Powieść niby-historyczna, a niby-współczesna, niby-kryminał, a niby-satyra, powieść niby-środowiskowa, niby-realistyczna, niby-romans, niby-fantastyka. Niby niby-postmodernizm, a jednak bardziej niby-moderna. Jednym słowem – „bujdałka”.


Niedawno na półki księgarskie trafiła książka Huberta Jarzębowskiego „Carolus Victor”. Wydawcą tej publikacji jest Wydawnictwo „Stapis” z Katowic. Autor w rozpoczynającym książkę tekście „Naj i N.I.B”, wyjaśnia, czym tak naprawdę jest „Carolus Victor”. Bo wcale nie jest to jednoznaczne. Pisze zatem: „Tutaj „niby” można mnożyć”. Jest to powieść niby-historyczna, a niby-współczesna, niby-kryminał, a niby-satyra, powieść niby-środowiskowa, niby-realistyczna, niby-romans, niby-fantastyka. Niby niby-postmodernizm, a jednak bardziej niby-moderna. Najchętniej nazwałbym Carolusa, a także wszystko inne, co dotychczas napisałem, po prostu bujdałką. I chciałbym poprosić Czytelnika, by jako bujdałkę go czytał”.

Czym jest bujdałka taternicka? Jarzębowski wyjaśnia: „Bujdałka taternicka, zwana też przez Romana Hennela „zapisem taternickim”, wykształciła się w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Nazywano w ten sposób literacki opis przejścia drogi wspinaczkowej. W praktyce niemal zawsze było to pierwsze przejście trudnej drogi taternickiej, najczęściej pierwsze przejście danej ściany, chociaż zdarzały się też teksty dotyczące pierwszego przejścia drogi w zimie, pierwszego przejścia jakiegoś odcinka grani lub wspomnienia z akcji ratunkowych (z tym ostatnim podtypem do dziś najbardziej kojarzony jest Wawrzyniec Żuławski)”. Po tym ważnym z punktu widzenia Czytelnika sposobie traktowania książki na poważnie lub „na niby”, przedstawmy w zarysie dzieło Jarzębowskiego.

Akcja bujdałki taternickiej Jarzębowskiego dzieje się w Starym Smokowcu na terenie ówczesnych Górnych Węgier (dzisiejsza Słowacja). Jest lato. W hotelach i pensjonatach przebywa elita wspinaczy. Czas przełomu XIX i XX wieku to czas zdobywców. Wielkich ścian i trudnych szczytów. Czas Młodej Polski. Uwolnienia umysłu, czynu i myśli. Czas taterników. Ludzi żyjących na granicy nieba i ziemi. Na krawędzi życia i śmierci. W świecie twardych, granitowych turni. I wysokich szczytów. Większość z nich nie oparła się pomysłowości ludzi związanych liną, a szukających w skale sławy, przygody, męskiej przyjaźni i piękna. Spośród nich jeszcze jeden pozostaje nietknięty ludzką stopą. Ostry – inaczej Szpiczasty Szczyt. Pozostaje on dla ówczesnego pokolenia zdobywców symbolem czegoś niedostępnego. Z jednej strony realnego, a jednak jakże trudnego do spełnienia marzenia. Z drugiej strony drażniącego pionem swoich urwisk taterników różnych nacji. Ta górska pasja jest jak choroba… Wokół tego szczytu krąży opowieść Jarzębowskiego. Każdy z taterników przebywających tamtego lata w Szmeksie marzy o zdobyciu Szpiczastego. O postawieniu stopy na jego szczycie. Ale tylko jeden z nich tego dokona…

Na kartach powieści pojawiają się zdobywcy największych tatrzańskich ścian i najwyższych szczytów. Podziwiani. Wielcy w swojej ponadprzeciętnej pasji.

Na kartach książki Huberta Jarzębowskiego pojawiają się między innymi bohaterowie tamtego okresu dziejów taternictwa: Karol Englisch, chociaż, jak twierdzi autor, Karol E. z kart powieści nie jest do końca prawdziwym Englischem. Jego matka Antonina Englischowa, Janusz Chmielowski, przewodnik tatrzański Johann Hunsdorfer ze Spisza. Wszyscy oni są postaciami prawdziwymi i realnymi. Zdobywcy największych tatrzańskich ścian i najwyższych szczytów. Podziwiani. Wielcy w swojej ponadprzeciętnej pasji. Pojawiają się też taternicy lwowscy, swego czasu wcale nie gorsi od „zakopianów”, jak np. Kordian (Roman Kordys) i inni. Więc pozornie akcja książki jest zgodna z faktografią i dziejami taternictwa w Tatrach. Ale to tylko pozory. Tak naprawdę książka ta jest zabawą i grą pomiędzy słowem pisanym i fantazją oraz wyobraźnią autora. Dodajmy Autora, który ma dużą wiedzę o tamtych czasach. I podobnie rozbudowaną wiedzę o Tatrach, bo jest z zawodu przewodnikiem tatrzańskim. Wiele wątków tworzy opowieść wartką, ciepłą, napisaną z dystansem i humorem. Opowieść na jeden wieczór, bo tyle potrzeba, by przewinąć się zgrabnie po 131 stronach książki „Carolus Victor”.

Jest wreszcie w tej książce ona. Tajemnicza Lina Konopnicka. Piękna kobieta, która przez cały swój pobyt u stóp Tatr toczy z mężczyznami ją otaczającymi rodzaj gry, w której tak naprawdę to słaba płeć, czyli ona, jest górą. Potrafi ich dokładnie omotać swoją drapieżną osobowością. I urodą. A poprzez „sztuczkę z języczkiem” i mniej lub bardziej zakamuflowane w sercu pensjonatu wybryki damsko-męskie, wabi ich do siebie jak blask świecy wabi ćmy. Jej uroda przyciąga mężczyzn, ale Lina „robi to”, tylko z wybranymi przez siebie osobnikami płci brzydkiej. Wpadają w jej sidła. Jeden po drugim spadają w otchłań Liny. W sposób wymyślny i jedyny w swoim rodzaju. Karol też jest pod jej głębokim wrażeniem. Jednak „maminsynkowi” daleko do takich cielesnych uciech. Pod tym względem jego życie przypomina na biało zapisaną, pustą kartę. Jednak opisywanego przez Jarzębowskiego lata ma się to zmienić…

Karol jest bowiem głównym bohaterem bujdałki. Akcja toczy się wokół zmian, jakim podlega ten młody człowiek podczas pobytu w górach, ale i na dole – w pensjonacie. Zmian w jego osobowości. A Karol zmienia się tego lata z lekko dziecinnego młodzieńca, śpiącego w pokoju ze swoją matką (na łóżku obok, żeby była jasność – W. S), dającego się przez nią karmić w restauracji, w mężczyznę. Pragnie bowiem czegoś więcej niż obiad i spanie w pokoju obok mamy. Marzy mu się sława, przyjemność i kobieta. Lina, która jest niby blisko, ale i bardzo daleko. Sytuacja w niezwykłym tempie ulega jednak zmianie. Na korzyść Karola. Nagle Lina w szczerej rozmowie z taternikiem ujawnia mu, że może być jego… pod jednym wszakże warunkiem: jeżeli zdobędzie Szpiczastego. Karol odtąd ma tylko jeden cel, a właściwie dwa: Szpiczasty i Linę. Czy mu się uda? Czy Szpiczasty „puści”, tzn. czy chłopak zdobędzie trudny szczyt, który oparł się dotąd wszystkim? Czy Lina po zejściu Karola z gór dopełni przyrzeczenia i odda mu się ten jeden jedyny raz? Czym jest tajemna „sztuczka z języczkiem”? Czym jest słynna „metoda K”?

książka ta jest zabawą i grą pomiędzy słowem pisanym i fantazją oraz wyobraźnią autora

Odpowiedzi na te i inne pytania znajdziecie Państwo na kartach „Carolusa Victora”. Niezwykła to książka. Czyta się ją szybko. Tekst zachwyca, często rozśmiesza i powoduje, że ten dzień, podczas którego ją przeczytaliśmy (może lepiej powiedzmy: „pochłonęliśmy”) jest naprawdę Dobrym Dniem. Jest to faktycznie książka „na-niby”, gdzie fakty historyczne łączą się z fikcją. Opisy wspinaczek dobrze współgrają z dialogami „na dole”. Gdzie miłość i namiętność idą w parze z taternickimi wyczynami. Wielość wątków urzeka. Taki jest „Carolus”. A może jeszcze inny? Myślę, że najbardziej istotne jest jedno. Wielu z nas znajdzie w nim to „coś”, co w wyrazisty sposób odróżnia dobrą literaturę od miernoty. A o to przecież chodzi. Sprawdźcie Państwo sami.Wojciech Szatkowski

Hubert Jarzębowski ur. 1988 r. jest zakopiańczykiem. Z zawodu przewodnikiem tatrzańskim. Ukończył komparatystykę i filologię słowacką na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jako pisarz debiutował w 2013 r. na łamach „Gór”. Uważa Tatry za najpiękniejsze i najwyższe góry świata. „Carolus Victor” jest pierwszą z niby-powieści napisanych przez Jarzębowskiego. Ten debiut w naszej ocenie jest bardzo udany. Czekamy zatem na jeszcze.
Ciekawe ilustracje do książki wykonała Dorota Tylka.

Hubert Jarzębowski, Carolus victor, Ilustracje: Dorota Tylka, Seria „Literatura górska na świecie”, Wydawnictwo STAPIS, Premiera: 6 lipca 2015

PS. Spotkanie z Hubertem Jarzębowskim – autorem książki „Carolus Victor”
odbędzie się w Galerii Władysława Hasiora (filia Muzeum Tatrzańskiego)
w sobotę 07.11. 2015 o godzinie 18:00.
Adres: ul. Jagiellońska 18b, Zakopane


NAJ I N.I.B.

To nie jest powieść o Karolu Englischu, choć mogła, a nawet powinna nią być. Karol był bez wątpienia jedną z najciekawszych postaci, jakie kiedykolwiek pojawiły się w Tatrach. Znany jest przede wszystkim jako zdobywca wielu trudnych wierzchołków, prekursor nowoczesnego taternictwa oraz postać budząca wielkie kontrowersje. Wszedł na Ostry, czy nie wszedł? Dziś już wiadomo, że wszedł. Czemu zatem opisał nieistniejący drugi wierzchołek? Dlaczego ilustrował relację z tego wejścia zdjęciami z Alp? Co nim kierowało – chęć sławy czy po prostu młodzieńczy entuzjazm i naiwność? Bez względu na odpowiedzi na te pytanie faktem jest, że postać Karola Englischa postrzegana jest dzisiaj prawie wyłącznie przez pryzmat rzeczy, których dokonał w ciągu kilku kolejnych wakacji, kiedy był młodziutkim, młodszym niż ja teraz, chłopakiem. Podobnie budząca tak wielkie emocje kwestia „mistyfikacji”, jakich się dopuścił, była w gruncie rzeczy sporem dwudziestolatków na łamach niszowego czasopisma.
Czemu te wydarzenia przyćmiły resztę biografii Englischa? Przecież znalazły się w niej przeżycia i osiągnięcia niebanalne – profesura, wielka polityka, bohaterska działalność wywiadowcza, tragiczna śmierć, wspinaczki w Alpach, strata młodej żony. My jednak zawsze widzieć go będziemy jako osiemnastolatka o pucołowatych policzkach z fryzurą z przedziałkiem, pasiastym krawatem i liną taternicką owiniętą dookoła grzbietu, spoglądającego zawadiacko z czarno-białej fotografii jakby chciał powiedzieć: „Patrzcie na mnie, jestem największym zdobywcą tatrzańskich szczytów”. Jego matka natomiast na zawsze pozostanie elegancką panią w kapeluszu na wierzchołku wielkiej góry. Czy przez to, że ludzie lubią „naj” i pamięta tylko o „naj”? Najwyższym, najtrudniejszym, najpierwszym.
Carolus Victor tego nie zmieni, a Karol Englisch dalej czekać będzie, aż ktoś uwolni go od odgrywanej na starej fotografii wciąż na nowo roli zdobywcy „naj” i zmieni na powrót w człowieka z krwi i kości. Życzę mu tego z całego serca.
Karol E., główny bohater niniejszej książki, nie jest do końca Karolem Englischem. Niby nim jest, a niby nie. Wszyscy inni bohaterowie również zanurzeni są w świecie belle époque, w zdarzeniach sprzed ponad wieku i żyjących kiedyś postaciach, tylko jedną nogą. Poza nazwiskami, pseudonimami, językiem, którym się posługują, i znanymi z literatury rolami społecznymi, w jakie wchodzą, pojawiają się tu zupełnie współczesne postaci. Myślą dzisiejszymi myślami, żyją dzisiejszymi problemami, mają dzisiejszą świadomość, a nawet czasem, w chwili zapomnienia, mówią dzisiejszym językiem. Są niby-prawdziwe, a niby-zmyślone.
Podczas lektury Czytelnik z pewnością kilkukrotnie zada sobie pytanie: czy to wszystko jest na serio? Czy to jest mądre czy głupie? Odpowiedź na to pytanie kryje w sobie kolejne, najistotniejsze dla mnie, „niby”. A mianowicie Carolus Victor jest to powieść niby-mądra, niby-głupia, niby-poważna, niby-niepoważna. Tam, gdzie ma do powiedzenia coś mądrego, robi to za pomocą głupich postaci, robiących głupie rzeczy i mówiących w głupi sposób, a tam, gdzie wydaje się mądra, jest w rzeczywistości dość głupia. O poważnych rzeczach mówi w sposób niepoważny, starając się jednak zachować maksymalną powagę, gdy zajmuje się błahostkami.
Dlatego właśnie styl Carolusa Victora, a także wszystkiego innego, co dotychczas napisałem, nazywam po prostu N.I.B. – dokładnie tak jak kawałek Black Sabbath z pierwszej płyty. Ten, w którym diabeł jest niby-dobry, a niby-zły, a tytuł odnosi się niby do kształtu brody perkusisty Billa Warda, a niby do zupełnie innych, mroczniejszych spraw. Na czym dokładnie polega styl N.I.B.? Kto się nie zniechęci lub nie przestraszy tym razem, będzie mógł się przekonać w kolejnych książkach.
Pozostaje jeszcze kwestia gatunku. Tutaj „niby” można mnożyć. Jest to powieść niby-historyczna, a niby-współczesna, niby-kryminał, a niby-satyra, powieść niby-środowiskowa, niby-realistyczna, niby-romans, niby-fantastyka. Niby niby-postmodernizm, a jednak bardziej niby-moderna. Najchętniej nazwałbym Carolusa, a także wszystko inne, co dotychczas napisałem, po prostu bujdałką. I chciałbym poprosić Czytelnika, by właśnie jako bujdałkę go czytał.

Hubert Jarzębowski

PROLOG. 6.06.51.
ŚMIERĆ RZEŹNIKA RODRIGO

Siódmego czerwca 1951 roku w więzieniu Landsberg na osądzonych w Norymberdze zbrodniarzach wojennych wykonano ostatnich siedem egzekucji w historii Republiki Federalnej Niemiec. Na stryczku zawisł główny zarządca obozów koncentracyjnych Oswald Pohl, czterech skazanych w procesie Einsatzgruppen, adiutant komendanta obozu w Buchenwaldzie oraz oficer łącznikowy jednego z podobozów Dachau.
Najczęstszym tematem rozmów wśród mieszkańców kilku spokojnych ulic naokoło dzisiejszego Parku Icchaka Rabina w dzielnicy Miraflores w Limie była natomiast tajemnicza śmierć rzeźnika, Rajmunda Tomzhinskiego. Zaniepokojeni klienci znaleźli go dzień wcześniej powieszonego na zapleczu sklepu przy ulicy zwanej dzisiaj Berlińską.
Tomzhinsky mieszkał w Peru czwarty rok. Trafił tu po przeprowadzce z Buenos Aires. Twierdził, że jest z pochodzenia Polakiem i walczył po stronie aliantów. W Ameryce Południowej znalazł się pod koniec wojny, gdy postanowił opuścić zniszczone rodzinne miasto i zamieszkać u rodziny w Argentynie. Pokłócił się z krewnymi z niejasnych powodów, po czym trafił do Miraflores z jedną walizką. Tu znalazł pracę jako rzeźnik. Musiał jednak utrzymywać kontakty z dużą częścią rodziny, gdyż listonosz odwiedzał go codziennie. Pan Rajmund nie wydawał się szczególnie zadowolony z korespondencji, ale odbierał wszystkie listy. Sam do nikogo nie pisał.
W pracy ceniono go ze względu na skrupulatność, sumienność i wielkie umiłowanie porządku. Do profesji rzeźnika się nadawał, gdyż widok krwi nie robił na nim żadnego wrażenia. Wyjaśniał ciekawskim klientom, iż podczas wojny przyzwyczaił się do krwi. Była to jedna z niewielu rzeczy, jakie kiedykolwiek powiedział o latach wojennych. Gdy rozmowa schodziła na ten temat, pan Tomzhinsky zazwyczaj po prostu milczał, a sąsiedzi postanowili nie ciągnąć go za język, by nie rozgrzebywać świeżych ran. Z pewnością rzeźnik wycierpiał wiele z rąk nazistów. Cała dzielnica nazywała go pieszczotliwie Rodrigo, by mógł poczuć się w Miraflores jak w domu.
Jego hiszpański był twardy i skrzekliwy, zapewne tak samo jak polszczyzna. Po wewnętrznej stronie lewego ramienia miał wytatuowaną literkę „A”. Zapytany zdradził niechętnie, że to na cześć brata, Adama, zamordowanego w więzieniu Stein an der Donau przez Niemców.
Ulica Berlińska huczała od plotek. Ludzie debatowali, czy było to samobójstwo, czy morderstwo. Pana Rajmunda znaleziono powieszonego na konopnej linie przywiązanej do rzeźnickiego haka za pomocą stosowanego przez marynarzy i alpinistów węzła zwanego wyblinką. W otwartej sklepowej kasie znajdowała się wystarczająca ilość pieniędzy do pokrycia miesięcznych rachunków. Motywy rabunkowe były wykluczone, a w samobójstwo pana Rajmunda sąsiedzi nie chcieli uwierzyć.
— Czemu ktoś, kto znalazł siłę, by przeżyć wojenną zawieruchę, miałby popełnić samobójstwo zaraz po znalezieniu raju na ziemi w Miraflores? Bardzo kochał porządek. Nie powiesiłby się, nie uprzedziwszy stałych klientów, że będą musieli nazajutrz pójść po wołowinę do masarni Lopeza. Tam jest przecież bardzo drogo.
— Może jakieś nieznośnie powracające wspomnienia? Może kogoś wydał podczas wojny? Albo przeżył obóz i nie mógł zapomnieć o tym, co tam widział?
— Gadasz bzdury, Juanito. Rodrigo był zbyt twardy. Idę o zakład, że go zamordowano. Popatrz na datę: szósty-szósty-pięćdziesiąty pierwszy. Pięć plus jeden równa się sześć. Trzy szóstki. To nie może być przypadek, to musieli zrobić Żydzi.
— Chyba wyznawcy diabła, drogi Manuelo. Ale nawet oni nie pogardziliby pieniędzmi z jego kasy.
— Dlaczego po prostu się nie zastrzelił? Przecież w otwartej szufladzie leżał pistolet parabellum…
— Widziano go w barze z jakimś Polakiem. Rozmawiali o górach…
— Polak przecież nie zabiłby rodaka…
— Kto wie? W dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe. A jeśli Rodrigo wcale nie był z Polski? Może się ukrywał jak ten Mengele?
— Nawet tak nie mów. Szargasz pamięć po złotym człowieku…
— Ciekawe, czemu nigdy nikogo nie zaprosił do siebie?
— Po wejściu do mieszkania denata policjantom ukazał się dziwny widok.
Miłujący porządek, pedantyczny i wąsaty starszy pan mieszkał wśród ogromnych stosów papieru. We wszystkich pokojach, kuchni, przedpokoju i łazience walały się setki, tysiące depesz, telegramów i kartek. Koperty leżały dosłownie wszędzie: na podłodze, na półkach, między przyprawami w kuchni, obok toalety. Wystawały z otwartych szuflad i niedomkniętych szaf. Mieszkanie rzeźnika przypominało siedzibę biura rachunkowego, przez które przeszła trąba powietrzna.
Treść listów była bardzo tajemnicza. Żadnych historii rodzinnych, korespondencji miłosnej, gróźb od wierzycieli ani pozdrowień od krewnych z Buenos Aires. Żadnych wierszy, wpisów do pamiętnika, kolejnych rozdziałów powieści. Żadnych rachunków, reklam, kartek z kalendarza, wycinków gazet. Wszystkie zawierały tylko dwa słowa: „Carolus Victor”.
Policja szybko uznała, że to imię i nazwisko, po czym rozpoczęła poszukiwania tajemniczego Carolusa. Jeśli ktoś miał coś wiedzieć o okolicznościach śmierci rzeźnika, to tylko on. Pod uwagę brano wszelakich emigrantów, szczególnie z Polski, mogących się ukrywać pod tym pseudonimem. Przeróżnych Karlów i Karolów Wiktorów, Wiktorów K., Wiktorie K. i Karoliny W. Następnie sprawdzono wszystkich mieszkających w okolicy Charlesów i Carlosów. Nie pominięto nawet wariata podającego się za Karola Wielkiego. Niestety żaden przesłuchany nic nie wiedział i śledztwo utkwiło w martwym punkcie.
— To ten Carolus zamordował rzeźnika, mówię wam — przez następne tygodnie w okolicznych kawiarniach można było wiele razy usłyszeć takie zdanie.
Podejrzany najczęściej demaskowany był jako Żyd, członek jakiejś sekty, mason lub nielubiany sąsiad. Byli też tacy, którzy przekonywali, że pana Rodrigo zamordował rzeźnik Lopez rozwścieczony konkurencyjnymi cenami wołowiny. Faktycznie to on najbardziej skorzystał na całej sprawie. Winnego jednak nie znaleziono ani w Miraflores, ani w całej Limie, ani nigdzie indziej w Peru i sprawa do dziś pozostaje niewyjaśniona.

CZĘŚĆ I
BRATERSTWO LINY

Naprawdę niewielu spośród wspinaczy, którzy w owym czasie marzyli o zdobyciu niezdobytych tatrzańskich szczytów, stać było na luksus posiadania konopnej liny. To wprost przeciwnie do luksusu posiadania Liny, starszej z sióstr Konopnickich spędzających wraz z rodzicami każde lato po węgierskiej stronie Tatr – w Starym Smokowcu, zwanym wówczas Szmeksem.
Jednym z powodów popularności Spiskich Tatr był ogrom dziewiczych gór nęcących przyszłych zdobywców perspektywą zapisania się złotymi zgłoskami w historii taternictwa. Istotna była również niechęć młodych turystów do Zakopanego, do jego pluskiew, śmierdzącego sera, podłego alkoholu serwowanego w brudnych bacówkach, noclegów w kurnych chatach i przerażającej muzyki góralskiej, przed którą nie sposób uciec nawet w najwyżej położone doliny. Nie bez znaczenia był również wygodny dojazd pod same góry Koleją Koszycko-Bohumińską i konnymi omnibusami oraz niepowtarzalny klimat kompleksu sanatoryjnego doktora Szontagha. Większość bywalców stanowili suchotnicy, bogacze, poeci, prawnicy, kupcy i dyplomaci. Częstymi gośćmi okazywali się również młodzi taternicy przychodzący w odwiedziny do ich córek. Przede wszystkim do jednej.
Lina Konopnicka, podobnie jak lina konopna, bywała dobrem wspólnym i zapewniała lepsze samopoczucie. Mówiło się, iż reperowała psyche niejednemu wspinaczowi. Z jej usług korzystali młodzi Węgrzy, Niemcy ze Śląska i Spiszu, Słowacy, Czesi, a czasem także Polacy, którzy, choć nie stanowili dla Liny wakacyjnej atrakcji, coraz chętniej odwiedzali doliny Staroleśną i Pięciu Stawów Spiskich na przekór starszemu pokoleniu. Ich rodzice z nostalgią wspominali dawne Zakopane, Doktora Chałubińskiego, Jegomościa Stolarczyka oraz melancholijną sabałową nutę towarzyszącą im wraz z pluskwami podczas wieczornych posiadów przy płonącej watrze. Jednak nawet starsze pokolenie starało się odwiedzać Zakopane wyłącznie we wspomnieniach, fizycznie natomiast wolało gościć w Szmeksie, leczyć płuca, pić wodę z krystalicznych źródeł, zażywać kąpieli, spacerować nad słynne Wodospady Kolbachu, raczyć się szampanem i gawędzić o polityce. U doktora Szontagha można było znaleźć wszystko: orkiestrę kameralną jak z Wiednia, wspaniałą kuchnię, najlepszych górskich przewodników oraz zdyscyplinowany personel.
Nie da się przecenić znaczenia Liny dla rozwoju taternictwa! Nie na darmo i bez większej przesady we wspomnieniach czołowych, a nawet przeciętnych taterników z czasów przełomu stuleci tak dużo mówi się o wyjątkowym wówczas Braterstwie Liny. Trzeba to podkreślić: Liny przez duże „L”!
Nawet starsi, konserwatywnie usposobieni przewodnicy spiskoniemieccy, którzy niechętnie podchodzili do przybyłych z Alp nowinek w rodzaju lin czy raków, porzucali twarde zasady i po sprowadzeniu klientów z Łomnicy udawali się do pokoju Liny.
Według historyków taternictwa można mówić nawet o Pokoleniu Liny, które zastąpiło pokolenie wycieczek bez programu doktora Chałubińskiego. Pojęcie to jednak nie było dotychczas przekonująco wyjaśnione. Panna Konopnicka nie została uwzględniona w żadnym z kanonicznych dzieł dotyczących dziejów Tatr Wysokich. Nie doczekała się najmniejszej wzmianki w Wielkiej Encyklopedii Tatrzańskiej, milczą o niej przewodniki Chimelowskiego, Paryskiego, Puškaša i Cywińskiego. Nawet najskrupulatniejszy historyk Maciej Pinkwart nie wspomina o niej ani słowem. Istnieje, co prawda, poszlaka, iż tytuł najważniejszego opracowania roli kobiet w historii taternictwa, Od krynoliny do liny Haliny Ptakowskiej-Wyżanowicz, jedynie w wyniku chochlika drukarskiego nie brzmi Od krynoliny do Liny, ale niestety nie sposób tego już dziś skorygować.
By oddać jej sprawiedliwość, trzeba jednak powiedzieć otwarcie: Lina Konopnicka była postacią równie ważną jak Tytus Chałubiński, a dla wielu nawet istotniejszą. Czy jej brak na kartach wszystkich szacownych dzieł związany jest z cenzurą najważniejszej instancji, jaką były małżonki autorów? Tego nie dowiemy się nigdy.
Był jednak pewien wspinacz, wydawać by się mogło, obojętny na wdzięki Liny.
Jego wyobraźnię zaprzątały inne, dalece podnioślejsze problemy… Zdobyć to, co niezdobyte! Dotrzeć tam, gdzie nikt wcześniej nie dotarł! Pokonać trudności drogi, własną słabość i zażyć takiej wolności, jaką w okupowanej Ojczyźnie cieszą się wyłącznie orły! Zresztą… Nawet jeśli czasem spoglądał tęsknym wzrokiem w stronę Liny Konopnickiej, natychmiast gromił go surowy wzrok matki i momentalnie pokorniał, gdyż wiedział, że tego typu uciechy są dla niego równie niedostępne, jak wierzchołek owianego legendami Szpiczastego Szczytu*.
Na imię miał Karol, posiadał własną konopną linę i zaledwie piętnaście lat, gdy rozpoczął karierę wspinaczkową.
Karol i jego matka Antonina stanowili jedyny w swoim rodzaju zespół wspinaczkowy. Podczas gdy dla większości młodych wspinaczy góry stanowiły sposób na wyrwanie się spod fartuszków rodzicielek i pierwszy krok w stronę nieskrępowanej wolności, Karol z własną matką wiązał się liną i dzielił smak tatrzańskiego granitu.
Gdy inni młodzieńcy spali w kolebach pod wielkimi głazami w dzikich dolinach u stóp niezdobytych ścian i odkrywali tam smak nieznanych dotychczas używek: alkoholu i kobiet – a te w tamtych czasach za taternikami przepadały niemal tak samo jak pokolenie ich matek za śwarnymi, długowłosymi Józkami i Jaśkami z Hali Gąsienicowej – Karol po każdej wspinaczce wracał do samego podnóża Tatr, gdzie spał w wygodnym łóżku. W tym samym pokoju co pani Antonina lub w sąsiednim.
Kto wyobraża sobie Karola jako strachliwego, chuderlawego maminsynka, trzęsącego krótkimi porteczkami na samą myśl o przepaściach i kruszyźnie skał, jest w błędzie. Kto myśli, że mamusia pilnowała go, żeby sobie w górach nie zadrapał kolanka lub nie złamał paznokietka i nie pozwalała mu pójść na nic trudniejszego niż Przełęcz pod Kopą lub, od święta, na Sławkowski, nie może być dalszy od prawdy.
Karol był największym wspinaczkowym talentem swoich czasów. Siłą, wytrzymałością, techniką oraz odwagą przewyższał wszystkich zawadiaków z ówczesnej taternickiej elity. To było dla wszystkich oczywiste. Rzecz jasna, czasem podśmiewano się z niego. Najczęściej przed dziewczętami, by dodać sobie animuszu. Nazywano go mamincycusiem, chłoptasiem, a nawet z góralska – ziajockiem. Raz po raz jednak dokonywał takiego przejścia, że nawet obdarzeni najostrzejszym dowcipem taternicy nie śmieli powiedzieć złego słowa.

* Szpiczasty Szczyt, zwany również Ostrym Szczytem. Uczulam Szanownego Czytelnika, by nie pomylił go z Ostrym Szczytem (2360 m), zwanym dawniej Śpiczastym – jedną z najtrudniejszych gór w Tatrach, zdobytą w 1902 przez słynnego taternika Karola Englischa, jego matkę Antoninę Englisch oraz spiskich przewodników. O pomyłkę bardzo łatwo, lecz jest to zupełnie inna historia.

 
Wesprzyj nas