W Innej duszy Orbitowski odmalowuje niepokojący obraz miasta i jego mieszkańców z lat dziewięćdziesiątych XX wieku.


Autor sięgnął po temat głośnych morderstw, które miały miejsce w Bydgoszczy w latach 90-tych ubiegłego wieku. Z niewyjaśnionych przyczyn nastolatek zabija swojego kuzyna. Po trzech latach zabija kolejną ofiarę – tym razem swoją sąsiadkę. Obydwie zbrodnie wstrząsnęły nie tylko mieszkańcami miasta, ale i całej Polski.

Po piętnastu latach Łukasz Orbitowski sięgnął do archiwum, do akt, wycinków z gazet. Podejmuje się fabularyzowanej retrospekcji tamtych wydarzeń. Opisuje Bydgoszcz lat 90-tych, młodzież – jej ówczesne problemy, dylematy, fascynacje. Opisuje także zbrodnie i mordercę. Motyw jego działań przedstawia w następujący sposób:

„…..Ale chyba są inne duchy, wiesz, takie, co żyją w człowieku obok tych naszych dusz, zwyczajnych. I czegoś tam sobie chcą…….”

***

Wychowywałem się w Bydgoszczy, znam ją i pamiętam jej klimat. W Innej duszy Orbitowski odmalowuje niepokojący obraz miasta i jego mieszkańców z lat dziewięćdziesiątych. Chaos początków transformacji i społeczeństwo próbujące odnaleźć się w pierwszych latach przemian. Mord, który wtedy wstrząsnął bydgoszczanami, był symbolicznym znakiem tamtego czasu. Niepojęty, niezrozumiały, a przez to jeszcze bardziej przerażający.
Tomasz Sekielski

Opowieść pełna szczegółów, które oddają klimat lat dziewięćdziesiątych w kraju Polska i klimat wieku dojrzewania: gdy chciało się po prostu szybko jeździć na rowerze, strzelać z procy, znaleźć sposób na samego siebie. Ojciec to był tatko, meblościanka gnieździła skarby z całego dzieciństwa. Przyszłość to decyzja o wyborze szkoły, nie myślało się o śmierci. Tylko robiło rzeczy zakazane. I dlatego powieść Łukasza ściska za gardło. Bo tu nie ma typowo złych bohaterów. Jest za to ich zły koniec.
Sylwia Chutnik

Łukasz Orbitowski – rocznik 1977, pisarz, publicysta i scenarzysta. Debiutował w 1999 r. zbiorem „Złe wybrzeża”, autor licznych opowiadań, kilkunastu książek (m.in. „Horror show”, „Tracę ciepło”, „Widma”, „Zapiski nosorożca. Moja podróż po drogach, bezdrożach i legendach Afryki”), a także scenariusza do filmu „Hardkor 44” w reżyserii Tomasza Bagińskiego. Za powieść „Szczęśliwa ziemia” nominowany do Paszportów „Polityki” oraz Nagrody Literackiej „Nike”. W 2012 r. otrzymał stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu „Młoda Polska”.

Łukasz Orbitowski
Inna dusza
Wydawnictwo Od deski do deski
Premiera: 24 czerwca 2015
Druga książka z serii na F/aktach, wydawnictwa Od deski do deski.

A to, co mam

wrzesień 1995

1.

JĘDREK SIEDZI PRZY STOLE NAPRZECIWKO OJCA. Trzyma dłonie na kolanach i patrzy w telewizor wyświetlający Prawników z miasta aniołów. Nad nimi wisi lawendowa Matka Boska z bezbronnym wężem zaplątanym w stopy. Meblościankę wypełniają kieliszki, karafki, szklanki w koszyczkach i książki oprawione w płótno. Ojciec pyta, czy Jędrek czuje się przygotowany, ale nim uzyskuje odpowiedź, z kuchni wyłania się matka. Niesie patelnię z jajecznicą. Wraca jeszcze po chleb, już posmarowany masłem, i słoik z powidłami, których nikt nie ruszy. Rozkłada jajecznicę i kromki na trzech talerzach, każdemu po równo. Ojciec gasi telewizor.
Ojciec Jędrka przypomina chudego szaropiórego ptaka. Na drobnym przedramieniu błyszczy bransoletka. Pan Ryszard przełyka drobny kęs i pyta syna, jakie ma dziś przedmioty. Jędrek, który właśnie popchnął chlebem tłustą żółtą papkę w głąb ust, musi poczekać z odpowiedzią.
– Polaka, towaro, matmę i wuef dwie godziny, tatuś – mówi. – Ale matmy pewno nam nie zrobią, babka była chora wczoraj. Więc może nam te wuefy przesuną na wcześniejszą. Podobno czasem tak przesuwają.
Pan Ryszard duma nad tym, co usłyszał. W tym czasie matka, pani Hania, zdąży poprawić kosmyk na głowie syna. Może weźmie kurtkę? Lato już się przecież skończyło. Jędrek kiwa głową – tak, weźmie – a pan Ryszard przypomina, że zawsze może zadzwonić do szkoły i zapytać, czy syn jest na lekcjach.
– Pytaj, tatuś – odpowiada Jędrek. Bierze łyk herbaty.
Pan Ryszard zmienia temat i wspomina Lecha Wałęsę, który niedawno ogłosił się biednym i zapowiedział powrót do stoczni, w robotniczych butach. Zdaniem pana Ryszarda to zagrywka pod publiczkę, Wałęsa odegrał swoją rolę i teraz czas na mądrzejszych, otrzaskanych w świecie. Uważa, że były prezydent czeka, aż tępy lud przypełznie doń na klęczkach. Gdy pani Hania, szara i sucha jak gnat, rzuca parę słów o kłopotach rozstawania się z władzą, bierze ostatnią kromkę, nazywa Wałęsę tłukiem i wyraża życzenie, by syn nie poszedł jego śladem. Pyta Jędrka, co będzie robił po szkole. Jędrek posyła mu znudzone spojrzenie.
– Praktyki, tatuś. Zejdzie do piątej jak nic, jeśli nie dłużej. Przed siódmą zajadę, jakoś tak.
Odkłada widelec i nieruchomieje. Słyszy, że w takim razie powinien być w domu przed szóstą, ale jak chce tę siódmą, niech ma, tylko siódma punkt, żeby nie było. Chłopak kiwa głową. Matka dojada ostatnia, podrywa się i sięga po talerze.
Pan Ryszard kładzie jej dłoń na przedramieniu: w tym tygodniu kolej na Jędrka. Pani Hania przypomina, że już późno, chłopak spóźni się do szkoły. Pan Ryszard jest jednak zwolennikiem zasad, a Jędrek wcale nie zamierza się kłócić. Sprząta ze stołu, podwija rękawy niebieskiej bluzy i bierze się do zmywania. Garbi się, nie chce uderzyć skronią w okap. Pani Hania opiera się o framugę bez drzwi i patrzy, jak gąbka w rękach syna ślizga się po talerzach.
Przed wyjściem Jędrek zagląda do swojego pokoju. Na białych półkach meblościanki stoją kaktusy, miniwieża Edyta z odczepianymi kolumnami, ale kaset jest niewiele – kilka składanek o kolorowych grzbietach, Ace of Base i Dr. Alban. Niżej trochę gazet o sporcie i samochodach. Ścianę naprzeciwko złożonego łóżka zdobi plakat filmu Predator: Arnold wyłania się z dżungli, usmarowany czarną mazią, i mierzy karabinem prosto w pana Ryszarda, który wyjmuje z plecaka Jędrka kolejny zeszyt, otwiera, sprawdza i wkłada z powrotem.
– Och, tato! – mamrocze Jędrek. Robi krok, pochyla się do przodu, jakby chciał wyrwać ojcu plecak, ale rezygnuje.
Pan Ryszard wstaje, oddaje synowi, co jego. Jędrek zakłada buty już na zewnątrz, w zabudowanym korytarzyku, który dzielą z sąsiadami. Zerka za siebie. Widzi ojca, wiążącego krawat przed lustrem.

2.

Matula prosi, żebym poszedł po chleb na śniadanie dla siebie i ojca. Ona nie zje, bo musi już do magla. Tatko, jak wstanie, zaraz będzie głodny.
Teraz leży zagrzebany w pościeli, wystaje tylko stopa. Łóżko jest dla niego za małe, walnął się skosem i chrapie, oddychając przez nos. Podnoszę spodnie, wyciągam skarpetki z nogawek. Pójdą do kosza na brudy, razem z koszulą flanelową, za to katana jest jeszcze w porządku i trafia na wieszak.
Na klatce schodowej zawsze mamy zaćmienie słońca. Poręcz się chybocze, przeskakuję przez strzaskane szkło i po chwili jestem na Jasnej. Jasna ciągnie się prawie od Brdy. Zaraz przy rzece mają zakład usług chłodniczych, ale od jakiegoś czasu kręcą się tam tylko goście od wyklepywania samochodów zza Odry, migiem pchanych przez Bug. Dalej, po obu stronach ulicy, kruszą się jednopiętrowe rudery. Niektóre dawno straciły barwę, inne trzaśnięto na róż, inne, jak nasza, straszą pstrokacizną. W nich siwe głowy, wytatuowane ramiona na parapetach, koty i twarze staruszek. W wąskich gardłach wiodących na podwórka gęsto rozwieszone pranie. Mijam zaparkowane samochody. Obracam monety w kieszeni.
Idę do Grunwaldzkiej i po drodze zrównuje się ze mną Darek. Mieszka dwie kamienice dalej i jest w porządku, tylko chyba za bardzo chce być lubiany. Ma jasne włosy i twarz dziewczynki. Mamy tyle samo lat, a przewyższam go o głowę. Przybijamy piątkę i Darek zaraz zaczyna gadać o siłowni. Szuka kogoś, kto chciałby z nim poćwiczyć. Chyba rzeczywiście powinien przybrać, bo wygląda jak nieszczęście. Nosi podróbki reeboków, jakie sprzedają na Chemiku, wytarte dżinsy i flanelową koszulę w kratę naciągniętą na golf. Zaraz wsiądzie w autobus i pojedzie na Kruczą, do sześćdziesiątki dwójki, ja się cofnę kawałeczek, na Śląską. Najpierw jednak zakupy.
Darek nawija o tej siłowni, jakby przybierał masy od samego paplania. Zna już podstawowe ćwiczenia i nazwiska kulturystów, brakuje mu jednak towarzystwa. Mówi, że na Czarneckiego starsze chłopaki złączyły kilka piwnic i cisną stal, da się wytrzymać, choć duchota i goły kran bez kibla. Biorą trzydzieści złotych za miesiąc, można chodzić do woli. Zaraz pytam, skąd ma takie pieniądze i czy mu nie szkoda: odpowiada, że rodzice dadzą, jeśli będzie im przynosił piątki, poza tym jest poważnym człowiekiem i ma własne źródła dochodu. Własne źródła dochodu to jest coś, myślę sobie, próbuję pociągnąć temat, lecz Darek milczy. Żegnamy się pod sklepem. Jego uścisk dłoni raczej nie kojarzy się ze stalą.
Rozglądam się po sklepie. Wszędzie podwójna cena, aktualna i sprzed denominacji. Na ścianie reklama lodów Magnum i kalendarz z zeszłego roku. Widząc mnie, pan Docent podnosi się ospale, lecz czujnie, niby strażnik zaczarowanej wieży pełnej słodkości. Jasna koszula w prążki, ta co wczoraj, opina mu się na brzuchu. Pyta, czego mi trzeba. Zaraz wyjmuję pieniądze, żeby się nie złościł bez potrzeby. Podchodzę, patrzę sobie na chipsy z tazo Star Wars, na Hubbę Bubbę, chrupiące Kukuruku i słodki napój w kolorowym woreczku. Proszę o chleb, delmę w małym pudełku, dwadzieścia deko mortadeli, kilo ziemniaków i trochę boczku. Wysypuję monety na ladę i oczy pana Docenta zwężają się, jakby właśnie spojrzał w światło. Udaje, że przelicza, i pcha złotówkę w moim kierunku. Wolę lizak Hip o smaku toffi, za złoty dwadzieścia. Pan Docent protestuje, tylko po to, by zaraz zmięknąć.
Siadam na skraju stopnia do sklepu, tak by nikomu nie przeszkadzać. Mój lizak jest ciemny i bardzo słodki. Zawsze obiecuję sobie, że zjem go powoli, i nigdy mi się nie udaje. Rozgryzam tę cukrową masę chemiczną, aż wchodzi mi między zęby, potem oblizuję słodki patyk, czując twardość plastiku. Wstaję i widzę Darka. Siedzi na przystanku i notuje coś w czarnym zeszycie, który zawsze nosi ze sobą, nawet jeśli nie chodzi do szkoły.
W domu ojciec przewrócił się na brzuch i już nie chrapie. Odkrywam zadrapanie na jego ramieniu. Drażni mnie sam ten widok, naciągam kołdrę aż na czerwone uszy mojego tatusia i zmykam do kuchni, zrobić nam kanapki. Mortadelę kroję cienko, lecz i tak schodzi cała, za to mam kopiasty talerz kromek we wszystkich jasnościach brązu. Część zanoszę ojcu, dwie kromki składam, zawijam w folię i chowam do plecaka. Rano nie bywam głodny. Reszta zostaje na stole.
Matka siedzi po staremu, trzyma się za łokcie i patrzy za okno, na magiel, gdzie tak się spieszyła. Przeprasza. Niepotrzebnie.
Przecież się na nią nie gniewam.

(…)

Ja wysiadam

wiosna 1999

1.

KARTĘ TELEFONICZNĄ, z którą biegam do automatu na Grunwaldzkiej, zdobi wizerunek Jana Pawła II wiszącego na pastorale. Umęczone oczy Ojca Świętego kierują się ku dołowi, jakby spoglądał na wiernych zgromadzonych u jego stóp. Cud rozmnożenia impulsów, o który prosiłem, jednak nie nastąpił.
W maglu skrzypią drzwi, wytarł się drewniany próg. Jasną i okoliczne ulice obiegła wiadomość, że pani Teresa może się wystarać o dobre miejsca na bydgoskim lotnisku, gdzie papież odprawi mszę. Wali do niej tłum. Stare baby, dostojni wąsacze, podlotki i flamy o duszach ciężkich od grzechów dobijają się do magla, zainteresowani zdobyciem kawałka ziemi blisko ołtarza. Każdy sektor ma swoją barwę i pani Teresa stała się królową pięciu kolorów: niebieskiego, czerwonego, bieli, żółci i zieleni. Bierze pieniądze, ale niczego nie obiecuje. Proponuje również wędkarskie krzesełka, których cała kupa wala się na zapleczu. Plotka – w której rozpowszechnianiu mam poważny udział – głosi, że nabycie krzesełka zwiększa szansę na dobre miejsce podczas nabożeństwa. Ludzie kupują. Wieczorami pani Teresa zamyka swój interes, zapala papierosa i liczy pomięte banknoty. Podśpiewuje przy tym Panie dobry jak chleb. Daje mi parę groszy, reszta pieniędzy ląduje w kasetce.
Kasetka – nie wiem gdzie.
Pielgrzymującym do magla pątnikom niekiedy ukazuje się niezwykły widok. Pośrodku podwórka stoi wysoki facet podobny nieco do stracha na wróble, z łbem jak spalona miotła, w spranej kurtce dżinsowej i dziurawych butach. Tatko ściska butelczynę i wrzeszczy, żeby zawracali, gdyż za wszystkie nieszczęścia naszego kraju, a Bydgoszczy zwłaszcza, odpowiada właśnie ten jebany Wojtyła i jego armia chciwych katabasów. Zabrali najlepszą ziemię. Dobrych ludzi wyrzucili na bruk. Żerują na wdowim groszu staruszków. Gdzie są te wielkie pieniądze? W kieszeniach katechetów, kapelanów i księży zatrudnionych w szpitalach. Jednemu nawet mordę obił, chwali się mój tatuś. Ryczy, że papież powinien przeprosić za zniszczenie socjalizmu, ustroju, który oferował równość biednym i bogatym. Ludzie mijają go bez słowa, a ja świetnie wiem, co go trapi. Miasto zapowiada prohibicję i ojcu nie podoba się takie pogwałcenie praw obywatelskich.
Na drzwiach sklepu pana Docenta pojawił się wielki plakat z papieżem. Sam pan Docent obwieścił, że daruje nam wszystkie długi z wyjątkiem tych zaciągniętych na alkohol. W centrum miasta rozwijają się języki nawiezionej trawy. Niedaleko lotniska trwa gorączkowa praca nad budową kładki, którą wierni dotrą na mszę, nie nadkładając drogi. Na lotnisku żołnierze powoli wznoszą ołtarz. Bezrobotni malują pobliskie parkany. W oknach pojawiają się portrety, krzyże, kwiaty i żółto-białe proporczyki. Ludzie zaczęli się żegnać, wsiadając do autobusów i mijając kościoły. Radio gra pieśni religijne na zmianę z kawałkami Kasi Kowalskiej, Urszuli i Erica Claptona. Gazety drukują żywoty świętych i artykuły o opętaniach i egzorcystach.
Nim Bydgoszcz ugnie się pod białym nalotem, władzę przejmują studenci. Nocą ich ryki niosą się tak, że zapominam o ojcu. W dzień grzmi muzyka. Z taśmy leci Małgośka, sobowtór Krzysztofa Krawczyka śpiewa jego najsłynniejsze szlagiery. Na scenie plenerowej króluje najprawdziwszy wampir w czarnym płaszczu z czerwoną podpinką. Zapowiada kolejne piosenki i robi groźne miny. Wkrótce dołącza do barwnego korowodu maszerującego w stronę mostu Staromiejskiego. Dziennikarz „Expressu Bydgoskiego” przeprowadza wywiad z czterema dziewczynami, które przebrały się za tramwaj, a Brdą ścigają się kajakarze. Radni kłócą się o złagodzenie koncesji na sprzedaż alkoholu. Miasto zyskało kolory i drży, jakby w oczekiwaniu na coś ekscytującego.

2.

Pani Miłka wychodzi z mieszkania o siódmej trzynaście. Nieco wcześniej niż zwykle, a i tak się spieszy. W otwartych drzwiach rzuca parę nerwowych słów i biegnie korytarzem, wymachując torebką ze sztucznej skóry. Skręca z gracją zawodowej łyżwiarki, zstępuje na stopień i znika z widoku. Jędrek odsuwa się od dziurki od klucza. Zerka na zegarek. Notuje w zeszycie imię, dzień, godzinę.
Dagmara wychodzi dokładnie dwadzieścia jeden minut później. Włosy ma podcięte i rozpuszczone. Ma na sobie bawełnianą żółtą bluzę Fruit of the Loom ze ściągaczem. Trochę w niej tonie, za to dżinsy w różnokolorową kratę pozwalają stwierdzić, że prócz sporej biblioteki ma również ładny tyłek i proste nogi. Wydaje się wyższa za sprawą butów na koturnie. Plecak niesie niedbale, na jednym ramieniu. Zamyka za sobą drzwi i wychodzi ze wspólnego korytarza. Przy schodach zatrzymuje się, zdejmuje plecak, wydyma usta i marszczy nos przekonana, że nikt jej nie widzi. Gmera w kieszeni na ślepo, maca. Na próżno. Przeklina, zwala plecak na parapet i wypakowuje. Kupkę książek i skoroszytów wieńczą kolorowy piórnik i walkman ze słuchawkami o pomarańczowych gąbkach. Nie tego jednak szukała.
Tupie i zaciska wargi. Starannie pakuje wszystko z powrotem i zawraca. Klucze lecą jej z rąk. Spogląda na zegarek. Nie ona jedna.
Rozsznurowanie butów zajmuje sporo czasu, więc Dagmara zdejmuje tylko jeden, stawia na progu i znika w głębi mieszkania, podskakując. Wraca, ściskając półprzezroczystą kosmetyczkę. Chowa ją do plecaka, wiąże but i pędzi przez korytarz. Kroki stawia dokładnie tak jak mama. Zatrzymuje się jeszcze raz. Zakłada słuchawki. Włącza walkmana i zbiega po schodach.
Cała operacja z powrotem po kosmetyczkę zajęła jej dokładnie trzy minuty i czterdzieści sześć sekund. Jędrek nanosi liczby w odpowiednią kolumnę i dalej patrzy przez dziurkę od klucza. Siedzi na stołku przyniesionym z kuchni i popija wodę. Mógłby się gapić przez judasza, ale wówczas musiałby stać. Czeka jeszcze pół godziny, czy któraś nie wróci. Tak jednak się nie dzieje. Jędrek odnosi stołek, siada u siebie i gapi się w zeszyt. Jedną kolumnę poświęcił Dagmarze, drugą pani Miłce. Linijek jest dużo, bardzo dużo.

3.

Tego poranka promienie słońca są jak zatopione w szkle. Między zaciągniętymi firankami przesmykuje się taki jeden figlarz i trąca złotym noskiem naszą meblościankę dokładnie w miejscu, gdzie do niedawna leżało PlayStation. Na podłodze stoją dwie butelki – jedna pusta, w drugiej są niedopałki. Niedopałki walają się też na dywanie i parapecie, podobnie jak skórki od chleba, słoiki po majonezie, zasmarkane chusteczki higieniczne oraz, a jakże, zmięta powieść Wilbura Smitha. Uświadamiam sobie, że nie pamiętam, kiedy widziałem tatusia z nosem w książce. Teraz kokosi się na połamanej sofie. Mruga, jakby nie mógł uwierzyć, że już nastał dzień.
Podpiera się na łokciach. Wysuszony taki, można by go przeciąć moczem w najgrubszym miejscu. Zresztą daje od niego właśnie uryną. Oczy ledwo otworzył i już wrzeszczy o jedzenie. Trochę to dziwne, bo ludzie jego pokroju śniadają najczęściej we wczesnych godzinach popołudniowych.
Co mi tam. Jasne, co byś zjadł, tatusiu? Życzysz sobie herbatę czy kawę? Tatko odpowiada, że nada się cokolwiek. Żołądek przykleił mu się do kręgosłupa, tak twierdzi i charczy we własną otwartą dłoń.
Kroję chleb i mortadelę. Smaruję margaryną. Na wierzch daję plasterek ogórka kiszonego. Niech ma. Podczas gdy przygotowywałem śniadanie, tatko zdążył zmienić pozycję. Siedzi na ziemi w samych majtach i grzebie wśród niedopałków, usiłując wybrać taki, który najbardziej nadaje się do palenia. Najpierw jednak przekąsi. Pakuje sobie kanapkę do ust, dopycha palcem i gdy przełknie, zaczyna mnie pouczać, bym nigdy nie kopcił na głodniaka, bo straszliwie szkodzi. Wóda to inna para kaloszy. Tatko wygrzebuje małpkę z czeluści połamanej sofy. Zostało może na dwa palce. Cóż to dla mojego tatusia! Sięga po kolejną kanapkę. Rysy mu miękną. Przez nieogoloną gębę żegluje bezmyślny uśmiech. Siadam i mu się przyglądam. Urżnął się tą odrobiną.
Tato też patrzy na mnie, wybałuszając jedno oko. Kanapki bardzo mu smakują. Docenia, że tak się postarałem, choć przecież przechodzimy trudny okres. Relacje między nami nie są, jak by to powiedzieć, modelowe. Tatuś zna jednak życie i nie przewidział niczego innego. Przechodzę okres buntu, mocuję się ze światem, jak to nastolatek, w każdym widzę wroga, a w nim, w moim ojcu – największego. Tatko kokosi się, przekazując mi tę mądrość. Siada teraz po turecku i przyznaje, że do ideału trochę mu brakuje, lecz wychowanie chłopaka jest zadaniem, które każdego przerasta. Z tego nikt nie dostanie piątki z plusem. Jeśli kiedyś stanę się prawdziwym mężczyzną, będzie to jego zasługa. Spojrzę wstecz i zrozumiem. Siedzę naprzeciw niego uśmiechnięty, słucham. Niech mówi.

4.

Stalowe litery nad wejściem układają się w słowa BYDGOSKI KLUB SPORTOWY CHEMIK. Wygięte są w łuk. Dalej, pod namiotami w biało-zielone pasy, zwisają wędkarskie kamizelki, workowate spodnie i podrabiane bluzy znanych marek. Na stołach leżą skarpetki pakowane po trzy albo pięć sztuk, majtki i podkoszulki sportowe fabrycznie zawinięte w folię. Świeci majowe słońce, ale sprzedawcy wyglądają, jakby marzli. Przestępują z nogi na nogę, obejmują się własnymi ramionami i popijają parującą herbatę z plastikowych kubków. Przy wejściu kręci się też paru synków w czapkach z daszkiem, ortalionowych dresach i kapturach. Stoją po dwóch, po trzech. Niby gadają ze sobą, ale każdy zerka w stronę alei Wojska Polskiego, czy coś się nie święci. Przed Jędrkiem rozstępują się gładko, jak zabrudzona woda.
Jest ciasno. Jędrek idzie z rękami w kieszeniach. Staruszki, raszple i lampucery odwracają nosy od kolorowych bluzek, lśniących torebek i sznurów korali. Wzdychają, parskają, klną na młodzież i unoszą oczy ku Najświętszej Panience. Im dalej, tym gęściej. Nad stoiskami wiruje papierosowy dym. Skwierczy kiełbacha przypiekana na grillu, krąży letnia wóda, syczą puszki kujawiaka i EB. Mieszają się dźwięki płynące z głośników ustawionych na stoiskach z kompaktami. Każdy chce być słyszany. Gitara Santany wplata się w zabójczą samotność Britney Spears. Cher pyta o wiarę w potęgę miłości. Warszafski Deszcz szeleści aluminium. Kto otuli Shazzę, gdy jest jej źle, a na domiar złego zgubi czas? Gość w błękitnym garniturze niknie na chwilę w grupie młodych przechodniów. Kiedy znikają, przetrząsa kieszenie w próżnym poszukiwaniu portfela. Na chudym nadgarstku kołysze się zegarek z ruskiego ciemnego złota.
Naj nanana naj ło ho!
Na stołach leżą pirackie płyty DVD – Pulp Fiction, Titanic, Armageddon i Szeregowiec Ryan – w pudełkach jakby przeżutych przez zaślinione zwierzę. Są też kasety wideo, ale już niewiele. Pod białym namiotem trwa żywiołowa rozmowa na temat przerabiania konsol na piraty. Dzieciak kładzie PlayStation na składanym stole, ostrożnie, jak okręt w butelce, a chuda, blada dziewczyna tłumaczy mu, co i jak. Najpierw wkładamy specjalną płytkę, czekamy, aż się wgra, potem zmieniamy na kopię zapasową i można cisnąć do woli. Jędrek utknął w alejce, więc tego słucha. Zanurza się w głąb targowiska, tam gdzie odżywki dla kulturystów, buty i ubrania sportowe.
Przygląda się adidasom i mówi:
– Jakąś dużą torbę bym chciał.
Sprzedawca pokazuje mu trzy. To tęgi chłop z wąsem, uciekinier z cygańskiego teledysku w swetrze, na który wylewa się złoto. Cały czas przebiera krótkimi paluszkami. Jędrek przygląda się torbom, sprawdza szwy i uchwyty. Potrząsa. W końcu wybiera największą, niebieską, o wzmocnionych naszyciach.
– Jakaś folia by się nie znalazła? – Jędrek podaje mu stówkę i widać, że nie zamierza czekać na resztę.
Sprzedawca robi zdziwioną minę, ale folia zaraz się znajduje. Odcina trochę z rulonu i wkłada do torby. Jędrek bierze, co jego, i przepycha się do wyjścia. Ludzie schodzą mu z drogi, garbią się, jakby bili pokłony, gównażeria syczy, ale jego nie obchodzi to nic a nic: stalowy człowiek przepoławia sobą świat.
Rodzice jeszcze nie wrócili z pracy. Jędrek zdejmuje buty w korytarzu i leci do swojego pokoju. Folia ląduje za łóżkiem. Jędrek rozbiera się do majtek i koszulki. Wchodzi do torby. Podkula nogi i znika w niej cały. Próbuje zapiąć się od środka. Zaciąga zamek, tak że zostaje tylko miejsce na dłoń. Leży tak chwilę – przedmiot z człowiekiem w środku. Próbuje się wygramolić, co idzie mu trochę gorzej. Wygląda, jakby usiłował wydostać się z trzęsawiska. Przygląda się jeszcze torbie i chowa ją w szafie, na samym dnie.

 
Wesprzyj nas