyjmowano tylko tych, którzy potrafili dowieść stanowczości swej decyzji. Kolejność ustalano w drodze losowania: uczestnicy ciągnęli karty i wygrywający miał prawo umrzeć pierwszy. Wszyscy rzucali się doń z gratulacjami, urządzali bankiet na cześć „szczęśliwca”. Żeby uniknąć niepotrzebnych pogłosek, samą śmierć aranżowano jako nieszczęśliwy wypadek, w którego przygotowaniu brani udział inni członkowie bractwa: upuszczali z dachu cegłę, przejeżdżali wybrańca karetą, i tak dalej.
Coś podobnego wydarzyło się także w austro-węgierskim Sarajewie, tyle że z bardziej ponurym zakończeniem. Istniała tam organizacja samobójców, która przybrała nazwę „klubu wtajemniczonych” i liczyła co najmniej pięćdziesięciu członków. Zbierali się wieczorami, by ciągnąć losy — brali z talii kolejno po karcie, dopóki któremuś nie wypadła czaszka. Ten, który wyciągnął fatalną kartę, musiał umrzeć w ciągu dwudziestu czterech godzin. Pewien młody Węgier oznajmił towarzyszom, że wychodzi z gry, ponieważ się zakochał i myśli o ożenku. Zgodzili się go zwolnić pod warunkiem, że ostatni raz weźmie udział w losowaniu. Przy pierwszym ciągnieniu młodemu człowiekowi dostał się as kier, symbol miłości, a przy drugim — czaszka. Był człowiekiem honoru, więc się zastrzelił. Zrozpaczona narzeczona doniosła na „wtajemniczonych” policji i w rezultacie cała ta smutna historia stała się powszechnie znana.
Sądząc z tego, co się w ostatnich tygodniach dzieje w Moskwie, nasi czciciele śmierci nie boją się opinii publicznej i niezbyt ich niepokoi rozgłos — w każdym razie nie podejmują żadnych starań, by zatuszować rezultaty swej działalności.
Obiecuję czytelnikom „Kurjera”, że nadal będę prowadzić dochodzenie. Jeżeli w Pierwszej Stolicy istotnie pojawiła się tajna liga szaleńców igrających ze śmiercią, społeczeństwo powinno o tym wiedzieć.

Ławr Żemajło
„Moskowskij Kurjer”, 22 sierpnia (4 września) 1900 r., s. 1 i 4

II. Z dziennika Kolombiny


Przybyła do Miasta Marzeń cichego, liliowego wieczoru

Wszystko zostało obmyślone zawczasu do najdrobniejszych szczegółów. Wysiadłszy z irkuckiego pociągu na peron Dworca Riazańskiego, Masza stała przez chwilkę z przymkniętymi oczyma i wdychała zapach Moskwy – woń kwiatów, smaru, bublików. Potem otworzyła oczy i głośno, na cały peron, wyrecytowała czterowiersz, ułożony trzy dni wcześniej, podczas przekraczania granicy między Azją i Europą:

Jak szczątek statku z zimnej fali
W spieniony odmęt, w bezdeń szumną,
Bez słów, bez łez, bez krztyny żalu
Paść, wzlecieć w górę i znów runąć!

Ludzie zaczęli się oglądać na dźwięcznogłosą panienkę z grubym warkoczem przerzuconym przez ramię – jedni z ciekawością, inni ze zgorszeniem, jakiś kupczyk nawet popukał się palcem w czoło. W każdym razie pierwszy w życiu Maszy publiczny występ, cóż, że króciutki, można było uznać za udany. Poczekajcie, zobaczycie jeszcze nie takie rzeczy.
Był to czyn symboliczny, oznaczający początek nowej epoki, pełnej ryzyka i swobody.
Wyjechała za to cichutko, bez rozgłosu. Papie i mamie zostawiła na stole w bawialni bardzo, bardzo długi list. Napisała o nadchodzącym nowym wieku, o tym, że nie może dłużej gnuśnieć na irkuckiej prowincji, o poezji. Wszystkie kartki skropiła łzami, ale czyż oni są w stanie to pojąć! Gdyby stało się to miesiąc wcześniej, przed jej urodzinami, pobiegliby na policję, by przemocą ściągnąć uciekinierkę do domu. Ale teraz, przepraszam, nic z tego – Maria Iwanowna Mironowa osiągnęła pełnoletność i może układać sobie życie wedle własnego widzimisię. I swoim spadkiem po ciotce też może rozporządzać, jak się jej żywnie spodoba. Kapitał jest wprawdzie niewielki, zaledwie pięćset rubli, ale na pół roku wystarczy, nawet przy słynnej moskiewskiej drożyźnie, a myślenie o dalszej przyszłości byłoby czymś pospolitym i przyziemnym.
Podała fiakrowi nazwę hotelu „Elizjum”, o którym słyszała jeszcze w Irkucku i już wówczas delektowała się ową płynną niby srebrzysta rtęć nazwą.

 
Wesprzyj nas