Piękna historia miłosna, pozostanie z tobą długo po tym, jak skończysz czytać ostatnią stronę. Druga po „Czułych słówkach” powieść wydana w ramach serii filmowej.


Robert Kincaid, fotograf pracujący dla „National Geographic”, przyjeżdża do hrabstwa Madison, by zrobić zdjęcia krytych mostów. Przez przypadek poznaje Francescę Johnson, gospodynię domową.

Francesca wraz z mężem i dwójką dzieci prowadzą spokojne farmerskie życie. Między Robertem a Franceską zaczyna nawiązywać się uczucie, coraz bardziej zbliżają się do siebie. Ich romans trwa tylko 4 dni, ale te 4 dni dla obojga staną się jednymi z najważniejszych w życiu. Do końca życia oboje trzymają w tajemnicy to, co się między nimi wydarzyło. Dopiero po śmierci Franceski dzieci dowiadują się o romansie ich matki.

„Co się wydarzyło w Madison County” w 1995 roku przeniósł na wielki ekran Clint Eastwood. W docenianym i bardzo popularnym filmie wystąpili między innymi Meryl Streep i Clint Eastwood.

***

Widział ją całą. Powinien był odejść stąd wcześniej, a nawet jeszcze teraz mógłby to zrobić. Rozsądek nakazywał mu: „Odejdź, Kindcaid, wróć na szlak. Zrób zdjęcia mostów, pojedź do Indii. Po drodze zatrzymaj się w Bangkoku u córki handlarza jedwabiem, która poznała wszystkie sekrety ekstazy istniejące od zarania świata. Pływaj z nią nago i nasłuchuj jej krzyków, gdy już zanurzysz się w nią w porze zmierzchu. Uciekaj – ponaglał go głos – zanim to, co się tutaj dzieje, stanie się silniejsze od ciebie”. Ale powolne uliczne tango już brało go w swoje władanie dźwiękami akordeonu dochodzącymi nie wiadomo skąd. Muzyka niosła ze sobą obietnicę czegoś nieuchronnego, przełamywała jego opory, aż stało się jasne, że nie ma innej drogi, poza tą ku Francesce Johnson.

***

Piękna historia miłosna, pozostanie z tobą długo po tym, jak skończysz czytać ostatnią stronę.
Terence Stamp

Wszyscy marzymy o przypadkowym spotkaniu, takiej chwili, gdy czujemy, że naprawdę żyjemy. Waller pokazuje nam, że wszystko jest możliwe.
„Sunday Telegraph”

Robert James Waller
Co się wydarzyło w Madison County
Przekład: Dorota Malinowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 1 września 2015


Początek

Są pieśni, które wznoszą się znad błękitnej trawy, z kurzu tysięcy polnych dróg. Ta jest jedną z nich. Było późne jesienne popołudnie 1989 roku. Siedziałem przy biurku i patrzyłem w migoczący punkcik na ekranie komputera. Nagle zadzwonił telefon.
Po drugiej stronie linii znajdował się człowiek nazwiskiem Michael Johnson pochodzący z Iowa. Obecnie mieszkaniec Florydy. Przyjaciel z rodzinnego stanu przysłał mu jedną z moich książek. Michael i jego siostra Carolyn przeczytali ją. A teraz chcieliby opowiedzieć pewną historię, która ich zdaniem może mnie zainteresować. Michael nie zdradził żadnych szczegółów, nie chciał powiedzieć nic o samej historii, gotów był jednak z Carolyn przyjechać do Iowa i porozmawiać ze mną.
Zaintrygowało mnie bardzo, że byli zdecydowani przebyć taki szmat drogi dla jakiejś tam opowieści, chociaż samą propozycję przyjąłem ze sceptycyzmem. Ale oczywiście zgodziłem się na spotkanie z nimi w tydzień później, w Des Moines.
W Świątecznej Gospodzie koło lotniska przywitaliśmy się i przedstawiliśmy sobie. Skrępowanie ustępowało powoli. Usiedliśmy przy stole, ja po jednej stronie, oni po drugiej, na dworze zapadał zmierzch, prószył śnieg.
Wymusili na mnie obietnicę: jeśli nie zdecyduję się opisać tej historii, nigdy nie ujawnię ani tego, co wydarzyło się w Madison County w roku 1965, ani niczego, co w związku z tym działo się potem przez kolejne dwadzieścia cztery lata. W porządku, to brzmiało całkiem rozsądnie. Ostatecznie była to ich opowieść, nie moja.
Potem słuchałem. Słuchałem uważnie i zadawałem wiele pytań. A oni opowiadali. Mówili i mówili. Carolyn nie kryła łez, Michael jakoś się trzymał, ale z trudem. Pokazali mi dokumenty, wycinki z gazet i strony dziennika zapisane przez ich matkę, Francescę.
Kelnerka przychodziła i odchodziła. Zamawialiśmy kolejne kawy. W czasie gdy oni mówili, przed moimi oczami pojawiały się obrazy. Najpierw zawsze muszą być obrazy, dopiero później przychodzą słowa. I usłyszałem słowa, ujrzałem je zapisane na kartkach. Jakoś tuż po północy zgodziłem się opisać tę historię. A przynajmniej spróbować opisać.
Decyzja, żeby podać to, co wiedzieli, do wiadomości publicznej, nie była dla nich łatwa. Chodziło przecież o ich matkę, a w pewien sposób także o ojca. Michael i Carolyn zdawali sobie sprawę, że ogłoszenie tej historii pociągnie za sobą plotki, które mogą rzucić cień na pamięć Richarda i Franceski Johnsonów.
Jednak oboje czuli, że w świecie, gdzie wszelkie osobiste związki uległy destrukcji, a miłość stała się sprawą umowy, ich niezwykła historia warta jest opowiedzenia. Uwierzyłem im wtedy, a teraz jeszcze mocniej jestem przekonany, że mieli rację.
Badając tę sprawę i pisząc książkę, trzykrotnie jeszcze prosiłem ich o spotkanie. Za każdym razem bez słowa sprzeciwu przyjeżdżali do Iowa. Tak bardzo pragnęli, żeby wydarzenia zostały opowiedziane wiernie! Trochę rozmawialiśmy, a potem nieśpiesznie jeździliśmy drogami hrabstwa Madison, a oni pokazywali mi miejsca, które odegrały ważką rolę w tej opowieści.
Historia, tak jak ją tutaj spisuję, oparta jest – poza relacją Michaela i Carolyn – na dzienniku Franceski Johnson, informacjach, które zdobyłem, poszukując bardzo dyskretnie materiałów na północnym zachodzie Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza w Seattle i Bellingham, a także, oczywiście, w hrabstwie Madison, wiadomościach z fotoreportażu Roberta Kincaida oraz tych, których udzielili mi współpracujący z nim dziennikarze. Podzielili się ze mną swoją wiedzą również specjaliści od sprzętu fotograficznego. Ponadto spędziłem długie godziny na owocnych rozmowach ze starszymi ludźmi w Barnesville, którzy pamiętali Kincaida z jego chłopięcych lat.
W zrekonstruowanie tej historii włożono zatem wiele wysiłku, luki jednak pozostały. Zaprawiłem ją szczyptą własnej wyobraźni, ale dopiero wtedy, kiedy poznałem już na tyle Francescę Johnson i Roberta Kincaida, że mogłem zaufać własnym sądom. Wierzę święcie, że bardzo zbliżyłem się do tego, co zaszło naprawdę.
Najbardziej brakowało mi szczegółów podróży Kincaida przez północne stany Ameryki. Wiemy, że przedsięwziął taką wyprawę, ponieważ opublikował z niej fotografie, no i w redakcji pisma pozostały jeszcze jego odręczne notatki; wspomina o tym również Francesca Johnson w swoim dzienniku. Używając tego wszystkiego jako przewodnika, przebyłem tę samą drogę, która powiodła go od Bellingham do Madison Coun­ty w sierpniu 1965 roku. Kiedy zbliżałem się do kresu mej podróży, czułem, że w jakimś stopniu stałem się Robertem Kincaidem.
Przy tym największym wyzwaniem podczas tych poszukiwań i później, gdy już pisałem, było dla mnie samo odkrywanie osobowości Kincaida. Okazał się postacią trudno uchwytną. Chwilami wydawał się zupełnie zwyczajny. Kiedy indziej zaś wręcz nieziemski, można by rzec – eteryczny. W pracy był profesjonalistą w każdym calu. A jednak postrzegał samego siebie jako szczególny gatunek zwierzęcia płci męskiej, który staje się jakby przestarzały w coraz bardziej zorganizowanym świecie. Użył kiedyś sformułowania „okrutny lament”, mówiąc o swej reakcji na upływający czas. A Francesca Johnson scharakteryzowała go jako żyjącego „w dziwnych, nawiedzonych obszarach, odległych od miejsc, gdzie obowiązuje darwinowska logika”.
Jeszcze dwa intrygujące pytania pozostają bez odpowiedzi. Po pierwsze, nie byliśmy w stanie ustalić, co się stało z archiwum fotograficznym Kincaida. Ze względu na charakter jego pracy powinny zostać po nim tysiące, może nawet setki tysięcy zdjęć. Nigdy ich nie odnaleziono. Możemy tylko domniemywać – opierając się na tym, jak widział samego siebie i swoje miejsce w świecie – że zniszczył je tuż przed śmiercią.
Drugie pytanie wiąże się z jego życiem w latach 1975–1982. Informacje na ten temat są bardzo skąpe. Przez kilkanaście lat zarabiał na swe skromne potrzeby, wykonując portrety, najpierw w Seattle, a potem w okolicach Puget Sound. Poza tym nie wiemy prawie nic. Jedyną ciekawostką jest, że wszystkie wysyłane do niego przez ubezpieczenia społeczne czy związek kombatantów listy wracały z jego odręczną notatką „Odesłać do nadawcy”.
Praca nad tą książką zmieniła moje spojrzenie na świat i mój sposób myślenia. Ale przede wszystkim pozbyłem się pewnej dozy cynizmu w sprawach dotyczących stosunków między ludźmi. Poznając Francescę Johnson i Roberta Kincaida, odkrywałem, że relacje takie bywają znacznie głębsze, niż dotychczas przypuszczałem. Być może i wy doświadczycie tego samego, czytając tę książkę.
Nie będzie to proste. W coraz bardziej brutalnym świecie możemy egzystować tylko, budując własny pancerz, pod którym skrywamy wrażliwość. Nie jestem pewien, gdzie kończy się wielka namiętność, a zaczyna rzewna ckliwość, ale ponieważ nauczyliśmy się wyśmiewać tę drugą, a etykietkę sentymentalizmu przyczepiać prawdziwym i silnym uczuciom, trudno będzie nam wejść do królestwa delikatności, w którym rozgrywa się historia Franceski Johnson i Roberta Kincaida. Wiem, że sam musiałem pokonać w sobie tę skłonność, kiedy zacząłem pisać.
Jednakże jeśli podejdziecie do opisanej na dalszych stronach historii ze świadomym zawieszeniem niewiary, żeby użyć słów Coleridge’a, z pewnością doświadczycie tego samego co ja. W tym obszarze serca, którego nie dotknęła obojętność, możecie nawet odnaleźć, tak jak Francesca Johnson, miejsce, by zatańczyć raz jeszcze.

Lato 1991

CO SIĘ WYDARZYŁO W MADISON COUNTY

Robert Kincaid

Rano 8 sierpnia 1965 roku Robert Kincaid zamknął drzwi swego niewielkiego, dwupokojowego mieszkania na trzecim piętrze huczącego niczym ul domu w Bellingham, w stanie Waszyngton. Zszedł na dół drewnianymi schodami, niosąc przewieszony przez ramię plecak ze sprzętem fotograficznym, a w ręce torbę. Minął hol i znalazł się na niewielkim podwórku, gdzie na parkingu dla lokatorów stała jego furgonetka marki Chevrolet.
W samochodzie leżał już jeden średniej wielkości plecak, lodówka podróżna, dwa statywy, kilka kartonów cameli, termos i torba z owocami, a z tyłu gitara w pokrowcu. Kincaid umieścił plecaki na siedzeniu, a lodówkę i statywy na podłodze. Wdrapał się na tył samochodu, wetknął gitarę i torbę w sam kąt, zabezpieczając je kołem zapasowym, a wszystko związał sznurem. W wolne miejsca wepchnął czarny brezent.
Wreszcie usiadł za kierownicą i zapalił papierosa, sprawdzając w myślach, czy zabrał, co należy: dwieście rolek różnego typu filmów, przeważnie o niskiej czułości kodachrom, statyw, podręczną lodówkę, trzy aparaty i pięć obiektywów, parę dżinsów i spodnie khaki na zmianę, kilka koszul oraz starą ukochaną kamizelkę z wieloma kieszeniami, która od lat służyła mu wiernie w wyprawach fotograficznych. Dobra. Jeśli poza tym czegoś zapomniał, zawsze może dokupić po drodze.
Kincaid miał na sobie sprane lewisy i znoszone buty z cholewkami, koszulę khaki, od której odcinały się pomarańczowe szelki. Do szerokiego skórzanego paska przypiął szwajcarski scyzoryk, jeszcze w oryginalnej pochwie.
Spojrzał na zegarek, który wskazywał ósmą siedemnaście. Silnik zaskoczył za drugim przekręceniem startera. Kincaid cofnął samochód, wrzucił drugi bieg i ruszył powoli rozsłonecznioną aleją. Przejechał ulicami Bellingham, kierując się na południe międzystanową numer 11, potem kilka mil wzdłuż wybrzeża, a wreszcie ruszył na wschód autostradą, która doprowadziła go do szosy numer 20.
I tak jadąc pod słońce, rozpoczął długą, krętą drogę przez Góry Kaskadowe. Lubił te okolice, a nic go nie goniło, więc od czasu do czasu zatrzymywał się, notował uwagi na temat interesujących wypraw, które mógłby podjąć w przyszłości, albo robił coś, co nazywał „zdjęciami ku pamięci”. Dzięki nim przypomni sobie kiedyś miejsca, do których będzie mógł powrócić, by się im uważniej przyjrzeć. Już późnym popołudniem dojechał do Spokane i skręcił na szosę międzystanową numer 2. Nią przez północne stany zamierzał dotrzeć aż do Duluth w Minnesocie.
Po raz tysięczny żałował, że nie ma psa, na przykład golden retrievera, który dotrzymywałby mu towarzystwa zarówno w takich wyprawach, jak i w domu. Ale tak często wyjeżdżał, również za ocean, że to nie byłoby w porządku wobec zwierzaka. Jednak myśl wciąż wracała. Za kilka lat będzie już za stary, by się tak włóczyć.
– Wtedy wezmę sobie psa – oświadczył iglastej zieleni migającej za oknami.
Zawsze kiedy podróżował, wpadał w rozmowny nastrój. Do tego też pies by się przydał. Robert Kincaid był człowiekiem samotnym, tak samotnym, jak to tylko możliwe: jedynak, oboje rodzice już nie żyli, z dalszymi krewnymi stracił kontakt, a bliskich przyjaciół nie miał.
Wiedział, jak nazywa się właściciel sklepiku spożywczego na rogu ulicy, przy której mieszkał, oraz szef sklepu fotograficznego, gdzie zaopatrywał się w materiały. No i jeszcze utrzymywał dość oficjalne zawodowe kontakty z kilkoma redaktorami pism, dla których robił zdjęcia. Poza tym nikogo właściwie dobrze nie znał. Cyganie z trudem zaprzyjaźniają się z innymi ludźmi, a on miał duszę Cygana.
Pomyślał o Marian. Odeszła od niego dziewięć lat temu, po pięciu latach małżeństwa. Skoro on miał teraz pięćdziesiąt dwa lata, ona musiała już dobiegać czterdziestki. Marian marzyła, że zostanie piosenkarką muzyki country. Znała wszystkie ballady Weaverów i śpiewała je całkiem ładnie po lokalach Seattle. W tamtych czasach, o ile tylko był w domu, woził ją na występy, a potem siedział jeszcze chwilę na sali, gdy śpiewała.
Jego długie nieobecności – niekiedy dwu- lub trzymiesięczne – nie posłużyły ich małżeństwu. Zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy decydowali się na ślub, wiedziała, jak wygląda jego praca, ale wydawało im się, że jakoś sobie z tym poradzą. Nie udało się. Po powrocie z Islandii już jej nie zastał. Czekała na niego tylko kartka: „Robercie, nie ma sensu ciągnąć tego dłużej. Zostawiam ci gitarę. Pozostańmy w kontakcie”.
Nie zobaczył jej więcej. Ona się nie odezwała, a kiedy rok później nadeszły papiery rozwodowe, prosiła go tylko o wolność, nic ponadto. Podpisał je, a następnego dnia złapał samolot do Australii.
Na nocleg zatrzymał się w Kalispell w Montanie, bardzo późnym wieczorem. Przytulna Gospoda wyglądała na niezbyt drogą i taka właśnie była. Zaniósł rzeczy do pokoju wyposażonego w stojące lampki, jedną z przepaloną żarówką. Leżał na łóżku, czytał Zielone wzgórza Afryki i pił piwo. Czuł zapach papierni w Kalispell. Rano przez czterdzieści minut biegał, zrobił pięćdziesiąt pompek, a na koniec ćwiczył mięśnie rąk, używając zamiast ciężarków aparatów fotograficznych.
Minąwszy górzystą Montanę, skierował się do Dakoty Północnej, której płaski, monotonny krajobraz wydał mu się równie fascynujący, jak góry czy morze. Miejsce to miało jakąś surową urodę. Zatrzymywał się kilka razy, wyciągał statyw i robił czarno-białe zdjęcia starych budynków farmerskich. Okolica przemawiała do jego charakteru minimalisty. Rezerwaty Indian wywołują uczucie przygnębienia z powodów dla wszystkich oczywistych, choć staramy się o nich nie myśleć. Co prawda tego typu zabudowania i w stanie Waszyngton wyglądają tak samo. Właściwie można je zobaczyć wszędzie w tym kraju.
Rankiem 14 sierpnia, po dwóch godzinach jazdy od Duluth, skręcił na północny wschód w boczną drogę, która prowadziła do Hibbing i kopalni żelaza. W powietrzu unosił się czerwony pył, a przy drodze stały wielkie maszyny i pociągi zaprojektowane specjalnie do przewozu rudy na statki w Two Horbors nad Jeziorem Górnym. Spędził popołudnie na łażeniu po Hibbing, ale miasteczko mu się nie spodobało, chociaż tu właśnie urodził się Bob Zimmerman-Dylan.
W gruncie rzeczy naprawdę lubił tylko jedną piosenkę Dylana, Dziewczynę z północy. Potrafił ją nawet zagrać i zaśpiewać, i teraz, kiedy zostawiał za sobą wielkie czerwone dziury w ziemi, nucił ją pod nosem. Marian pokazała mu, jak akompaniować sobie na gitarze, stosując kilka podstawowych akordów. „Zostawiła mi więcej niż ja jej”, powiedział kiedyś podpitemu pilotowi łódek w jakimś barze w dorzeczu Amazonki. I tak było naprawdę.
Rezerwat przyrody koło miasta Superior jest bardzo ładny. Kraina wędrowców. Kiedy Robert był młody, marzyły mu się dawne czasy; gdyby żył wtedy, mógłby zostać traperem. Teraz, jadąc wśród łąk, zobaczył trzy łosie, rudego lisa i całe mnóstwo jeleni. Zatrzymał się nad jeziorkiem i zrobił kilka zdjęć gałęzi o dziwnym kształcie, która odbijała się w wodzie. Potem przysiadł na stopniach furgonetki, pił kawę i palił papierosa, przysłuchując się szumowi wiatru w brzezinie.
Dobrze byłoby mieć kogoś, kobietę, myślał, obserwując dym z papierosa płynący nad wodą. Kiedy człowiek się starzeje, takie myśli zaczynają przychodzić do głowy. Ale on zbyt często wyjeżdżał. Drugiej osobie nie byłoby łatwo. Tego się już nauczył.

 
Wesprzyj nas