Marek Krajewski, najmroczniejszy umysł polskiego kryminału, powraca w Arenie szczurów. W roku 1948 w nadmorskim Darłowie grasuje morderca. Śledztwo prowadzi Popielskiego na samo dno piekła.


Powojenna rzeczywistość pełna zdrajców. Czy Popielski okaże się zbrodniarzem?

W roku 1948 Popielski po ucieczce z Wrocławia ukrywa się w nadmorskim Darłowie. Miastem rządzą Armia Radziecka i Urząd Bezpieczeństwa. Nikt tu nie zna przeszłości byłego komisarza. Nikt nie podejrzewa, co tak naprawdę ma na sumieniu.

Kiedy nad morzem zaczynają ginąć kobiety, ktoś musi znaleźć gwałciciela i mordercę. Popielski, który prowadzi tajne śledztwo, wie, czym jest piekło – to otchłań zła, labirynt bez wyjścia i bezmiar cierpienia.

Nie wie jednak, że będzie ono jego domem.

Arena szczurów to najbardziej mroczny z kryminałów Marka Krajewskiego.

Marek Krajewski jest autorem bestsellerowych powieści o Eberhardzie Mocku i Edwardzie Popielskim, które zostały przełożone na dwadzieścia języków. Laureat m.in. Paszportu „Polityki” i Nagrody Wielkiego Kalibru. Otrzymał tytuł Ambasadora Wrocławia i honorowe obywatelstwo Darłowa. Areną szczurów kończy serię książek z detektywem Popielskim. Najmroczniejszy umysł polskiego kryminału nie powiedział jednak jeszcze ostatniego słowa.

Marek Krajewski
Arena szczurów
Wydawnictwo Znak
Premiera: 21 września 2015

Prolog

Latem 1948 roku zmarły w Darłowie w tragicznych okolicznościach dwie prostytutki. Zostały one dotknięte rzadką i straszliwą przypadłością. Jej symptomy pojawiły się krótko po tym, jak sprzedały one swe ciała żądzy nieznanego im wcześniej mężczyzny. Obie przez owego klienta zostały w trakcie stosunku pogryzione.
Jedną z nich mój mąż – wtedy jeszcze narzeczony – zbadał dopiero po jej śmierci. Druga, ze względu na wstydliwe okoliczności nabycia owej choroby, zgłosiła się na leczenie zbyt późno i już nie było dla niej ratunku. Na podstawie zewnętrznych oględzin obu pacjentek Rafał stwierdził zaczerwienienia, wybroczyny, pęcherze i wodniste, szarobrązowe z nich wysięki. Skóra na palcach rąk i nóg oraz na nosie i małżowinach usznych była sinoczarna, dotknięta martwicą. Już po pierwszej sekcji zwłok mój mąż ujrzał pod mikroskopem w pobranym materiale charakterystyczne paciorki, tak zwane streptokoki. Diagnoza była niemal oczywista – posocznica paciorkowcowa, która u obu kobiet mogła się rozwinąć po ugryzieniu przez ich klienta określonego przez drugą z nich jako „wyjątkowo odrażający i cuchnący”.

Pospólstwo, zawsze tak żądne sensacji, przeinaczyło to rozpoznanie na zatrucie jadem trupim, a sprawcę na trupojada. Tę plotkę powtarzano sobie z ust do ust w całym powiecie sławieńskim i budowano na temat motywacji mordercy rozmaite, często fantastyczne hipotezy. Był on rzekomo cmentarnym wampirem, który wygrzebywał zwłoki z grobów, by je potem kąsać. Powszechnie i głośno dorabiano mu legendę więźnia hitlerowskiego obozu, który tamże skosztował ludzkiego mięsa i już nie mógł się bez niego obejść. Po cichu natomiast robiono z niego kanibala z Ukrainy, który doświadczył w latach trzydziestych straszliwego głodu i żywił się ciałami zmarłych. Milicja była bezradna. Na miasto padł strach. Nierząd upadał. Na darłowskich ulicach nie uświadczyłbyś samotnej kobiety.

Pojawiła się też plotka natury parapsychicznej. Rzekome zatrucie jadem trupim miało być skutkiem klątwy rzuconej na mieszkanki Darłowa przez Niemki brutalnie zgwałcone i zamordowane przez Sowietów na początku 1945 roku w urządzonym w szkole prowizorycznym miejskim lazarecie. Jak to często bywa w wypadku społeczeństw prymitywnych i zabobonnych, to ostatnie wyjaśnienie cieszyło się u naszych rodaków rozległą popularnością. Niewiasty w każdym wieku z przerażeniem szukały na swych ciałach liszajów, bąbli i ran wypalonych rzekomo niemiecką klątwą. W wielkiej liczbie tłoczyły się w mężowskim gabinecie mieszkanki miasta i okolicznych wsi. Pokazywały mu najmniejsze, niegroźne nawet wysypki. Raz była u niego dziewczynka, u której stwierdził ewidentne ugryzienia pluskiew, na co matka dziecka – której pewność siebie była godna lekarskiego dyplomu – zażądała leczenia trupiego jadu, jako „uroku zadanego dziecku przez zły język Niemry”. Kiedy mąż odesłał ją do znanej szeptuchy z Białego Boru, kobieta szpetnie go zwyzywała i kazała mu wynosić się do Palestyny. Dziesięć lat później z radością obydwoje spełniliśmy jej zalecenie.

Tylko nieliczni w naszym mieście nie wierzyli w niemiecką klątwę. Do nich należał przyjaciel męża, nauczyciel łaciny i matematyki w darłowskim liceum, profesor Antoni Hrebecki. Tak naprawdę był on świetnie wykształconym przedwojennym lwowskim policjantem (z doktoratem!) i nazywał się Edward Popielski. Zgodnie z nawykami swej poprzedniej profesji i za podszeptem swej dociekliwej natury rozpoczął energiczne śledztwo w sprawie trupojada. Ale zanim to uczynił, stał się w naszym mieście sławny z zupełnie innego powodu.

[fragment książki Mary Gordon Wilno – Darłowo – Tel Awiw. Wspomnienia o moim mężu doktorze Rafale Gordonie, Jerozolima – Kraków: Wydawnictwo Dabar, 2014, s. 37.]

 
Wesprzyj nas