Bez wątpienia najwyżej oceniana, najgłośniejsza, najchętniej czytana powieść 2007 roku.


Niekwestionowany bestseller nr 1 w ponad 20 krajach świata, sprzedany w imponującej ilości ponad 10 milionów egzemplarzy. Poprzednia książka Hosseiniego zatytułowana Chłopiec z latawcem także zdobyła niebywałą popularność, a ostatnio została zekranizowana przez Marca Forstera.

Osią fabuły rozgrywającej się w Afganistanie w ciągu ćwierć wieku, są dzieje dwóch kobiet, które zrządzeniem losu poślubią tego samego mężczyznę, despotycznego Rasheeda.

Mariam ma zaledwie 15 lat, kiedy zostaje wysłana do Kabulu, by zostać żoną szewca. Druga bohaterka, ambitna i wykształcona Laila, w wyniku wybuchu bomby traci całą rodzinę. Po traumatycznych przejściach dochodzi do siebie w domu Rasheeda i Mariam.

Stopniowo między kobietami rodzi się trudna przyjaźń.

Khaled Hosseini (ur. 4 marca 1965 w Kabulu, Afganistan) – amerykański powieściopisarz i lekarz medycyny pochodzenia afgańskiego. Zadebiutował w 2003 roku powieścią Chłopiec z latawcem, która stała się bestsellerem (w 2007 r. powieść została zekranizowana). W maju 2007 roku ukazała się jego druga powieść Tysiąc wspaniałych słońc. Natomiast w 2013 opublikował kolejną powieść zatytułowaną I góry odpowiedziały echem.
W 1970 roku Hosseini wraz z rodziną przeniósł się do Teheranu w Iranie, gdzie jego ojciec pracował w Ambasadzie Afganistanu. W 1976 roku, po wcześniejszym powrocie do Kabulu, wraz z rodziną przeprowadził się do Paryża, a 4 lata później do USA.

Khaled Hosseini
Tysiąc wspaniałych słońc
Tłumaczenie: Anna Jęczmyk
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 3 czerwca 2015
wyd.4


1

Mariam miała pięć lat, kiedy po raz pierwszy usłyszała słowo harami.
Stało się to w czwartek. To musiał być czwartek, ponieważ Mariam pamiętała, że tego dnia była niespokojna i przejęta, a tak czuła się jedynie w czwartki, kiedy Dżalil odwiedzał ją w jej kolbie. By zająć się czymś do chwili, gdy go ujrzy i pobiegnie, machając do niego przez wysoką do kolan trawę, Mariam wspięła się na krzesło i zdjęła należący do jej mamy chiński zestaw do herbaty. Zestaw do herbaty był jedynym reliktem, jaki mama Mariam, Nana, odziedziczyła po swej matce, która osierociła Nanę w wieku pięciu lat. Nana bardzo ceniła sobie tę niebiesko-białą porcelanę, eleganckie wygięcie dzióbka dzbanka, ręcznie malowane małe ptaszki, chryzantemy i smoka na cukierniczce, który miał odpędzać zło.

I to właśnie ta ostatnia część zestawu wyślizgnęła się z rąk Mariam na drewnianą podłogę i pękła. Kiedy Nana zobaczyła cukiernicę, jej twarz poczerwieniała, górna warga zaczęła drżeć, a oczy, zarówno to nieruchome, jak i zdrowe, spoczęły na Mariam. Ani razu nie mrugnęła. Nana wyglądała na tak szaloną, że Mariam bała się, że dżinn znów wejdzie w ciało jej matki. Ale dżinn nie przyszedł, nie tym razem. Zamiast tego Nana złapała Mariam za nadgarstki, przyciągnęła ją do siebie i przez zaciśnięte zęby powiedziała:
— Ty niezdarna mała harami. Oto moja nagroda za wszystko, co musiałam znosić. Niezdarna mała harami, która tłucze rodzinne pamiątki.
Mariam nie zrozumiała tego wtedy. Nie wiedziała, co oznacza słowo harami — nieślubne dziecko. Nie była też na tyle dorosła, by dostrzec niesprawiedliwość, nie wiedziała, że to rodzice harami są winni, a nie harami, których jedynym grzechem jest, że się narodziły. Ale Mariam domyśliła się po sposobie, w jaki Nana wymawiała to słowo, że harami jest czymś obrzydliwym i wstrętnym jak robak czy czmychające spod nóg karaluchy, które Nana zawsze przeklinała i wymiatała z domu.

Później kiedy Mariam była starsza, zrozumiała znaczenie tego słowa. To przez sposób, w jaki Nana je wymawiała — a raczej nie tyle wymawiała, ile wypluwała — Mariam czuła się nim dotknięta do żywego. Wtedy zrozumiała, co Nana miała na myśli: harami jest niechcianą rzeczą, a ona, Mariam, jest nieślubnym dzieckiem, które nigdy nie będzie miało prawa do tego, co mają inni ludzie: miłości, rodziny, domu, akceptacji.
Dżalil nigdy nie nazywał tak Mariam. Dżalil mawiał, że jest jego małym kwiatuszkiem. Lubił sadzać ją sobie na kolanach i opowiadać jej historie, jak wtedy, gdy powiedział, że Herat, miasto, w którym 1959 roku Mariam przyszła na świat, było kolebką perskiej kultury, domem pisarzy, malarzy i sufich.
— Nie sposób było wyciągnąć nogi, bo od razu niechcący kopało się w tyłek jakiegoś poetę — śmiał się.
Dżalil opowiedział jej historię królowej Gauhar Szad, która w piętnastym wieku zbudowała słynne minarety jako odę do jej ukochanego Heratu. Opisywał zielone pola pszenicy za miastem, sady, krzewy winorośli ciężkie od dojrzałych owoców, zatłoczone bazary pod łukowymi sklepieniami.
— Rośnie tam drzewo pistacjowe — powiedział któregoś dnia Dżalil — a pod nim, Mariam dzun, pochowany jest wielki poeta Dżami. — Nachylił się i dodał szeptem: — Dżami żył ponad pięćset lat temu. Naprawdę. Kiedyś cię tam zabrałem, tam gdzie rośnie to drzewo. Byłaś maleńka. Na pewno tego nie pamiętasz.

To była prawda — Mariam nie pamiętała. I choć przez piętnaście lat swojego życia mieszkała niedaleko od Heratu, nigdy nie miała zobaczyć drzewa z jego opowieści. Nigdy nie miała zobaczyć z bliska słynnych minaretów i nigdy nie miała zbierać owoców z sadów Heratu ani przechadzać się po polach pszenicy. Ale zawsze, kiedy Dżalil opowiadał, Mariam słuchała jak zaczarowana. Podziwiała Dżalila za jego rozległą wiedzę o świecie. Rozpierała ją duma, że ma ojca, który wie takie rzeczy.
— Jakie bogate kłamstwa! — sarkała Nana po wyjściu Dżalila. — Bogaty mężczyzna, opowiadający bogate kłamstwa. Nigdy nie pokazał ci żadnego drzewa. I nie daj mu się oczarować. Ten twój ukochany tata nas zdradził. Wyrzucił nas. Wyrzucił nas ze swojego wielkiego wspaniałego domu, jakbyśmy nic dla niego nie znaczyły. Zrobił to bardzo ochoczo.
Mariam słuchała tego posłusznie. Nigdy nie odważyła się powiedzieć Nanie, jak bardzo nie lubi, gdy mówi w ten sposób o Dżalilu. Prawda była taka, że przy nim Mariam wcale nie czuła się jak harami. Przez godzinę lub dwie, w każdy czwartek, Mariam czuła, że zasługuje na całe piękno i dobro, jakie życie ma do zaoferowania. I za to Mariam kochała Dżalila.

*

Choć musiała się nim dzielić.
Dżalil miał trzy żony i dziewięcioro dzieci — dziewięcioro prawowitych dzieci, których Mariam nie znała. Był jednym z najbogatszych ludzi w Heracie. Miał kino, którego Mariam nigdy nie widziała, ale na jej usilne prośby Dżalil opowiedział o nim, więc wiedziała, że fasadę zdobią niebieskie i jasnobrązowe płytki z terakoty, że w środku są prywatne loże, a sufit jest kratkowany. Podwójne wahadłowe drzwi prowadziły do holu wyłożonego płytkami ceramicznymi, gdzie wisiały oprawione w szkło plakaty z hinduskich filmów. We wtorki, powiedział jej kiedyś Dżalil, dzieci dostają lody za darmo.
Nana uśmiechała się łagodnie, kiedy o tym mówił. Odczekała, aż Dżalil opuści ich dom i dopiero wtedy uśmiechnęła się złośliwie i mruknęła:
— Obce dzieci dostają lody. A ty co dostajesz, Mariam? Opowieści o lodach.
Oprócz kina Dżalil posiadał również ziemię w Karruch, ziemię w Farah, trzy sklepy z dywanami, sklep odzieżowy i czarnego buicka roadmastera rocznik 1956. Był jednym z najbardziej ustosunkowanych ludzi w Heracie, przyjaźnił się z merem miasta i gubernatorem prowincji. Miał kucharza, kierowcę i trzy gosposie.
Nana była jedną z nich. Dopóki nie zaczął jej rosnąć brzuch.

Kiedy to się stało, cała rodzina Dżalila wzięła, jak opowiadała Nana, tak głęboki oddech, że wyciągnęła powietrze z całego Heratu. Jego teściowie przysięgali, że poleje się krew. Żony zażądały, by ją wyrzucił. A ojciec Nany, skromny rzemieślnik rzeźbiący w kamieniu, z pobliskiej wioski Gol Daman, wyrzekł się jej. Zhańbiony spakował manatki, wsiadł do autobusu jadącego do Iranu, po czym słuch o nim zaginął.
— Czasami — stwierdziła Nana któregoś ranka, karmiąc kurczaki przed kolbą — żałuję, że ojcu zabrakło odwagi, by naostrzyć nóż i postąpić honorowo. Tak mogło być dla mnie lepiej. — Rzuciła kolejną garść ziaren do kojca, zamilkła, spojrzała na Mariam i dodała: — Może lepiej również dla ciebie. Przynajmniej nie cierpiałabyś, wiedząc, że jesteś tym, kim jesteś. Ale on był tchórzem, ten mój ojciec. Brak mu było del, serca, aby to uczynić.
Dżalil też nie miał del, rzekła Nana, by postąpić honorowo. Przeciwstawić się rodzinie, żonom i teściom i wziąć odpowiedzialność za to, co uczynił. Zamiast tego za zamkniętymi drzwiami szybko dobito targu, który miał uratować jego twarz. Następnego dnia kazał jej spakować skromny dobytek i ją odesłał.
— Wiesz, co powiedział żonom na swoje usprawiedliwienie? Że ja go do tego zmusiłam. Że to była moja wina. Didi? Widzisz? Oto, co znaczy być kobietą na tym świecie.
Nana odstawiła miskę z karmą dla kurczaków i uniosła palcem podbródek Mariam.
— Spójrz na mnie, Mariam.
Mariam z ociąganiem podniosła wzrok.
Nana powiedziała:
— Naucz się tego, i to dobrze, córko. Tak jak igła kompasu zawsze wskazuje północ, tak oskarżycielski palec mężczyzny zawsze znajdzie kobietę. Zawsze. Pamiętaj o tym, Mariam.

2

– Dla Dżalila i jego żon byłam szkarłatką. Bylicą. I ty też. A nawet jeszcze nie przyszłaś na świat.
– Co to jest szkarłatka? — spytała Mariam.
– Chwast — odpowiedziała Nana. — Coś, co wyrywasz i odrzucasz na bok.
Mariam odczuła wewnętrzny opór. Dżalil nigdy nie traktował jej, jakby była chwastem. Nigdy. Ale Mariam uznała, że rozsądniej jest zachować te przemyślenia dla siebie.
— Ale mnie w przeciwieństwie do chwastu trzeba było przesadzić, dać mi jedzenie i wodę. Z twojego powodu. Taką umowę zawarł Dżalil ze swoją rodziną.
Nana powiedziała, że odrzuciła propozycję zamieszkania w Heracie.
— Po co? Żebym całymi dniami oglądała, jak obwozi swoje żony kinczini po mieście?
Nie chciała również zamieszkać w pustym domu swojego ojca w wiosce Gol Daman, na zboczu wzgórza, dwa kilometry za Heratem. Wolała zamieszkać gdzieś na uboczu, w odosobnieniu, gdzie sąsiedzi nie wpatrywaliby się w jej brzuch, nie wytykali jej palcami, nie węszyli albo, co gorsza, obrażali nieszczerą uprzejmością.
— I uwierz mi — mówiła Nana — dla twojego ojca było to prawdziwą ulgą. Bardzo mu to pasowało, że znikłam mu z oczu.

To Mohsen, najstarszy syn Dżalila i jego pierwszej żony Chadidżi, zaproponował tę polanę. Znajdowała się pod wioską Gol Daman. Żeby do niej dotrzeć, trzeba było iść w górę wzgórza wyboistą zabłoconą ścieżką odchodzącą od głównej drogi łączącej Gol Daman z Heratem. Po obu jej stronach rosła wysoka do kolan trawa, wśród której jaśniały białe i żółte kwiatki. Ścieżka wiła się w górę aż do płaskiego pola, gdzie rosły strzeliste topole i kępy dzikich krzaków. Można było stamtąd dostrzec końce zardzewiałych łopat wiatraka w wiosce Gol Daman, a po obu stronach rozciągał się widok na cały Herat. Ścieżka kończyła się przy szerokim, pełnym pstrągów strumieniu, który spływał z gór Safed-koh otaczających wioskę Gol Daman. Dwieście metrów w górę strumienia, bliżej gór, rosła kępa wierzb. Pośrodku, w cieniu wierzb, znajdowała się ta polanka.
Dżalil pojechał ją zobaczyć. Kiedy wrócił, opowiadała Nana, mówił jak strażnik chełpiący się czystymi ścianami i lśniącą posadzką swojego więzienia.
— I tak twój ojciec zbudował dla nas tę mysią dziurę.

Kiedyś, kiedy Nana miała piętnaście lat, niewiele brakowało, a wyszłaby za mąż. O jej względy zabiegał chłopak z Szindandu, młody sprzedawca papug. Mariam znała tę historię bezpośrednio od Nany i choć Nana lekceważyła ten epizod, Mariam z jej pełnych nostalgii oczu wyczytała, że była wtedy szczęśliwa. Być może jedyny raz w życiu, w ciągu tamtych dni poprzedzających wesele Nana była wtedy naprawdę szczęśliwa.
Kiedy Nana o tym opowiadała, Mariam siedziała na jej kolanach i próbowała wyobrazić sobie swoją mamę szykującą się do włożenia sukni ślubnej. Wyobrażała ją sobie siedzącą na koniu, uśmiechającą się nieśmiało zza woalki, w zielonej sukni, z dłońmi pomalowanymi na czerwono henną, włosami obsypanymi srebrnym pyłem, warkoczykami utrwalonymi żywicą. Widziała muzyków grających na fletach szahnaj i bijących w bębny dohol, gromadę biegnących rozkrzyczanych dzieci na ulicy.
Potem, tydzień przed planowaną datą ślubu, w ciało Nany wszedł dżinn. Tego nie trzeba było Mariam opisywać. Widziała to na własne oczy wystarczająco dużo razy. Nana nagle traci przytomność, jej ciało napina się, sztywnieje, przewraca oczami, jej ręce i nogi drżą, jakby coś ją dusiło od wewnątrz, w kącikach ust pojawia się piana, biała, a czasem różowa, pomieszana z krwią. A potem senność, przerażająca dezorientacja, nieskładne mamrotanie.
Kiedy wiadomość dotarła do Szindandu, rodzina sprzedawcy papug odwołała ślub.
— Wystraszyli się — tak tłumaczyła to Nana.
Suknia ślubna została schowana. Kolejnych kandydatów nie było.

Dżalil i jego synowie, Farhad i Mohsen, zbudowali na polanie małą kolbę, w której Mariam miała przeżyć pierwsze piętnaście lat swojego życia. Zbudowali ją z suszonych na słońcu cegieł i obłożyli błotem i garściami traw. Były w niej dwa posłania, drewniany stół, dwa proste krzesła, okno i przybite do ścian półki, na których Nana ustawiła gliniane garnki i swój ukochany zestaw do herbaty. Dżalil zainstalował nowy żeliwny piecyk na zimę, a za domem ułożył stos polan. Na zewnątrz zrobił tandur, piec do pieczenia chleba, i kojec
dla kur. Przyprowadził kilka owiec i zbudował dla nich koryto do karmienia. Farhadowi i Moshenowi kazał wykopać głęboki dół sto metrów za kępą wierzb i postawił na nim wychodek.
Dżalil mógłby wynająć robotników do zbudowania kolby, powiedziała Nana, ale tego nie uczynił.
— Jego koncepcja pokuty.
Według wersji Nany w dniu, w którym urodziła Mariam, nikt nie przyszedł jej pomóc. Stało się to w wilgotny, pochmurny dzień wiosną 1959 roku, opowiadała, w dwudziestym szóstym roku w większości spokojnego panowania króla Zahera Szaha. Dżalil nie zadał sobie trudu, aby wezwać lekarza czy położną, choć wiedział, że dżinn może wejść w jej ciało i wywołać w trakcie porodu atak. Leżała sama na podłodze, z nożem u boku, a pot oblewał całe jej ciało.
— Kiedy ból się nasilał, gryzłam poduszkę i krzyczałam, aż całkiem ochrypłam. A ty, Mariam dzun, wcale się nie spieszyłaś. Niemal przez dwa dni musiałam przez ciebie leżeć na zimnej twardej podłodze. Nie jadłam ani nie spałam, tylko parłam i modliłam się, żebyś wreszcie wyszła na zewnątrz.
— Przepraszam, Nano.
— Sama przecięłam pępowinę pomiędzy nami. Dlatego miałam nóż.
— Przepraszam.
Na twarzy Nany zawsze pojawiał się wtedy słaby uśmiech zatroskania i wciąż żywego oskarżenia lub niechętnego przebaczenia, Mariam nigdy nie była pewna. Maleńka Mariam nie zastanawiała się nad tym, jaka to niesprawiedliwość zmuszać dziecko, by przepraszało za sposób, w jaki przyszło na świat.

Kiedy wreszcie się nad tym zastanowiła, a miała wtedy mniej więcej dziesięć lat, nie wierzyła już w opowieść o swoich narodzinach. Wierzyła w wersję Dżalila, zgodnie z którą Dżalil, choć w tym czasie wyjechał z Heratu, załatwił Nanie szpital i opiekę lekarza. Leżała w czystym łóżku w jasno oświetlonym pokoju. Dżalil ze smutkiem pokręcił głową, kiedy dziewczynka opowiedziała mu o nożu.
Mariam zaczęła też powątpiewać, czy rzeczywiście Nana cierpiała przez nią aż dwa dni.
— Poinformowali mnie, że wszystko trwało jakąś godzinę — rzekł Dżalil. — Byłaś dobrą córką, Mariam dzun. Już od chwili narodzin byłaś dobrą córką.
— Nawet go tam nie było! — warknęła Nana. — Był w Tacht-e-Safar, jeździł sobie konno ze swoimi wspaniałymi przyjaciółmi.
Kiedy Dżalil dowiedział się, że ma kolejną córkę, powiedziała Nana, wzruszył ramionami, wciąż głaszcząc konia po grzywie, i został w Tacht-e-Safar przez kolejne dwa tygodnie.
— Prawda jest taka, że po raz pierwszy wziął cię w ramiona, dopiero kiedy miałaś miesiąc. Rzucił na ciebie okiem, stwierdził, że masz długą buzię, i od razu mi ciebie oddał.

Mariam z czasem zaczęła powątpiewać również w tę część historii. Tak, Dżalil przyznał, że jeździł wtedy konno w Tacht-e-Safar, ale kiedy otrzymał wiadomość, nie wzruszył ramionami, tylko wskoczył na konia i pognał do Heratu. Wziął ją w ramiona, przesunął kciukiem po jej łuszczących się brwiach i zanucił kołysankę. Mariam nie wyobrażała sobie, że Dżalil mógłby powiedzieć, że ma długą buzię, choć naprawdę jej twarz była pociągła.
Nana mówiła, że wybrała imię Mariam, ponieważ tak miała na imię jej matka. Dżalil twierdził, że to on wybrał to imię, ponieważ „mariam”, tuberoza, jest ślicznym kwiatkiem.
— Twoim ulubionym? — spytała Mariam.
— Tak, jednym z moich ulubionych — odpowiedział Dżalil z uśmiechem.

 
Wesprzyj nas