Maryla musi się przenieść z Warszawy do rodzinnej miejscowości matki – Tomaszowa. Dziewczyna buntuje się przeciwko temu pomysłowi – nie chce opuszczać miasta, które lubi, szkoły i przyjaciół. Ale nie ma wyjścia.


Nie wie jednak, że przeprowadzka to dopiero początek kłopotów. Marylę czeka spotkanie z babcią i prababcią, które wydają się jej nienawidzić, choć widzą ją po raz pierwszy, a także nowa szkoła i walka o wpływy z lokalną gwiazdą.

Okazuje się, że jest także mroczna rodzinna tajemnica do odkrycia…

Agata Mańczyk – skończyła studia na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, współpracowała z czasopismem „Filipinka”, była nauczycielem języka polskiego w szkole dla trudnej młodzieży, prowadzi warsztaty pisarskie dla dzieci. Fascynują ją wampiry, stara Warszawa i filmy Giuseppe Tornatore. Ogromnym sentymentem darzy Mazury, gdzie spędziła wiele magicznych chwil, i Śląsk, skąd pochodzi jej mąż i gdzie poznała wielu niezwykłych ludzi. Z chandrą i zmęczeniem walczy, słuchając piosenek Wojciecha Młynarskiego, Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory. Kolekcjonuje pocztówki ze staruszkami z różnych stron świata. Na początku szkoły podstawowej postanowiła, że będzie pisarką, a teraz już wie, że nie ma przed tym ucieczki – niewiele jest rzeczy w życiu, które sprawiają jej taką frajdę, jak pisanie. Jest autorką m.in. książek: „Jajecznica na deszczówce”, „Pierwsza noc pod gołym niebem”, „Facet z prostą instrukcją obsługi”, „Wielka kieszeń na kłopoty”, „Rupieciarnia na końcu świata”.

Agata Mańczyk
Rupieciarnia na końcu świata
Seria: Seria z kropką
Wydanie 2
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 22 lipca 2015


Nowe życie

Czasami człowiekowi urośnie w gardle taka gula, że ani jej wypluć, ani przełknąć. Z tej sytuacji są tylko dwa wyjścia. Udusić się, zabierając swoje kłopoty do przytulnego, cichego grobu, albo wszystko opisać. Z przyczyn obiektywnych wybrałam drugie rozwiązanie. Dlatego teraz siedzę w niewielkim pokoju, otoczona paskudnymi różowymi kotkami, które gapią się na mnie z lekko pożółkłych tapet, i zastanawiam się, jak wytrzymam w tym miejscu następne dziesięć lat. Może krócej. Powiedzmy osiem. Jak dobrze pójdzie, to nawet trzy.
Tak czy inaczej, to mój nowy dom. Stary był jeszcze w całkiem niezłym stanie, ale mama stwierdziła, że są granice wytrzymałości i jej właśnie zostały przekroczone, że jest wciąż atrakcyjną kobietą i może ułożyć sobie życie i że nie zamierza tkwić w toksycznym związku tylko dlatego, że kiedyś przez nieuwagę ślubowała coś przed ołtarzem. Rozwód załatwiono w tempie ekspresowym. Sąd orzekł całkowity rozpad pożycia. Obie strony skwapliwie przytaknęły. Nieletnia córka została u matki, ojciec dostał prawo widywania się z nią w każdy weekend. Mieszkanie sprzedano, a pieniądze podzielono po połowie, tak jak całą resztę. Wysoki sąd życzył wesołych świąt i poszedł do domu na karpia. My nie mogliśmy. Nie mieliśmy już domu.
Mama była trochę stremowana, ale szczęśliwa. Jeszcze nigdy jej takiej nie widziałam. Gorączkowo pakowała ubrania, książki, płyty i zdjęcia. Opowiadała nerwowo, jakie to wspaniałe życie nas teraz czeka. Może i tak. Na dobry początek nie kupiłyśmy choinki. Przecież się nie opłaca, bo za tydzień się wyprowadzamy. Może i tak. W Wigilię mama dłużej siedziała w pracy, bo musiała pozamykać wszystkie sprawy, ale miała mi to wynagrodzić w pierwszy dzień świąt. Faktycznie się starała. Nie mogę się czepiać. Kilka naprawdę zabawnych filmów na DVD, spacer po parku, moja ulubiona pizza i ciągła gadka o tym, jak teraz wszystko się zmieni. Może i tak, tylko czy na lepsze?
Nie znalazłam na mapie tego całego Tomaszowa i to wzbudziło moje podejrzenia. Mama mówiła, że to piękna miejscowość. U babki miałyśmy mieszkać tylko przez jakiś czas. Potem mama znajdzie pracę w Lublinie. Kupimy dom z ogródkiem i wszystko wróci do normy.
– Dlaczego nigdy wcześniej tam nie jeździłyśmy? – zapytałam podejrzliwie.
Machnęła ręką, ale zauważyłam, że lekko zadrżała jej powieka. Zawsze tak było, kiedy coś ją nagle zdenerwowało i nie wiedziała, jak sobie z tym poradzić.
– Jakoś się nie złożyło. Zresztą nigdy nie byłam z twoją babcią zbyt blisko.
– A co się stało? – drążyłam.
– Nic takiego. Zwyczajny młodzieńczy bunt. Ty wiesz najlepiej, jak to jest. – Zaśmiała się trochę sztucznie.
Ja wiem najlepiej! A niby skąd? Nigdy w życiu się nie zbuntowałam. Właściwie nie miałam nawet powodu. Mama nie narzucała mi, jak powinnam się ubierać i zachowywać. Nie kupowała mi bluzek z falbankami, bo wiedziała, że ich nie znoszę, nie kazała recytować wierszy na spotkaniach z przyjaciółmi i nie sprawdzała, jakie czytam książki. Obserwowała mnie ukradkiem, myśląc, że tego nie widzę, i czasami zwierzała się przyjaciółce, ciotce Helenie, że wszyscy przeżywają gehenny ze swoimi nastoletnimi dziećmi, a ona ma błogi spokój. Czy to normalne? Może rzeczywiście coś ze mną jest nie tak, ale zawsze szkoda mi było czasu i energii na kłótnie o kolczyk w brwi albo ufarbowane włosy. Czy to naprawdę takie ważne? Jeśli chodzi o ciuchy, to wystarczają mi klasyczne granatowe dżinsy, kolorowe podkoszulki najczęściej bez nadruków i proste swetry albo bluzy z kapturem. Nie noszę biżuterii, nie maluję się, nie piję i nie palę. Mam długie proste włosy w zwyczajnym brązowym kolorze, które najczęściej spinam na karku, żeby nie wchodziły mi do oczu. Zielone oczy, trochę za długi nos i kilka dyżurnych pryszczy na brodzie. Nic specjalnego. Nie mogę powiedzieć, żebym była ładna, ale nie jestem też jakoś szczególnie brzydka. Chłopcy zazwyczaj nie zwracają na mnie uwagi i nie mam im tego za złe. To całe przedstawienie z trzepotaniem rzęsami, pudrowaniem nosów w ubikacji i histerycznym śmiechem ze spalonych dowcipów przyprawia mnie o mdłości. Na szczęście żadnemu z moich kolegów nie przyszło do głowy zapraszać mnie na randkę ani rozmawiać na przerwie dłużej niż to absolutnie konieczne. Jestem przeciętną dziewczyną z niemodnym imieniem. Czasami wydaje mi się, że jeśli głośno nie krzyknę, ludzie wokół nie będą nawet wiedzieli, że żyję. A mimo to krzyczę bardzo rzadko. Nie włóczę się nocami po mieście, nie golę głowy i nie przekłułam sobie nosa ani pępka. Lubię smutne wiersze Agnieszki Osieckiej, płaczę na komediach romantycznych i znam na pamięć wszystkie piosenki Marka Grechuty.
Nie lubię żółtego koloru, krupniku, bitej śmietany, deszczu i zmian. Pechowo się złożyło, bo akurat te ostatnie od jakiegoś czasu czaiły się w pobliżu, żeby w odpowiednim momencie zwalić mi się na głowę. To jednak nic w porównaniu z tym, jaki numer wycięła mi moja własna, rodzona matka. To dłu-ga historia. Lepiej zrobię sobie kubek gorzkiej herbaty, zanim przejdę do rzeczy.
Otóż moja mama jest bardzo podobna do mnie. Zawsze poważna, odpowiedzialna i skupiona na wszystkim, co robi. Nie lubi rozmawiać o głupstwach, nie marnuje czasu na seriale i nie kupuje plotkarskich gazet. Poza tym nie zna żadnych ciekawych historii. To podejrzane. Nigdy nie chciała mi opowiedzieć o swoim pierwszym chłopaku i o tym, co robiła jako dziecko. Kiedyś myślałam, że po prostu w jej życiu nie wydarzyło się nic ciekawego i nie ma o czym mówić, a kłamstwo było niezgodne z jej naturą. Myliłam się. Po pierwsze jeśli ktoś nie chce o czymś mówić, to zwykle dlatego, że woli to zatrzymać dla siebie, czyli ma tajemnicę. Po drugie każdy człowiek czasami kłamie, nawet ten, który się do tego nigdy nie przyzna. Prawdę mówiąc, tacy ludzie kłamią częściej niż inni. Moja mama kłamała przez całe życie. W ten sposób chciała ukryć swoją tajemnicę przed światem. Nie udało jej się. Przeze mnie. A wszystko zaczęło się od starego pudełka.
Podczas opróżniania mieszkania przed przekazaniem go nowym właścicielom na najwyższej półce w szafie, pod stosem prawie nigdy nieużywanych białych obrusów i haftowanych serwetek, znalazłam pudełko. Było metalowe w kwiatki, szczelnie zaklejone szarą taśmą, a na wierzchu widniało napisane flamastrem jedno znaczące słowo: „NIE!”. Ktoś nie chciał, aby pudełko zostało otworzone, ale zignorowałam to. Dostanie się do środka nie zajęło mi więcej niż pięć sekund i od razu wiedziałam, że włamałam się do skarbca. Stary, duży zegarek na rękę z pękniętą szybką i wygrawerowanym napisem: „Dla Feliksa Sztachetki z rodziny Płotków od jego Księżniczki”, zniszczona i wypłowiała czerwona wstążeczka, srebrny pierścionek z niebieskim oczkiem, szmaciana lalka i połowa srebrnego serduszka na rzemyku. Granica między czymś bezwartościowym a bezcennym jest bardzo płynna. Zrozumiałam to dobrze, kiedy delikatnie obracałam w palcach kolejne przedmioty. Dla mnie to były śmieci, ale moja mama miała na ten temat na pewno inne zdanie. Schowałam wszystko do środka, zakleiłam nową taśmą, odłożyłam na półkę i zapomniałam. Do czasu aż pudełko stało się nagle bardzo ważne.
Zaskoczyła mnie. Moja własna matka po tylu latach naprawdę mnie zaskoczyła. Nie przypuszczałam, że ktoś tak skupiony na pracy, poważny i zasadniczy może coś ukrywać przed własną córką. Ostatnio jednak coś się zmieniło. Ten cały błyskawicznie przeprowadzony rozwód i wyjazd do tajemniczego Tomaszowa, o którym nigdy do tej pory nie słyszałam, zamiast przygnębiać, dodawał mamie energii. Była podekscytowana i zdenerwowana. Mówiła za dużo i za szybko, śmiała się za głośno i była roztargniona, co nigdy do tej pory jej się nie zdarzało. Miałam wrażenie, że boi się tego, co przed nami, a jednocześnie nie może się doczekać. Nie rozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi, i bałam się. Bałam się jak diabli. Później okazało się, że słusznie.
Moje spokojne i nudne życie zaczęło się nagle zmieniać w tempie, do którego nie byłam przyzwyczajona. Całkowicie zdezorientowana pozwoliłam matce na więcej, niż powinnam, ale o tym opowiem kiedy indziej. To będzie historia o mnie. O tym, jak w końcu zaczęłam krzyczeć, ale też o mamie, której tak naprawdę nigdy nie znałam, i o mojej rodzinie, w której było więcej tajemnic i klątw niż w grobowcu Tutenchamona.
Zapomniałam o najważniejszym. Nazywam się Maryla. Mam szesnaście lat i piszę to wszystko, żeby nie zwariować.

* * *

W niedzielach jest coś magicznego. Człowiek budzi się sponiewierany i zniesmaczony faktem, że mimo wszystko nadal żyje. Do tego za oknem pada śnieg z deszczem, a nie ma na świecie bardziej niedobranej pary. Jest zimno, ponuro i beznadziejnie. Zupełnie jak w grobie. Wtedy właśnie przychodzi do głowy ta myśl. Niedziela. I uśmiech sam pcha się na ponurą gębę, więc się człowiek, rad nierad, uśmiecha pod kołdrą do siebie i do swojej głupiej nadziei, że dziś wszystko będzie dobrze. Oczywiście nie będzie, ale o tym dowiem się dopiero za kilka godzin.
To nasz szesnasty dzień w Tomaszowie. Powinnam właściwie powiedzieć: w Tomaszowie – tej dziurze zabitej dechami, do której nawet diabeł nie zagląda, bo umrzeć z nudów byłoby poniżej jego godności.
Do rzeczy. Przyjechałyśmy pierwszego dnia 2009 roku. Sylwestra spędziłyśmy w naszym starym, nieudanym domu, do którego następnego dnia rano wprowadziło się jakieś młode małżeństwo z córeczką. Uśmiechali się podekscytowani, kiedy mama wręczała im klucze i mówili, że będą tu szczęśliwi. Nie byłabym tego taka pewna.
W każdym razie kilkanaście godzin wcześniej mama siedziała na podłodze w pustym pokoju, z butelką czerwonego wina i ciotką Heleną, przy cicho grających piosenkach Rodowicz, na cześć której dostałam imię. Rodzice, nadając mi je, liczyli pewnie, że będę miała równie nieziemski głos. Płonne nadzieje, bo ja, mimo imienia, które cierpliwie dźwigałam na barkach, ignorując komentarze koleżanek, nigdy nie zrobiłabym kariery jako piosenkarka. Pomijając zasadniczy problem, czyli całkowity i bezdyskusyjny brak głosu, słuchu i poczucia rytmu, w życiu nie wyszłabym na scenę przed tłum gapiących się na mnie ludzi. Mama nie znosiła smutnych wierszy, a mimo to codziennie po powrocie z pracy puszczała płytę Rodowicz, licząc na to, że odkryję w sobie miłość do śpiewania. I odkryłam, ale coś innego. Kiedy pierwszy raz usłyszałam Bossa novę do poduszki, zamarłam nad stosem brudnych naczyń w kuchni. Poczułam, że moje życie nie będzie już takie jak przedtem. Wiedziałam jednak, że nigdy nie zacznę śpiewać. Nie sądzę też, żebym kiedyś napisała coś na tyle sensownego, żeby ktoś z własnej nieprzymuszonej woli miał ochotę to przeczytać. Zresztą, co właściwie mogłabym robić w życiu poza czytaniem wierszy i analizowaniem swojej skomplikowanej osobowości? Pewna jestem tylko tego, że kiedy czuję się naprawdę paskudnie, mogę otworzyć mocno już zniszczoną książkę ze zdjęciem młodej i smutnej Agnieszki Osieckiej na okładce i zdołować się do całkowitego, beznadziejnego i mrocznego, jak dno studni, końca. Nie wspominałam jeszcze, że generalnie rzecz biorąc, jestem dość pogodną osobą.
Wracając do sylwestra. Mama z ciotką Heleną upijały się na smutno na podłodze w pustym pokoju, nucąc, rzecz jasna, piosenki tej bardziej uzdolnionej Maryli. Dziwne, dopiero teraz przyszło mi do głowy, że tamtego wieczoru słyszałam je po raz ostatni. Nigdy więcej mama nie puściła tej płyty. Nie zaśpiewała żadnego ze swoich ulubionych kawałków, a kiedy przypadkowo usłyszała znajomą melodię w radiu, zmieniała stację. Być może to z powodu rozwodu. Rodowicz pojawiła się w jej życiu razem z tatą, który poprosił ją o rękę na koncercie w Opolu. Od tej chwili zawsze byli we dwoje, a raczej we troje, bo kasety z Marylą mieli upchane w każdym kącie, w samochodzie i w domu. Kiedy po dziewięciu miesiącach od ich wypadu na festiwal przyszłam na świat, sprawa imienia wydawała się oczywista. Minęło jednak szesnaście lat, mama zaczynała nowe życie i najwyraźniej, oprócz mnie, nie zamierzała ciągnąć za sobą żadnych ogonów.
W tę smętną ostatnią noc najgorszego roku, przez jaki przyszło mi przebrnąć, siedziałam w swoim pokoju z dwojgiem najbliższych mi ludzi na świecie. Piliśmy dużo lodowatej coli i, podobnie jak mama i ciotka za ścianą, nie mieliśmy zbyt dobrych humorów. Zrobiłam moją sławną sałatkę z cykorii, pomarańczy i rodzynek, która teraz stała nietknięta na podłodze. Bruno przyniósł czipsy i moje ulubione chrupki orzechowe, na które wyjątkowo nie miałam ochoty, a Sabina przytaszczyła dwie butelki wina porzeczkowego, robionego co roku przez jej dziadka. W życiu nie piłam czegoś tak paskudnego, a jednak uznaliśmy, że doskonale pasuje do okazji i naszych nastrojów. Tego właśnie było nam trzeba, żeby przetrzymać tę noc. Następnego dnia rano wsiadłam do samochodu, mama nacisnęła pedał gazu, wrzuciła piąty bieg i wyjechałyśmy z Warszawy, żeby, jak się zarzekała, nigdy więcej tu nie wrócić. W tym momencie poczułam, jak pęka mi serce. Autentycznie. Nagły skurcz, lekki ból i znowu ta gula w gardle. Może to histeria, ale, do diabła, to było moje miasto i moje życie! Co właściwie miało znaczyć „nigdy”? Rozumiem, że chciała sprzedać mieszkanie, żeby pozbyć się nieprzyjemnych wspomnień i zacząć wszystko od początku, ale zostawić to, na co tak ciężko pracowała, aby po prostu uciec i do tego „na zawsze”?! To było do niej zupełnie niepodobne. Dopiero kilka miesięcy pracowała w tym dużym, modnym czasopiśmie dla kobiet. Miała szansę zostać szefową działu. Odkąd skończyła studia, walczyła o to, żeby dostać się do redakcji gazety takiej jak ta i kiedy w końcu jej się udało, odpuściła. Nie mogłam w to uwierzyć, ale mama milczała, więc nie drążyłam tematu. Mówiła tylko, że nie muszę się martwić, bo nadal ma dużo zleceń na teksty do różnych gazet i z zarobionych pieniędzy spokojnie się utrzymamy. Podobno nie trzeba siedzieć w redakcji, żeby pisać o zdradzie małżeńskiej i problemach z wychowaniem trzylatka.

 
Wesprzyj nas