Z sąsiadami trzeba żyć dobrze; tylko czy się da? Paweł Mossakowski prezentuje humorystyczną powieść o spotkaniu dwóch światów.


Henryk i Justyna, zgodne inteligenckie małżeństwo ze sporym stażem, wiodą spokojne życie w bliźniaku w podwarszawskiej miejscowości. Pewnego dnia zaskakuje ich wiadomość o wyprowadzce sąsiada zza ściany.

Jego miejsce zajmuje młodsza para „lokalsów”. Jak wyglądają wzajemne kontakty ludzi z dwóch różnych światów i jak one wpłyną na sielankę Henryka i Justyny?

Z sąsiadami trzeba żyć dobrze; tylko czy się da?

Paweł Mossakowski – recenzent filmowy „Co jest grane”, weekendowego dodatku „Gazety Wyborczej”, a także wieloletni współproducent filmów (m.in. „Historii miłosnych”, „Kilera”, „Długu”, „Chłopaki nie płaczą”, „Głośniej od bomb”, „Komornika”) i autor słuchowisk radiowych oraz sztuk telewizyjnych (m.in. „Wieczorów i poranków” z Katarzyną Groniec i Mirosławem Baką). W 2010 r. w wydawnictwie „Prószyński i S-ka” opublikował humorystyczną powieść „Ciało lotne”.

Paweł Mossakowski
Po drugiej stronie ściany
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 10 września 2015

Część I

To było zupełne zaskoczenie. Górzańscy nic im nie powiedzieli, nie wspomnieli nawet słowem, choć przecież spotykali się na uliczce, w drodze do sklepu, i wymieniali krótkie powitania. I teraz nagle okazało się, że wyprowadzają się do Starczewa, do jego matki, a swoją połówkę bliźniaka już sprzedali. Fakt, nie musieli oficjalnie ich zawiadamiać, nie utrzymywali ze sobą kontaktów towarzyskich i poza „Dzień dobry. Dzień dobry” właściwie nie rozmawiali. Ale jednak wypadało.
Tak przynajmniej uważał Henryk.
Dowiedział się o tym w poniedziałek, zaraz po powrocie z uniwersytetu. To był normalny, zwykły dzień, taki, który nie zapowiada żadnych nieoczekiwanych wydarzeń. Tyle że wyjątkowo mroźny, nawet jak na tę zimę. Rano Henryk musiał wrócić do domu i przebrać się w puchową kurtkę, a wieczorem, po zakończeniu zajęć, nie mógł uruchomić samochodu. Silnik na przemian wył i stękał, i trzeba było w końcu poprosić o pomoc studentów, co było krępujące, gdyż wytwarzało niewyraźną atmosferę zobowiązania. Na szczęście na ulicy, przy której mieścił się jego instytut, był duży spadek, auto pchane przez wesoło pokrzykujących młodzieńców szybko nabrało prędkości i silnik prawie natychmiast zaskoczył. Henryk pomachał im ręką na pożegnanie, ale wciąż czuł się nieswojo: nie lubił nikogo o nic prosić, a już zwłaszcza gdy były to osoby służbowo mu podległe.
Dochodziła szósta, godzina wieczornego szczytu komunikacyjnego, ale miasto było puste. Mróz i porywisty wiatr wymiotły ludzi z ulic, samochodów też było niewiele. Jechał więc przez zamarłą, przedwcześnie uśpioną Warszawę całkiem szybko, nie natrafił na żaden korek. Komfortowa jazda skończyła się jednak zaraz po przekroczeniu granic miasta. Na parczewskiej szosie ruch był wprawdzie również niewielki, ale nagle zrobiła się śliz­gawica. Droga nie była niczym posypana, ani solą, ani piaskiem, i jej nawierzchnia, gładka i wypolerowana setkami opon, lśniła w świetle księżyca niczym porcelana. Zwolnił do trzydziestki, ale i tak miał dziwne wrażenie, że koła samochodu nie napotykają oporu i obracają się w powietrzu, a toyota unosi się nad jezdnią. „Jutro rano zadzwonię do urzędu gminy – postanowił. – Spytam, czy zaczną coś robić dopiero, jak dojdzie do wypadku”. W końcu gmina nie była biedna. W ostatnich latach sporo zamożnych ludzi z Warszawy, zwanych przez miejscowych „przesiedleńcami”, postawiło tu domy albo, jak oni, kupiło gotowe. Na ogrodzeniach posesji wisiały tabliczki z nazwami firm i zakładów usługowych, a ich właściciele zapewne płacili spore podatki. „Na co idą te wszystkie pieniądze?” – pomyślał z irytacją.
Gdy ściskając kurczowo kierownicę, dojechał wreszcie do domu, elektroniczny zegar na pulpicie wskazywał za kwadrans siódmą. Droga z instytutu zajęła mu więc czterdzieści minut; bywało już gorzej. W oknach kuchni paliły się światła.
Wysiadł z samochodu i smagany lodowatym wiatrem podszedł do bramy. Gdy ją otwierał, metalowe pręty parzyły go w ręce, choć miał na nich grube, zamszowe rękawiczki. „Trzeba będzie w końcu zamontować automat – pomyślał. – Może w tej samej firmie, która założyła sterowane pilotem drzwi do garażu”. Ale to oznaczało duży wydatek, a ich sytuacja finansowa nie była ostatnio najlepsza.
Skrzypnięcie żelastwa obudziło psa Kulczyków, z którymi sąsiadowali przez obsadzone tujami ogrodzenie. Mały, biały jak śnieżna kula kundelek podleciał pod płot, piskliwie ujadając. Henryk nie zwracał jednak uwagi na jego jazgot; to był stały akompaniament wieczornych powrotów do domu. Wrócił do samochodu i wprowadził go na podjazd. Garaż mieli mały, ledwo na jeden wóz, i teraz zajmowało go clio Justyny. „Ciekawe, czy rano toyota odpali?” – przemknęło mu przez głowę.
Dźwigając teczkę z papierami, przeciął na ukos niewielki ogródek, w którym Justyna uprawiała krzewy ozdobne, sterczące teraz spod śniegu czarnymi kępkami nagich gałęzi. Pies Kulczyków wreszcie się uspokoił i słychać już było tylko jednostajny szum wiatru w koronach drzew rosnących w pobliskim lesie. Przez chwilę szukał kluczy, obserwując wydobywające się ze swoich ust obłoczki pary, które natychmiast rozpływały się w powietrzu.
Otworzył drzwi i nagromadzone w środku ciepło buchnęło na niego jak z rozgrzanego pieca. To był bardzo przyjemny moment. Za niego gotów był wybaczyć zimie i przeszywający wiatr, i paraliżujący, jak dzisiaj, mróz. W gruncie rzeczy lubił ją właśnie za tę jedną chwilę wejścia do domu. No, może jeszcze za to, że dzięki niej mógł pojeździć na nartach.
Powiesił w przedpokoju kurtkę i wszedł do kuchni, skąd dolatywał mocny zapach podsmażanego czosnku. Poczuł przypływ głodu, raptowny jak uderzenie pięścią w żołądek; obiad w profesorskiej stołówce jadł o pierwszej. Justyna, pochylona nad kuchenką, mieszała coś na żeliwnej patelni.
– Cześć – rzucił, odstawiając teczkę na krzesło.
– Cześć – odparła, ale nie odwróciła głowy.
Podszedł do niej, objął od tyłu i zajrzał przez ramię. Na patelni pyrkotał brunatny sos. „Spaghetti – pomyślał. – Świetnie”. Justyna nie była wybitną kucharką, ale włoskie potrawy opanowała do perfekcji.
Nie lubiła, gdy kręcił się po kuchni podczas gotowania, oderwał się więc od jej pleców i podszedł do okna, za którym wisiał termometr. Minus osiemnaście stopni; gdy wysiadał z samochodu, wydawało mu się, że jest jeszcze zimniej.
– Niezły mróz – mruknął. Potwierdziła skinieniem głowy, ale nie podjęła tematu.
Przyjrzał się jej uważnie, wydawała się unikać jego wzroku. Wzruszył lekko ramionami i przeszedł do znajdującej się obok łazienki. Odkręcił kran. Ręce miał zgrabiałe, ciepła woda przyjemnie je ogrzewała; miał wrażenie, jakby rozpuszczała niewidoczną, pokrywającą jego dłonie skorupę. Skropił twarz i wycierając ją potem ręcznikiem, spojrzał w lustro. Nie był zachwycony swoim widokiem. Siwizna coraz głębiej zapuszczała mu się we włosy, a zmarszczki na policzkach zaostrzyły się w dwie głębokie, pionowo biegnące bruzdy. Nie dało się ukryć, starzał się. Ten proces zwykle nasilał się właśnie zimą, gdy mroźne powietrze na zewnątrz i nagrzane w domu tworzyło zabójczą dla skóry mieszankę. Ale coraz bardziej pobielałych włosów nie mógł tłumaczyć już niczym innym niż wiekiem. Cóż, w grudniu skończył pięćdziesiąt siedem lat.
„Co z tą Justyną?” – pomyślał. Zachowała się dziwnie, ta jej milkliwość, zamknięcie w sobie… zwykle po całym dniu niewidzenia witali się bardzo serdecznie. Może spotkała ją jakaś przykrość? W przychodni terapeutycznej dla dzieci, gdzie pracowała, o stresujące sytuacje nie było trudno. Jak nie z małymi pacjentami, to z rodzicami. Jak nie z rodzicami, to z koleżankami. Tak, pewnie tak, choć zwykle wtedy mówiła o tym od razu. A może mu się tylko wydawało? Może po prostu była skoncentrowana na gotowaniu?
Zamknął za sobą drzwi i zgasił światło, gdyż bardzo ją drażniło, gdy zostawiał zapalone. Nakładała właśnie makaron. Bez słowa podała mu butelkę włoskiego rossi; otwieranie i nalewanie wina należało do jego obowiązków. Potem usiedli do stołu, po przeciwnych stronach, daleko.
Spaghetti było znakomite, jak zawsze, ale gdy ją pochwalił, skinęła tylko głową, choć zawsze była łasa na kulinarne komplementy. Żeby wypełnić czymś krępującą ciszę, zaczął jej opowiadać o śliskiej jezdni, szybko jednak umilkł, gdyż zauważył, że słucha go nieuważnie, z roztargnieniem, jakby przebywała myślami gdzie indziej. No tak, pomyślał, trudno aby ją ten temat zainteresował, w końcu jechała tą samą trasą dwie godziny wcześniej, a o indolencji urzędników z gminy rozmawiali dziesiątki razy. W jej milczeniu było jednak coś niepokojącego, spytał więc wprost, co się stało.
I wtedy właśnie mu powiedziała.
Mówiła niechętnie, opornie, jakby to była jej wina, jakby czegoś nie dopilnowała, nie dopatrzyła, przegapiła. A on już po pierwszych słowach zrozumiał, że te wszystkie jego dzisiejsze powody do irytacji – kapryśny samochód, oblodzona jezdnia, gnuśni urzędnicy – są tylko wydumanymi błahostkami. Ten problem był rzeczywisty. No, może jeszcze nie problem, ale w każdym razie zmiana, a on niezaplanowanych zmian bardzo nie lubił. Jako statystyk cenił przewidywalność i obliczalność, a tu nie wiadomo było, czego się spodziewać. Górzańscy nie byli wprawdzie ludźmi, z którymi mogliby się zaprzyjaźnić, ale ich sąsiedztwo było ciche, spokojne i nieuciążliwe. Nie awanturowali się, nie mieli małych dzieci, nie słuchali muzyki, nie urządzali imprez towarzyskich. Czasem tylko Górzańska włączała trochę za głośno telewizor. A teraz? Poczuł nieokreślony lęk.
– Jak to? – wyjąkał. – Tak bez uprzedzenia?
Justyna wzruszyła lekko ramionami. Sięgnęła po kieliszek, upiła łyczek wina, po czym odstawiła go na to samo miejsce.
No tak, pomyślał Henryk, w końcu byli dla sąsiadów obcymi ludźmi i ci wcale nie musieli zwierzać im się ze swoich planów. Ale żeby nic nie powiedzieć? Mogliby chociaż spytać, czy nie mają kogoś chętnego do kupienia ich połówki. A mieliby! Mieliby, i to wielu. Goście, których zapraszali wiosną czy latem, ale nie zimą – ta pod względem towarzyskim była martwym sezonem – podczas obiadów na tarasie i spacerów zawsze zachwycali się okolicą, urodą lasu, czystością powietrza, ciszą – słowem, wszystkimi najbardziej oczywistymi atutami mieszkania poza miastem. Nieraz dopytywali się, czy nie wiedzą o jakimś domu na sprzedaż. Nawet ostatnio Witek zagadnął go w tej sprawie w instytucie. Och, to byłoby najlepsze rozwiązanie: mieć przez ścianę bliskiego kolegę, przyjaciela wręcz, któremu można by na czas wakacyjnego wyjazdu powierzyć klucze, a na co dzień cieszyć się sympatycznym towarzystwem jego rodziny i liczyć na pomoc w razie awaryjnej sytuacji. „Cholera! – zaklął w myślach. – A taka była szansa. Co za barany!”
– Komu sprzedali? – spytał ostrzejszym tonem, niż zamierzał.
Justyna spojrzała na niego zaskoczona.
– Jakiemuś małżeństwu z Niechodzina. Z dzieckiem – dodała po chwili.
Z dzieckiem? Niedobrze. Może wrzeszczeć, płakać po nocach, hałasować. Ale z drugiej strony wyglądało na to, że to jakaś ustatkowana rodzina. Więc jeszcze nie najgorzej.
Żona nic więcej na temat przyszłych sąsiadów nie umiała mu powiedzieć, postanowił więc pójść po kolacji do pani Jadzi, mieszkającej na samym końcu uliczki wdowy po kościelnym, która uchodziła za najlepiej poinformowaną osobę w okolicy. Resztę posiłku zjedli w milczeniu. Temat był chwilowo wyczerpany, a na inny, niejako w jego zastępstwie, aby zapełnić ciszę, nie mieli ochoty. Gdy podziękował i wyszedł, Justyna zaczęła sprzątać ze stołu.
Mróz był chyba jeszcze większy, więc dokładnie zapiął kurtkę i szybkim krokiem ruszył w stronę małego parterowego domku, za którym wznosiła się już tylko ciemna ściana lasu. Świecił jasny księżyc; zbliżała się pełnia. Po obu stronach uliczki stały wysokie pryzmy stwardniałego śniegu. Chodnik zrobił się wąski i miejscami bardzo śliski. Gdy mijał pokraczny dom Czapskiego, taksówkarza, z którym jeździli czasem do Warszawy, poślizgnął się i aby nie upaść, przytrzymał się drucianego ogrodzenia. Wylegujący się na betonowym podjeździe pies, skundlony wilczur o podpalanej sierści, zerwał się i podbiegł do siatki, głucho ujadając. „Wszędzie te psy – pomyślał z irytacją. – Czy ci ludzie muszą nawet w taki mróz trzymać zwierzaki na zewnątrz?”
Do psa Czapskiego dołączyły wkrótce inne. Przy wtórze szczekania dobiegającego jednocześnie z kilku stron dotarł do przerdzewiałej furtki i nacisnął pożółkły ze starości, kościany guzik dzwonka. „Mam nadzieję, że nie jest jeszcze w łóżku” – pomyślał. Nie było to wcale wykluczone. Pani Jadzia żyła wiejskim rytmem; wstawała wcześnie rano i szła spać po powrocie z wieczornej mszy, zaraz po prognozie pogody. Zerknął na zegarek. Nie, nie powinna jeszcze, było raptem po siódmej. I rzeczywiście: drzwi się uchyliły i w jasnym prostokącie światła zamajaczyła przygarbiona sylwetka.
– Kto tam? – W głosie pobrzmiewał niepokój.
– To ja, sąsiad! Hiczewski! – odkrzyknął. Cofnął się o kilka kroków, aby stanąć w świetle latarni.
Zabrzęczało. Pchnął furtkę i wysypaną piaskiem ścieżką podszedł do wpółotwartych drzwi, w których stała gospodyni. Zaczął otrzepywać buty ze śniegu.
– Pan wchodzi szybko, bo mrozu naleci – ponagliła go niecierpliwie. Była ubrana w gruby, brązowy serdak, ale na nogach miała kapcie, mogła marznąć.
Wszedł do oświetlonej słabą żarówką sieni. Pani Jadzia nie zamknęła za nim drzwi od razu, tylko wystawiła głowę na zewnątrz i rozejrzała się czujnie na wszystkie strony, jakby chcąc się upewnić, czy nikt nie jest świadkiem jego wieczornej wizyty. Uśmiechnął się lekko pod nosem. Rozbawiła go ta dbałość o reputację u siedemdziesięcioletniej staruszki.
W kuchni, która pełniła zarazem funkcję salonu, było bardzo ciepło, więc szybko zdjął kurtkę i powiesił na oparciu najbliższego krzesła. Wdowa wyłączyła radio, z którego dochodził surowy głos jakiegoś księdza, i zaprosiła gościa do stołu.
– Herbaty?
Pokręcił przecząco głową.
– Nie, dziękuję. Ja tylko na chwilę – odparł, siadając. Na środku stołu, na białej dzierganej serwetce stał kryształowy wazonik z plastikową różą.
Wymienili kilka uwag o trzymającym wciąż mrozie – u nich na wsi, jak w Anglii, każda rozmowa obowiązkowo zaczynała się od pogody – po czym pani Jadzia przykucnęła przy kaflowej kuchni i wrzuciła do rozpalonego wnętrza jeszcze kilka drewienek. „Zaraz zrobi się sauna – pomyślał i zaczął się zastanawiać nad zdjęciem swetra. – Ale nic, wytrzymam”.
Gospodyni taka temperatura widocznie jednak nie przeszkadzała. Usiadła naprzeciwko niego, po czym zastygła w pozie niemego oczekiwania: łokcie oparte o stół, splecione palce, zaciekawione oczy.
– Przepraszam za tak późną wizytę – zaczął. – Ale chciałbym się o coś spytać, a pani jest najlepiej zorientowana w tutejszych sprawach.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Status osoby dobrze poinformowanej bardzo jej pochlebiał. Popatrzyła na niego zachęcająco.
– Wie pani, oczywiście, że Górzański sprzedał dom? – spytał prosto z mostu.
Kiwnęła głową.
– Ano sprzedał – potwierdziła. – Nie miał wyjścia.
Spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Staruszka ponownie się uśmiechnęła. Błysnęły nienaturalnie białe zęby, dzieło miejscowego protetyka, doktora Idziaka.
– Słabo mu szedł ten jego byznes. – Ostatnie słowo wymówiła z pogardą. – Żeby się odkuć, zaczął grać po tych wszystkich kasynach. Zapożyczył się i jeszcze więcej stracił. – W jej głosie słychać było satysfakcję. – Aż zaczęli go nachodzić, więc musiał szybko chałupę spieniężyć.
Zaskoczyła go ta wiadomość. Nigdy by się czegoś takiego po Górzańskim nie spodziewał. Sąsiad nie był typem hazardzisty. Spokojny, mrukliwy, trochę tępy, ale solidny i uporządkowany. Prowadził niewielką firmę budowlaną. Nie wydawał się zdolny do jakichkolwiek szaleństw czy ekstrawagancji i z trudem można go było sobie wyobrazić przy ruletce czy blackjacku. „Co my jednak wiemy o ludziach?” – pomyślał.
Przypomniał sobie, jak chyba rok temu sąsiad skarżył mu się, że z tym kryzysem to już nie tylko takie gadanie; że coraz mniej ma zamówień i że w ogóle wszystko jest do dupy. A jakiś czas potem pod jego domem – a właściwie to pod jego częścią ich wspólnego domu – zaczęli się pojawiać dość dziwnie wyglądający ludzie w markowych samochodach. Wtedy Henryk nie zwrócił na to większej uwagi, ponieważ Górzański miewał różnych klientów. Dopiero teraz się wyjaśniło, że tymi wszystkimi ciemnymi beemwicami i audikami przyjeżdżali egzekutorzy długów, wysłannicy kas pożyczkowych. I choć wciąż był zły na Górzańskiego, że nic mu nie powiedział, to zrobiło mu się go żal.
– A ci, co przyjdą na jego miejsce, to kto? – spytał, bo po to tu przyszedł, a nie żeby litować się nad sąsiadem.
Pani Jadzia zakręciła się na krześle. Zaskrzypiało.
– Pijaki – stwierdziła krótko. – Mieszkali u jej matki, na Niechodzinie. Ale tak już ich miała dość, że kupiła ten dom, byleby tylko się wynieśli.
„Pijaki – powtórzył w myślach. – No to wspaniale”. Zrobiło mu się jeszcze bardziej gorąco. Przeprosił gospodynię i ściągnął sweter.
– Ta jej matka to niezła szczęściara – ciągnęła staruszka, nie zwracając uwagi na to, co robił. – Rabczewska się nazywa. W gminie pracuje jako sprzątaczka. W zeszłym roku odrolniła pole i sprzedaje kawałek po kawałku na działki budowlane. Teraz z niej milionerka. – Pani Jadzia prychnęła z mieszaniną pogardy i uznania. – Ale pracy nie rzuciła, to trzeba przyznać.
„Interesujący przypadek – pomyślał Henryk, w którym na chwilę odezwał się socjolog. – Pewno przed wojną jej rodzice czy dziadkowie klepali biedę na podwarszawskich piaskach, a teraz ona, zwykła sprzątaczka, dzięki tym piachom stała się wielką posiadaczką ziemską, kupuje dzieciom domy w drogiej podstołecznej miejscowości, a mimo to dalej pracuje, ciekawe”.
Szybko jednak oderwał się od tych rozważań i wrócił do tematu nowych sąsiadów. Pani Jadzia nie umiała jednak nic bliższego o nich powiedzieć.
– Pijacy, mówię panu – powtarzała tylko z zawziętością w głosie. Miała swoje powody. Jej zmarły mąż, Komasa, potrafił chlać kilka dni z rzędu. Trzeźwiał dopiero wtedy, gdy ksiądz groził, że go zwolni.
– No tak… – mruknął Henryk.
– Oboje. Nic dobrego – dodała wdowa i popatrzyła na niego ze współczuciem; tak mu się przynajmniej wydawało.

 
Wesprzyj nas