Ta książka to ostrzeżenie! Nieodpowiedzialne zachowanie może spowodować katastrofę w ruchu lądowym i kłopoty matrymonialne, nieboszczyk w płynie nie wpływa dobrze na cerę, a konkursy esemesowe mogą być przyczyną śmiertelnego zatrucia…


Dagmara musi zająć się dziadkiem przez kilka dni. Nic prostszego? Nie w tym przypadku! Starszy pan zafunduje jej wakacje w zrujnowanym szpitalu psychiatrycznym na Roztoczu.

Ludzie są tu mili i spokojni, szkoda tylko, że akurat ktoś postanowił wymordować pół wioski. No cóż, są miejsca, gdzie nawet najbłahsze urazy starannie się pielęgnuje, by z czasem wyrosły na porządne spory sąsiedzkie, i Utopce to jedno z tych uroczych miejsc.
Warto je odwiedzić! Tutaj można się zakochać… na zabój!

* * *

Lubię się śmiać i rozśmieszać ludzi, dlatego robię, co mogę, żeby dać czytelnikom trochę zabawy. Nie znoszę też podłości i chamstwa, więc czasami mam ochotę kogoś zamordować. Siadam wtedy do komputera i opisuję zbrodnie, dzięki czemu unikam niemiłych konsekwencji prawnych i kłopotów z plamami krwi na ubraniach. Łączę przyjemne z pożytecznym i przy okazji dbam o swoje zdrowie psychiczne. Już od dawna nikt nie słyszał mojego maniakalnego śmiechu o czwartej nad ranem. No, chyba że chodzi o zeszłą sobotę, ale wtedy pisałam…

Nowa powieść laureatki konkursu literackiego Wydawnictwa „Nasza Księgarnia”.

Iwona Banach
Klątwa utopców
Seria: Babie lato
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 23 września 2015


Rozdział II

Filip prowadził przerażająco ostrożnie, do tego stopnia, że nie tylko Daga, lecz także pasażerowie klęli w duchu, na czym świat stoi. Zastanawiali się, czy da się jechać jeszcze wolniej i czy ucieczka w tak ślimaczym tempie w ogóle ma sens. Fakt, cała eskapada nie była zbyt przemyślana i specjalnie miła, ale po prostu nie mieli wyboru. Co im pozostało? Siedzieć tam nadal i dać się zastraszać w tak okrutnie nieortograficzny sposób?
Wszyscy ziewali na potęgę. Michał pochrapywał od czasu do czasu, niewygodnie wtłoczony za siedzenie Dagi, Andżelika siedziała wpatrzona w okno z tępym wyrazem twarzy i jakimś cudem milczała. Filip nie krył wściekłości. Jak sam mówił, był typowym mieszczuchem i tereny choć odrobinę zalesione, oddalone od cywilizacji nawet o ułamek kilometra, przyprawiały go o dreszcze, a teraz życie, okrutne i w dużej mierze nieprzewidywalne, zmusiło go do podróży na jakieś cholerne odludzie.
– Nawet wysikać się nie ma gdzie – burknął, zatrzymując samochód.
– Lasu ci mało? – zapytał Michał. – Nikt cię nie będzie podglądał. Coś ty taki paniczyk? Idź w krzaki i już!
– Nie! Tu nie sikaj – ostrzegła go zaspana Andżelika. – Podjedź kawałek dalej.
– Jasne! Dalej! Mowy nie ma! Nie dam rady! – odburknął Filip. Wysiadł z auta, przeszedł na drugą stronę drogi i zniknął.
– Gęsty ten las – mruknęła Daga, obawiając się o bezpieczeństwo Filipa.
Z daleka dały się słyszeć jęk, bulgot i przekleństwa.
– Nie mówiłam? Ten kawałek tutaj jest okropny. To nie jest las – odezwała się wciąż zaspana Andżelika. – To bagno, nie jakieś tam straszne, ale…
– Boże kochany! – krzyknęła Daga, wyskakując z samochodu i pędząc na pomoc narzeczonemu. Michał także wysiadł, ale nie spieszył się aż tak bardzo. Zanim przebiegli przez jezdnię, zobaczyli po drugiej stronie paskudnie upapranego i podrapanego Filipa.
Chłopak kipiał ze złości, co najwyraźniej było już u niego stanem permanentnym.
– To wszystko wina tego twojego dziadka… To on nas ściągnął na to zadupie! Jestem cały w błocie! Tapicerka to pryszcz, ale moje ciuchy będą do wyrzucenia!
Daga miała ochotę powiedzieć mu, że oprócz tego ma chyba rozciętą głowę, ale pomyślała, że sam się o tym dowie, jak dojadą na miejsce. Zresztą właściwie już prawie dotarli do celu. Jechali ponad dwie godziny, a przecież wyruszyli z domu o trzeciej w nocy. Wjechali do centrum i stanęli niedaleko browaru. Zwierzyniec był jednym z tych miasteczek, które przejezdni określają jako urokliwe, turyści – znośne, a mieszkańcy – najpiękniejsze na świecie, szczególnie z perspektywy zakorkowanego Londynu, z którego kiedyś przecież wrócą, by osiedlić się całkiem niedaleko, w Lublinie albo Zamościu.
Michał poszedł załatwiać swoje sprawy. Dagmara z Filipem siedzieli na ławce w parku, usiłując nie zasnąć. Nawet ze sobą nie rozmawiali. Andżelika gdzieś zadzwoniła, po czym zgodnie z zapowiedzią pobiegła do ciotki.
Czekali całe wieki. Później zwiedzili browar i park, a potem znów siedzieli bez ruchu, głodni i spragnieni. Byli zmęczeni. Andżelika pojawiła się cała w skowronkach po kilku dobrych godzinach, nic sobie nie robiąc z tego, że na nią czekali. Michał także wrócił zadowolony, że udało mu się wszystko załatwić.
– Może pójdziemy na Bukową Górę? – zaproponowała niezdecydowanym głosem Dagmara.
– Mowy nie ma! – jęknął Filip – Nigdzie nie idę. Przynajmniej nie teraz! Muszę się wyspać. Wynajmijmy domek, stówa za cały, cztery łóżka…
Wszyscy wyraźnie się ucieszyli.
– Musimy się przespać – poparł pomysł Michał. – Noc spędzimy tutaj, a jutro rano ruszymy dalej, wiem, że można by teraz, ale po co się spieszyć. Zresztą jazda w takim stanie nie jest bezpieczna. Tak mi się chce spać, że padam z nóg.
– Ja też – mruknął Filip. – Odpocznijmy tutaj! To ładne miasteczko. – Wyraźnie nie miał ochoty na kontynuowanie podróży.
– A jeśli nas ktoś, bo ja wiem, goni? Śledzi?
– Nie, nie gadaj, nikt za nami nie jechał, nie bzdurz! Lepiej jeszcze raz zadzwoń do dziadka albo do Kingi, może któreś odbierze?
Wystukiwane od wczoraj po kilkadziesiąt razy numery nie odpowiadały. W komórce dziadka włączyła się poczta głosowa. Telefon Kingi także milczał.
– Szlag by to trafił! – warknęła Dagmara. – Jedźmy już wynająć ten cholerny domek, rzeczywiście padam na pysk!
– Cholera – zaklął Filip. – Pachnie kiełbasą. Co za boski aromat. Zabiłbym za coś do żarcia.
Z rezygnacją wsiadł do samochodu.
– Kupiłam bułki – poinformowała Andżelika. – I przyniosłam od ciotki kilo kiełbasy. Zrobimy ognisko. Wiecie, melanżyk jak się patrzy! Trzeba się zabawić, nie?
Wszyscy popatrzyli na dziewczynę z zaciekawieniem. Różowa Pindzia postarała się o kiełbasę! Co prawda natura nie obdarzyła jej mózgiem, ale kiełbasa w tym momencie w zupełności im wystarczała. Wzmianka o melanżyku zaniepokoiła Dagmarę, bo to sformułowanie kojarzyło jej się z ostrym piciem, ale była wdzięczna Andżelice za pomysł z prowiantem.
Wynajęli domek.
Powoli zapadał zmrok. Jakieś latające stworzenia głośno zaznaczały swoją obecność bzyczeniem i coraz to nowymi bąblami na skórze. Teren budził się do życia. O tej porze wstawali studenci i wampiry. Oba te gatunki za dnia odczuwały światłowstręt i niechęć do jakiegokolwiek wysiłku, choć wampiry bywały nieco mniej niebezpieczne. Zaczęli szykować kiełbasę. Przy innych domkach także coś się działo. Tu i ówdzie dało się zauważyć ogniska i usłyszeć niezbyt trzeźwe rozmowy. Michał zajął się rozpalaniem ognia, Andżelika strugała patyki na kiełbaski. Filip siedział naburmuszony, a Dagmara usiłowała jakoś zabawić towarzystwo.
– To co robimy jutro? – zapytała, nie zdając sobie sprawy, że wywoła tym burzę.
– Jak to co? – warknął Filip. – Szukamy jakiegoś wariata. Cały ten wyjazd, rozumiem, ci ludzie, czy jak im tam, mafia, no okej, nie mogliśmy tam siedzieć, ale nie ma sensu pchać się w to dalej. Mam dosyć. Chcę wracać do domu! Do domu!
Z daleka usłyszeli niezbyt trzeźwy rechot.
– Żeby ci mamusia pieluszkę zmieniła?! – zawołał ktoś siedzący przy sąsiednim domku. – Dzidzia chce smoczka?
– Odpieprz się – odparował Filip, ale niezbyt donośnie. Najwyraźniej chciał się odgryźć, ale wolał, żeby go nie usłyszano.
– Z wsiokami nie gadam – dodał po chwili odrobinę głośniej.
– Te, warszawiak! A w mordę chcesz?! – odkrzyknął ktoś nieprzyjaźnie.
Michał popukał się w czoło.
– Zamknij się, debilu! – syknął. – Nie potrzebujemy tu awantury.
– Mamy dobrą kiełbachę, prawdziwą, swojską! – zawołała Andżelika, chcąc załagodzić sytuację. – Co wy na to?
– Świetnie – odpowiedzieli sąsiedzi z zachwytem. – To może się przemieszamy? Bo my mamy karkóweczkę. Idziecie do nas? Już dochodzi!
Poszli tylko na chwilę, zostali na dłużej. Sąsiedzi okazali się mili, choć trochę podpici. Piotrek, student z Zamościa, był koszmarnie rudy, ale przystojny, a Marek, jego młodszy brat, napakowany jak jakiś kulturysta i ogolony na zero. Andżelika w ich towarzystwie czuła się jak ryba w wodzie. Nie zamierzali siedzieć długo, bo Dagmara była zmęczona, Filip trochę się bał, a Michał nie miał ochoty na przygodne znajomości, ale po ostatnich koszmarach zapragnęli odreagować. W takich sytuacjach piwo zazwyczaj pomaga. Tym razem sprawdziło się aż za bardzo.
Najbardziej i najdokładniej odstresował się Filip.
– No i fffftedy taki jedenn ćw… tfu, świr…
– Filip, masz już dosyć! – usiłowała uspokajać go Dagmara, ale alkohol rozwiązał chłopakowi język, na szczęście skutecznie go plącząc.
Nie bardzo dało się go zrozumieć.
– Ssssso? – bełkotał. – Prawde mówie! No i ten, no, taki jeden, no taką kukłę, a por… podziamał… nnnoooo…
– Nikt nikogo nie dziamał! – oburzała się Dagmara. – Przestań, kochanie, opowiadać głupoty!
Pieszczotliwe określenie wyrzuciła z siebie siłą woli, bo nie po raz pierwszy cisnęło jej się na usta: „debilu”.
– A dziamał! No! Keczupem…
Zjedli kiełbaski i trochę karkówki. Wrócili do domku nad ranem, wlokąc Filipa jak szmacianą lalkę.
– Nnno ssssso? Noc jjjjeszzzcze nie skurwonek…
– On tak zawsze, jak wypije? – Andżelika patrzyła z niedowierzaniem na Filipa. – Oj, masz ty za swoje!
Pożałowała Dagmary, ale ta obruszyła się szczerze.
– A coś ty! Filip nie pije! Nigdy nie pił. Coś mu zaszkodziło, wiesz, jak ktoś jest nieprzyzwyczajony… No naprawdę! Nie pije! Słowo honoru!
– Aha. – Różowa pokiwała głową z udawanym zrozumieniem.
– Już ci wierzę. Jasne, zaszkodziło…
Położyli Filipa na łóżko i dopiero wtedy zrozumieli, jak poważny popełnili błąd, tachając go do domu. Tej nocy Dagmara nie zmrużyła oka, czuwając przy narzeczonym niczym wierna i oddana pielęgniarka. Nie miała innego wyjścia. Filip śpiewał, krzyczał i klął. W przerwach rzygał, choć gdyby się nad tym zastanowić, to jednak odwrotnie. Zmordowana Andżelika snuła się po kuchni, usiłując wesprzeć Dagmarę, ale niewiele mogła pomóc.
– Okropnie się brzydzę – oświadczyła po kolejnym odruchu wymiotnym i ograniczyła się do podawania zza drzwi mokrych ręczników i herbaty.
Michał poszedł na spacer. Kiedy w końcu sytuacja unormowała się na tyle, że można było iść spać, dochodziła czwarta rano.
– Trudno. Przedłużymy sobie dobę hotelową, ale tym razem bez imprezowania. Musimy się wyspać – zadecydowała Dagmara i padła. Na szczęście na własne łóżko i zaraz po tym, jak wzięła prysznic.
Wtedy zaczął się koszmar.
Ludzie, którzy wynajmują domki, nie robią tego przecież po to, żeby spać, tylko żeby pić, jeść i śpiewać do rana. Dagmara przeklinała pomysł noclegu w domku. Przeklinała z całego serca i duszy już po szóstym wykonaniu Białego misia, dziesiątym „o kurde, jak to dalej leciało” i setnym „ty, zagraj to, no wiesz, takie, la, la la…”. Nie mogła zasnąć, bo domek po prawej dysponował rozstrojoną gitarą, która była w stanie zamordować każdą melodię, domek w głębi miał akordeon i bardzo wstawionego akordeonistę, a ten po lewej stronie – dobre chęci i zero słuchu, więc mimo braku instrumentu wokalnym zapałem budził przerażenie.
Daga zamykała na chwilę oczy, kiedy któraś z grup muzycznych, a od jakiegoś czasu również coraz bardziej tanecznych, przerywała występy, by zastanowić się, co dalej, po chwili jednak budziła się wraz z nową falą śpiewów, krzyków i piosenek, których słowa coraz częściej brzmiały podobnie…
– No, jak to szło? La, la, lala, lalam… Tego, no, a potem, o la, la, la…
Koło szóstej, kiedy zmęczenie i piwo pokonały ostatnich artystów, Dagmara odpłynęła naprawdę. Była jednak tak umęczona i zła na cały świat, że znów zaczęły jej się śnić koszmary. „Nie zrozumiesz – szemrało coś w jej głowie. – Ciężki plecak, czartowe pole… głemboko noco nad zalew z czartami! Ukradła… i tak ukradła!”.
Obudziła się dobrze po południu.
Z trudem otworzyła oczy. Melodia trwała nadal. Dopiero wtedy pojęła. Oczywiście, to była ta piosenka! Ta, która jej się śniła tamtej nocy w Słodkowie. Ktoś ją śpiewał… I ten ktoś to była… Andżelika!
– Jeszcze raz! – zawołała do dziewczyny krzątającej się po kuchni. – Dawaj!
– Niby co? Jedzenie jeszcze niegotowe, ale kawę mam, chcesz?
Dagmara chciała. Bardzo chciała kawy, ale chciała też tamtej piosenki.
– Odbiło ci? Nie śpiewam na trzeźwo – odparła dziewczyna z niezadowoleniem. – Chyba że nikt nie słyszy.
– Dobra, chodzi mi tylko o tę piosenkę, którą teraz nuciłaś! Proszę…
Andżelika coś zamruczała, ale Dagmara pokręciła głową.
– Nie ta, dawaj drugą. Tę o ruskiej mafii! Głemboko noco i takie tam…
– A, to Roztocze! – ucieszyła się Różowa Pindzia.
Pójdę nad Tanew głęboką nocą,
Tanew, co skradła księżyca blask.
Gdzie na dnie w wodzie jasno migoce
ta najszczęśliwsza ze wszystkich gwiazd.
Dagmara nagle sobie przypomniała.
– To ta piosenka, dziadek ją śpiewał! – zawołała. – Chodziło o taką wieś koło Suśca, nie pamiętam nazwy. Byliśmy tam i była Tanew, to stamtąd robiliśmy wycieczki po Roztoczu. Pewnie tam musimy się dostać. Tylko ta nazwa…
Filip umierał. Był skacowany, wściekły, chory i trochę jeszcze zielony na twarzy. Dygotał drżeniem właściwym starym samochodom i młodym pijakom. „Rączki mu się trzęśli” – jak to określiła Andżelika. Usta miał spieczone i popękane, cuchnął jak wymioty i gorzelnia razem wzięte i wszystko go bolało.
– Oszalałaś?! – wrzasnął piskliwie i czknął. – Piosenka?! To ty wleczesz mnie taki szmat drogi na zadupie z powodu jakiejś melodii?! Doszczętnie skretyniałaś? A twój dziadek zwariował! Jego trzeba zabrać do jakiegoś psychiatry, zamknąć albo coś…
– Nie masz racji, kochanie. – Daga usiłowała się bronić, coraz bardziej tracąc grunt pod nogami. – To tylko…
– Dość tego! Ja wracam do domu – warknął Filip. – I ty mnie tam odwieziesz, czy ci się to podoba, czy nie. Nie mogę prowadzić w takim stanie. – W głosie chłopaka dała się słyszeć pretensja, jakby za jego stan odpowiadała właśnie Dagmara.
– A poza tym mam dość wygłupów i włóczenia się nie wiadomo gdzie, w ogóle wszystkiego…
– Nigdzie cię nie odwiozę – powiedziała dziewczyna spokojnie i powoli, aż Filip przetarł oczy. – Chcesz wracać, droga wolna, ja się pakuję i ruszam do Suśca, a wy jak?
– Jedziemy z tobą – rzucił wesoło Michał, odpowiadając także w imieniu Andżeliki. – Nie odpuszczę sobie takiej frajdy.
Filip znów był niepocieszony.
– No ale przecież… Nie pojadę sam, bo jak? Nie… – mruknął wyraźnie pokonany. – Ale jeśli tak strasznie ci na tym zależy, to mogę zostać. – Przemawiał wyniośle i łaskawie, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia reszty. – Przecież ja cię kocham! – zakończył.
– Ja ciebie też, kochanie, ja ciebie też – rozczuliła się Dagmara.
– A w tym Suścu to jak ich znajdziesz? – zapytał Michał, nie całkiem wierząc w powodzenie przedsięwzięcia.
– Nie wiem – westchnęła. – Jestem wykończona. Nie spałam całą noc. Coś wymyślę.
Filip milczał obrażony. Siedział w kuchni, starając się przetrwać zawroty głowy i wciąż powracające mdłości. Co chwilę wybiegał do łazienki, skąd wracał jeszcze bardziej wymizerowany.
Wszyscy byli ospali i nie bardzo wiedzieli, co robić. Zabrane z domu dziadka konserwy smakowały jak trociny. Bez większego namysłu postanowili spokojnie spędzić dzień nad wodą, żeby trochę odpocząć.
Przy kolacji rozległ się sygnał esemesa.

 
Wesprzyj nas